niedziela, 15 lutego 2015

Ben Carson czytałby Frondę

Prawdziwe historie są lepsze niż te wymyślone. Sztuczne, nierealne, wydumane, które dobrze się ogląda, a po obejrzeniu, dochodzi do człowieka, że to bujda, i tylko niesmak pozostaje. Tak jest z wieloma współczesnymi fabułami, w filmach i w książkach. Ale nie ze wszystkimi na szczęście.

W Krakowie opowiadałem o filmie “Cudowne ręce. Opowieść o Benie Carsonie”. Naprawdę warto go obejrzeć. Nie dlatego, że zgarnął jakiegoś Oscara, ale ponieważ opowiada historię życia bohatera, wybitnego neurochirurga, który po raz pierwszy przeprowadził udaną operację rozdzielenia bliźniąt syjamskich połączonych mózgami. Carson to postać nam współczesna, żyje w Stanach Zjednoczonych i ma się bardzo dobrze, skoro jego nazwisko pojawia się na giełdzie kandydatów w wyborach prezydenckich z ramienia partii republikańskiej (pisała o tym Rzeczpospolita kilka miesięcy temu).

Wraz z bratem wychowywany samotnie przez matkę, analfabetkę, która w pewnym momencie zrozumiała, że jej synowie aby wydobyć się z zaklętego kręgu biedy, przemocy i kłopotów z prawem, muszą wziąć się solidnie do nauki. U profesora, w którego domu przeprowadzała porządki, dostrzegła telewizor przysypany stosem książek. Już wiedziała, co zrobić. Gdy wróciła do swojego mieszkania, chłopcy jak zawsze ślęczeli przed telewizorem zaśmiewając się z jakiegoś durnego programu. Jednym ruchem wyłączyła skrzynkę i zapowiedziała, że odtąd mają wypożyczać dwie książki z biblioteki tygodniowo i po przeczytaniu robić jej streszczenie. Dopiero wtedy mogą obejrzeć jeden wybrany program.

Takich smaczków jest więcej. W efekcie Ben z chłopaka nieradzącego sobie z nauką, opryszka wymachującego nożem staje się dojrzałym mężczyzną, który wie, czego chce. Dostaje się na Harvard, potem do prestiżowego szpitala. Ma wspaniałą żonę i piękne, udane życie. Zbyt cukierkowa historia? Można by tak powiedzieć, gdyby nie była prawdziwa. Gdyby ktoś pisał ten scenariusz z głowy, pewnie mielibyśmy więcej zakrętasów i udziwnień.

Jeśli szukacie przyzwoitego filmu z edukacyjnym morałem, będzie jak znalazł na zimowy rodzinny wieczór.

Gdy docieraliśmy na spotkanie w Krakowie, w korku czytaliśmy nową Frondę, Miesięcznik Grzegorza Górnego. Niby w wersji light, a przypomina ona starą, tą pierwszą i najlepszą Frondę z połowy lat dziewięćdziesiątych. Tą, której każdy numer był wydarzeniem i dawał mocny materiał, nie do znalezienia gdziekolwiek indziej. Tą, której pierwszy numer odkryłem całkiem przypadkowo a kolejne woziliśmy z kolegami w paczkach niczym jakąś cenną bibułę, by karmić nią szeroko pojęte nasze środowisko.

Jedziemy więc z tą nową Frondą. Na początku wstępniak Grzegorza Górnego, przypomnienie, że to, co było podwaliną pierwszej Frondy to sprzeciw wobec traktowania człowieka redukcjonistycznie, jedynie jako konsumenta, wyborcy, albo jako organizm biologiczny. I tu od razu widać, o co chodzi. Rozejrzyjmy się, przypomnijmy sobie ostatnio przeczytane książki, gazety, obejrzane filmy. To jest istotna różnica, sedno! Myślenie o człowieku: czy jako o ciele i duszy, w całej złożoności jego wymiarów czy redukując go do jednego aspektu, co człowieka poniża i ignoruje jego godność. Od tego wszystko się zaczyna i na tym wszystko się kończy.

Górny, to marka. Daje gwarancję jakości. Rasowy dziennikarz, redaktor z powołania. Precyzyjny, szukający faktów, nie lejący wody. Cieszę się, że kiedyś mogłem go ściągnąć na Św. Krzyż i wozić Fiatem Uno wraz z małżonką, pomiędzy Górami Świętokrzyskimi a Studzianną, gdzie miał również konferencję dla przewodniczek. Potem przedrukowywaliśmy go w Przestrzeni, teraz mu kibicujemy.

A w pierwszym numerze, jest dobrze, nie ma rozczarowania, lecz porcja solidnych tekstów. Otwierający wywiad z Malejonkiem, wywiad z Alainem Besanconem o tym, czym jest islam, a potem blok tekstów o tym jak wychowuje się na świecie elity, na czołowych uczelniach w USA, ale i rzut oka na naszą historię. Ciekawy tekst o Springsteenie, o fenomenie polskiej husarii i katolickim Archiwum X pod Insbruckiem a wymieniam tylko niektóre artykuły. Mam przeczucie, że warto zaprzyjaźnić się z nowym miesięcznikiem Fronda. Miłej lektury!

A na koniec pytanie: zostać przy tym formacie „dynamicznym” bloga czy wrócić do starego?

piątek, 6 lutego 2015

A w Krakowie…

… na Brackiej nie padał deszcz, był lekki mróz, zresztą nie było szans aby urządzać spacery. Ledwo dotarliśmy na czas na Rynek Główny 34 do zjawiskowej siedziby Klubu Jagiellońskiego, po prawie pięciu godzinach w samochodzie. Jak na dystans 104 km z Zakopanego to chyba dość zaskakujący czas. Wszyscy byli dzielni łącznie z Martą i Piotrem, by bez jedzenia, picia i zatrzymywania się do łazienki nie stracić nawet minuty, która groziłaby kompromitującym spóźnieniem.

Spotkanie z szefami Skautów Europy w Krakowie i okolicach oraz zaprzyjaźnionymi ludźmi dobrej woli było wreszcie realizacją tego, o co chodzi w całej tej książce z bloga. Czyli uczynieniem z niej przez szefa, hufcowego, hufcową, lidera środowiska pretekstu do spotkania, do wykorzystania tego „pretekstu” dla „swoich” celów, by zgromadzić swoich szefów, rodziców, przyjaciół, znajomych, ludzi dobrej woli właśnie, i „poszerzyć pole”, „podnieść ciśnienie”, skonkludować a może tylko zaznaczyć, że chodzi nam o coś więcej a wizja ta jest porywająca. A może tylko i aż mieć uzasadnienie dla integracji, wypicia wspólnego potem kawy, małego after party, gdzie może ktoś przyprowadzi po raz pierwszy swoją dziewczynę a ona uzna, że całkiem fajne jest to środowisko. 1 kwietnia 2014 r. pisałem o tym tak:

Jak przejrzycie te teksty zebrane na dwustu kilkudziesięciu stronach to wyłoni się Wam z nich wiele wątków, o których warto rozmawiać, wiele tez, ledwie zaznaczonych, które można i trzeba rozwinąć. Bo wydanie tej książki to właściwie pretekst. By spotkać się w szerszym gronie i przez półtorej godziny albo dłużej porozmawiać o życiu, o tym dlaczego Polska nie może nas nie boleć a jaką by być mogła, o wychowaniu i dlaczego dobre szkoły i Skauci Europy mogą być stałym źródłem pozytywnych doznań młodych i dorosłych, o przywództwie, wierności, źródłach szczęścia, bohaterstwie, wielkich Polakach, kanonie miejsc, lektur i filmów, i wielu innych sprawach, na które akurat pojawi się zapotrzebowanie zebranych, będzie im sprzyjał towarzyszący spotkaniu klimat lub wytworzone podczas niego intelektualne ciśnienie. Jeśli faktycznie to ciśnienie będzie wysokie, może dojdziemy nawet do nowych zaskakujących konkluzji, jak zmieniać ten świat by stawał się trochę lepszy niż go zastaliśmy”.

Tak zrobili hufcowi krakowscy i jak zapewnił mnie Bartek, nie żałują tego. Przeciwnie. Ja na pewno bardzo się cieszę z tego spotkania, z możliwości rozmowy z ludźmi szlachetnych pragnień i ofiarnej służby. Patos? Nie, rzeczywistość! Tak to się nazywa, gdy ktoś dojeżdża pięćset kilometrów aby prowadzić jednostkę, kręci kilkusetosobowym duszpasterstwem albo rozkręca nowe środowisko w swoim mieście w Małopolsce.

Rozmawialiśmy w Krakowie przez prawie dwie godziny, a poruszyliśmy tylko niektóre wątki i poczucie niedosytu pozostało. Tematem zadanym był rozwój osobisty, temat rzeka, właściwie padło tylko kilka myśli, przepraszam. Rozmawialiśmy sobie natomiast dużo o Polsce i zmienianiu świata.

Moja najmłodsza córka wręczyła mi potem nasz mały kalendarzyk z hasłem "Pomóż nam zmieniać świat" i zachętą do dawania jednego procenta. I powiem Wam, że to hasło jest świetne! Nie czekajmy na pomoc, na wielkie akcje, na to, że będzie dobra telewizja, kompetentny rząd, pomyślna koniunktura międzynarodowa, itp. Niech każdy z nas zmienia świat codziennie tak jak mu sumienie nakazuje, niech o nie dba i robi to, co uważa za najlepsze w danym momencie. Ale niech nie śpi, niech nie szuka wymówek, niech od siebie wymaga. „Codzienny dobry uczynek” to jest bomba atomowa skautingu. Mamy ponad 4 tysiące ludzi, 4 tysiące dobrych uczynków codziennie! Niewyobrażalna siła. Tak możemy zmieniać świat! Jeśli będzie to realne, jeśli jesteśmy przejęci tym, jeśli traktujemy poważnie nasze teksty, zasady, prawo, trzy cnoty harcerskie. O tym też mówiliśmy, w tych tekstach jest zapisana mądrość wielu pokoleń, trzeba się po nią schylić, uczynić praktyką codzienności.

Ja głęboko wierzę w rolę jednostek w historii, co najmniej od czasu omawiania w liceum wiersza C.K. Norwida „Do obywatela Johna Brown”. To jednostki zdecydowane, przekonane ciągną innych. Nie mówmy, że coś jest zdeterminowane, że już tak ma być, że pewne tendencje są przesądzone, że rządzi nami konieczność dziejowa, a my jesteśmy tylko wypadkową zewnętrznych czynników. A jeszcze bardziej wierzę w siłę jednostek połączonych wspólnym celem, działających razem, solidarnie, bez zbędnych ambicji rozbijających jedność działania.


Jak pisał inny poeta, Miłosz Czesław: „lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach”. Nie muszę dokonywać analizy tej frazy, rozumiemy wszyscy, o czym tu mówimy, prawda-;)