Jadąc co dzień rano do pracy, słucham radia, najczęściej
Wnet, ale jeśli tylko ktoś przynudza albo pojawia się mdła piosenka, zaczynam
przerzucać stacje w poszukiwaniu gadających do rzeczy. To chyba głód słowa. I
sensu. Ostatnio natykam się na audycję z autorem powieści o bardzo pokręconych ludzkich
relacjach, o których sam opowiadał. Nawet nie chcę wymieniać, kto tam w kim się
kochał, a kto kim rozczarował, a kto o kim myślał, kto od kogo odszedł a do
kogo przyszedł, a ten z kolei z kimś innym był ale nie do końca. Dodam tylko,
że wszystko to w przeróżnych konfiguracjach międzypłciowych. Autora cieszy to,
że współczesny świat przestaje być światem stałych norm a staje się „światem
płynnym”. „Cieszy mnie zmiana norm. Nowy świat jest sprawiedliwszy i uczciwszy”.
Czytam na drugi dzień o wynikach badań belgijskich
uczonych z Uniwersytetu Leuven (kiedyś na nim studiowałem i miło to wspominam).
Dzieci z rozbitych rodzin mają o wiele gorsze wyniki w nauce, co czwarte
powtarza klasę, mają też o połowę mniejsze szanse na ukończenie szkoły
średniej. Zdaniem uczonych tak wyraźne różnice wynikają m.in. ze stresu związanego
z rozwodem, ograniczonego kontaktu z rodzicami i skromniejszego budżetu
rozbitych rodzin. Nie tak trudno na to wpaść w sumie, choć skoro belgijska
telewizja przyjęła raport naukowców ze zdziwieniem, to na pewno dobrze, że
powstał. Każdy kto był uczestnikiem lub świadkiem rozstawania się małżonków
(nikomu nie życzę) wie jak ogromnym, traumatycznym przeżyciem to jest dla
dzieci, raną na całe życie, z którą trzeba sobie poradzić. Dziecko obwinia się,
a może to przeze mnie? Ojciec nie pojawia się potem za często albo robi to w bardzo
ograniczonych ramach. Czym to jest, wobec ojca, który codziennie z dzieckiem
rozmawia, pomaga w lekcjach, jest blisko. Ojciec odchodzi też nie po to, aby
potem przesyłać całą kasę dla dzieci. Przecież życie jeszcze raz mu się
zaczyna, druga młodość wymaga nakładów.
Czytam też zasuszony w teczce artykuł z Rzeczpospolitej Filipa Memchesa, w
którym ten cytuje amerykańskiego publicystę konserwatywnego Dinesha D'Souzę.
W swojej książce „The Enemy at Home.
The Cultural Left and Its Responsibility for 9/11" zadaje on
pytania: „Jakim cudem nowa
liberalna moralność zdołała podmyć fundamenty tradycyjnej rodziny? Dlaczego
tradycyjna rodzina okazała się tak słaba?". I odpowiada: „Przy
swoich licznych zaletach nie wszystkich
zaspokajała. Mężczyźni o skłonnościach
poligamicznych czuli się spętani zasadami monogamii. Kawalerowie, którzy nie
mieli ochoty się żenić, czuli się zmarginalizowani, podobnie jak
homoseksualiści". Dalej zaś D'Souza zauważa: „feminizm dlatego tak łatwo zwyciężył,
ponieważ od początku cieszył się milczącym poparciem wielu mężczyzn. Wbrew
przewidywaniom feministek patriarchat nie stawił poważnego oporu ruchowi
wyzwolenia kobiet. Wielu mężczyzn zdało sobie sprawę, że feministki
walczą o coś, czego mężczyźni zawsze chcieli, ale czego zabraniał im etos tradycyjnej rodziny. Realizacja celów
ruchu kobiecego oznaczała dla mężczyzn, że
będą mogli sypiać z wieloma kobietami, nie musząc się z nimi żenić ani ich
utrzymywać. To było jeszcze
lepsze niż poligamia nakładająca na męża obowiązek opieki nad wszystkimi
żonami. W konsekwencji wielu mężczyzn – zwłaszcza bogatych i niewyżytych – z entuzjazmem poparło feministyczne
hasło emancypacji". Okazuje się zatem, że rewolucja kulturowa, której elementem była realizacja postulatów ruchów
feministycznych, zamiast poprawić sytuację kobiet, tak naprawdę ją pogorszyła.
A bezwzględne reguły wolnego rynku przyczyniły się do tego, że wiele kobiet
opuszczonych przez swoich mężów poszło do pracy z musu, a nie z chęci robienia
kariery.....”
Płynny świat. Świat bez stałych norm? No nie wiem gdzie tu sprawiedliwość i
uczciwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz