sobota, 28 czerwca 2014

Pisać każdy może


„trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi; czasami człowiek musi, inaczej się udusi”.


Mamy już tą z dawna zapowiadaną pierwszą książkę. Idzie powoli ale do przodu, najważniejsze, że w dobrym kierunku. Jak pisałem wcześniej, nie jest to nic wielkiego, raczej taka niespodzianka, suwenir dla przyjaciół i znajomych a dla szefów skautowych przyczynek do jakiegoś dobrego spotkania, tu i ówdzie, więc proszę nie mieć zbyt wielkich oczekiwań. Zapewniam jednak, że nikt kto przeczyta szkody na umyśle nie poniesie.
W środku teksty z pięciu lat, pogrupowane w kilka bloków tematycznych: Harcerstwo – od tego wszystko się zaczęło; Historie prawdziwe i refleksje na boku, Wychowanie; Ojciec; Love and marriage; Polska nie może nas nie boleć; Polska naszych marzeń; Książki i ludzie; Rozumieć więcej; Cytat na dziś; Filmy i Rozmaitości, prawie zawsze inspirujące. I sporo tylko cienkim piórkiem zaznaczonych prawd, które inteligentny czytelnik wychwyci a które zamierzamy twórczo wspólnie dalej rozwijać na spotkaniach, daj Boże.
Na pierwsze już teraz zapraszam wszystkich do Restauracji Poezja w Józefowie we czwartek 3 lipca o godz. 19.00. Oczywiście będzie tam można nabyć książkę.

Gdzie jeszcze można ją nabyć:

W księgarni Zaczytanie w Józefowie ul. 3 Maja 90

U wydawcy najprościej przez stronę: http://allegro.pl/ShowItem2.php?item=4373463489

I za chwilę (paczka już zmierza kurierem) w sklepie internetowym Azymut 360: http://azymut360.pl/

Zapraszam!

sobota, 21 czerwca 2014

Twierdzą nam będzie każdy próg


Mieliśmy ostatnio w Polsce dwudziestą piątą rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów z 4 czerwca 1989 r., tzw. dwudziestopięciolecie wolności. Przypomnijmy, że wybory owe były one wynikiem ustaleń tzw. okrągłego stołu a przewidywały wolny wybór jedynie 35% posłów i 100% senatorów w nowo powołanym senacie. Rocznica ta przez jednych była obchodzona bardziej hucznie, przez innych mniej, a przez większość wcale.
Na tym blogu chcielibyśmy przypomnieć z tej okazji legendarne pismo radomskiej młodzieży o zadziornym i jakże wiele mówiącym tytule „Twierdza”. Mimo że pismo zaczęło ukazywać się już po wspominanych wyborach parlamentarnych, jak widzimy poniżej, autorzy periodyku wciąż tkwili w konspiracji i, z tego co mi wiadomo, dotąd się nie ujawnili czy też ujawnili się jedynie połowicznie. Co robią dzisiaj? W co się przedzierzgnął ich młodzieńczy zapał zmiany świata, hardość, krytyka szkolnej nijakości i sprzeciw wobec obłudy oficjalnych narracji, w co dzisiaj wymierzone jest kłujące żądło licealnej satyry? Skoro mówi się wreszcie głośniej o „Solidarności Walczącej”, może przyjdzie też czas na prawdę o Niezależnym Zespole Redakcyjnym.
Tymczasem korzystając z odkopania podczas porządków w garażu archiwalnych egzemplarzy, przypomnijmy dzisiaj numer 2 i numer 3 tego historycznego wydawnictwa. Co uwierało licealistów w tych zamierzchłych czasach? Zobaczmy.

 
 
 
 
 
 
 
 
 


 



 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Śmierć i narodziny teatru


Ogłaszam śmierć teatru oficjalnego. Nic tam nie znajdziecie, publiczność tylko udaje, że jej się podoba, ale nie ma tam katharsis, nie ma wrażenia „wow”, nie ma opadania szczęki, opadają najwyżej ręce a pozostaje niesmak. „Wow” rozlegało się natomiast wczoraj w Amfiteatrze w Parku Sowińskiego na Woli. Skauci Europy zdobywają kolejne reduty Warszawy. Tłum ludzi znowu zachwycił się opowieścią o Polsce w wykonaniu młodych dziewcząt i chłopców, o tej Polsce, która jaką by być mogła to w głowach nam się nie mieści a tymczasem „nie może nas nie boleć”. Każda kolejna scena wzmacniała jeszcze to „wow”, najpierw uchwalenie Konstytucji 3 Maja, potem nieprawdopodobnie genialna scena z łodzią unoszoną na wodzie; wodzie, dodajmy dla niewtajemniczonych, utworzoną przez żywiołowo angażujące się wilczki, które bardzo były rade ze swojego nagłego w całym tym wydarzeniu współudziału. Opresja zaborców i ocalanie tego co najważniejsze przez naszych wieszczów i bohaterów, muzyka Chopina. Bitwa 1920 r., spory przywódców ale w imię najlepszego rozwiązania dla ojczyzny i jedność w obliczu wroga, wreszcie Habemus Papam i Solidarność. Dużo tego było, pięknych scen, muzyki, niezwykłych dekoracji, obrazów pięknej Warszawy, własnoręcznie namalowanych przez przewodniczki, znakomitych kostiumów. I gra kilkunastolatków, bardzo młodych aktorów postaci takich jak Piłsudski, Ks. Skorupka, kogóż tam nie było, wszyscy fantastyczni. Młodzieńczość, świeżość, spontaniczność, radość, przejęcie, odwaga.

Nie sposób w krótkich słowach oddać nawet namiastki tego co tam się działo. Był jeszcze przecież żywy zegar z ciał i znakomity pokaz zdjęć z „Dwudziestolecia”. Znakomity bo ten świat II Rzeczpospolitej był magiczny, elegancki i miał swój styl, którego już nie ma, nie przez upływ czasu ale przez zniszczenie go kolbami karabinów i podeptanie gumofilcami. Archetyp przedwojennego cwaniaka czyli Nikodem Dyzma nosił się we fraku, próbował swych sił jako fordanser walca i tanga a PRL-owski cwaniaczek to w najlepszym razie Edek z Tanga Mrożka, obleśny typ w przepoconym podkoszulku, który nie ma żadnego szyku.

Niech żyje zatem teatr żywiołowy, prawdziwy i autentyczny! Niech żyje przekaz treści ważnych, na co dzień nam ulatujących, rozmywanych, niech żyją zbiorowe emocje, emocje łączące, budujące ludzką solidarność, wskazujące nam „skąd nasz ród”. Gratias!

 

wtorek, 3 czerwca 2014

I właściwie my po to jesteśmy, żeby oni byli


To zaczyna być niepoważne, taki blog okazjonalny. Może jakiś subotnik robić, toutes proportions gardes, jak Rafał Ziemkiewicz, a może niedzielnik lepiej. A’ propos pana Ziemkiewicza wydał właśnie książkę „Jakie piękne samobójstwo”, którą mam wielką ochotę przeczytać, gdyż niestety mam niejasne przeczucie, iż trzeba będzie się zgodzić z wieloma tezami. Tezy te nie są wcale nowe i były podnoszone w czasie wojny przez tych, których wtedy nie słuchano, a teraz o nich już doszczętnie zapomniano. Niestety tytuł podobnie jak innej głośnej książki ostatniego roku jest mylący, to jednak było zabójstwo Polski a nie jej samobójstwo, a że ofiara nie była tak sprytna jak agresorzy, nie umiała grać tak nieczysto jak oni, myślała, że słowo, honor, umowa coś znaczą, że była tak naiwna, no to fakt.

Ale nie o tym dzisiaj w tygodniku. Mamy bowiem za sobą dwudniowe obchody dziesięciolecia szkoły „Strumienie”. I od razu muszę wyznać, nie po raz pierwszy zresztą, że jestem małoduszny, małej wiary, jestem wręcz okropnym samolubem. To znaczy po raz pierwszy to wyznaję tutaj, natomiast te przymioty charakteru wydają się stałe. Spotykam dziesiątki osób, mających dzieci, na pewno zatroskanych o ich edukację, jak każdy porządny rodzic. I co? I rzadko, bardzo rzadko opowiadam o naszej szkole, może coś tam przebąkuję, żal to odtwarzać w pamięci. Czy to dlatego, że żona tam pracuje, że niby nie byłoby to autentyczne, bo ktoś by powiedział, że gada bo musi? Na litość Boską, chyba jest równouprawnienie, więc to nie może być powód. Mam prawo być zadowolony jako ojciec, zachwycony wręcz, wdzięczny, bo tak jest i to od wielu lat. Widzę rezultaty, nawyki moich dzieci, entuzjazm w zdobywaniu wiedzy, pokonywanie barier i pracę nad sobą. Więc jak ktoś tu może przypadkiem wejdzie, ktoś z kim dajmy na to spotykam się aby pomóc mu w sprawach zgoła innych od edukacji dzieci, takich jak wynegocjowanie ważnej umowy albo bezpieczne prawnie przeprowadzenie przez jakąś istotną dla jego spółki restrukturyzację, a byłby zainteresowany innymi radami, niech pyta, niech ulży mojemu sumieniu. Sumieniu człowieka, który trzyma światło pod korcem.

Nie trzeba lat, wystarczy pięć minut dla inteligentnego człowieka, dość przyjechać i zobaczyć choćby występ dziewczynek z klas 0-3 przygotowany z okazji Dnia Matki. Klasa po klasie w ludowych strojach, region po regionie, tańce, przyśpiewki, a nawet akrobacje w powietrzu. Przejęte młode twarzyczki, czasami niezgrabność jeszcze w ruchach, ale pełne zaangażowanie, skupienie i dawanie z siebie najlepiej jak się umie. I widać od razu, o co chodzi. A kto tego nie widzi, to choćby nie wiem co zrobić, nic nie zobaczy i nic nie zrozumie.

Te dzieci mają wiele dobrych relacji, nie tylko w domu z rodzeństwem ale i w szkole z koleżankami. To też było widać, ducha współpracy, życzliwe skorygowanie koleżanki, gdy któraś pomyliła jakiś krok czy obrót, gra zespołowa, ci, którzy tego nie doświadczyli jak one w podstawówce, muszą potem zaliczać zajęcia z „team building’u”.

Ostatnio jeden publicysta napisał, że rodzicielstwo to umieranie, szczególnie gdy jest się rodzicem licznej rodziny czyli że nie jest to taka sielanka, słodycz i picie z dzióbków ale trud i znój. Wielu mu przyklasnęło, że wreszcie ktoś nie słodzi, nie ściemnia tylko wali jak jest, prosto w oczy. (My pisaliśmy o tym tutaj Non omnis moriar, zanim to stało się modne-;)). Na to odpowiedział mu inny publicysta, nawet bardziej znany, że owszem spalamy się w rodzicielstwie i on się spala z piątką dzieci, i mówi za siebie, bez kokieterii, szczerze, że mimo to jest pięknie, jest fantastycznie, wspaniale, że każdy trud osładza mu uśmiech jego dzieci lub gdy rzucają się na niego, by się przytulić, czy jakoś podobnie to ujął, ale w tym sensie. I że w dużej rodzinie jest więcej relacji, są silniejsze.

W komentarzach prawie go zjedli, żeby wziął i przestał już lukrować, że tak na pewno nie jest, żeby nie opowiadał bo pewnie pada na twarz i wcale nie jest mu do śmiechu, że robi propagandę, itd. Facet mówi jak on czuje, a oni go przekonują, że na pewno się myli co do swoich głębokich odczuć. I że skąd on wie, w jakiej rodzinie są lepsze relacje interpersonalne, bo jedynak może mieć przecież lepsze relacje niż dziecko mające wielu braci i sióstr. No jasne, niewątpliwie jedynak może mieć lepsze relacje ze swoim nieistniejącym rodzeństwem, niż ten, który je rzeczywiście ma. Bez poważnych badań się nie obejdzie. Ciężko niektórym uwierzyć w prawidłowości, które człowiek spostrzegawczy, średnio-inteligentny jest w stanie zaobserwować i objąć w mig rozumem. Tak jak w to, że jeśli rodzice interesują się nauką dzieci i angażują się w ich wychowanie, to takie dzieci lepiej się uczą. Ależ skąd? – zakrzykną zaraz. Skąd taka zależność? A przecież nie trudno na to wpaść, jeśli ktoś ma na tyle uczciwości wobec siebie, żeby powiedzieć, że nie chce mu się odrabiać z dziećmi lekcji, od tego ma szkołę, jest zmęczony, wrócił z wyczerpującej pracy, nie przeczytał gazety i do tego jest mecz. Na szczęście naukowcy z Harvardu zrobili badania i nie ma przeproś, udowodnili jak wyżej. Mówił o tym Paweł Bochniarz na konferencji w szkole Żagle, niestety nie byłem, ale żałuję. Więc może o relacjach też jakieś badania zrobią.


Wracając do obchodów w weekend. Występy, pokazy, gala talentów, można powiedzieć jak co roku. Znowu tańce, balet w kilku odsłonach, masa dziewczynek drobiących kroczki na palcach w „Jeziorze łabędzim” i zachwyconych rodziców z aparatami i kamerami. Nagrywałem i ja, akurat układ zerówki do „Deszczowej piosenki”. Widać, że wszystkie dziewczynki uwielbiają za młodu ten balet, nawet takie trochę grubsze, które nie mają szans na występowanie w Teatrze Wielkim. Ale nie o to chodzi, chodzi o pasję, o to, że to je ekscytuje, daje wytchnienie od mozolnej nauki, że lubią to robić. I że trzeba mieć coś takiego, jakiś odstresowywacz w każdym wieku, najlepiej jeszcze uwalniający endorfiny. Siąść po pracy do perkusji, albo poszarpać struny gitary rycząc „Obława, obława” a może dosiąść dwa kółka i dać wycisk swojemu zbuntowanemu ciału. Można też odpalić kosiarkę i skosić idealnie cały trawnik. Lepsza byłaby może piła elektryczna i ścięcie jakiegoś małego zagajnika, ale trzeba się zadowolić tym, co jest pod ręką. Koszenie trawy połączone z wygrabianiem szyszek pozwala zaobserwować w praktyce intensyfikację relacji. Od razu zrobiła się lepsza atmosfera, gdy część moich dzieci zaangażowała się w to wspólne zadanie, i „team building”, i „team spirit” tam się wydarzyły. A gdy coś się zacięło i maszyna nie chciała odpalić, każdy po kolei próbował ale bezskutecznie, i wreszcie gdy linkę szarpnęła babcia a silnik natychmiast zawarczał przeraźliwie, to była to scena godna serialu komediowego „Allo, allo”, nikt nie był w stanie powstrzymać wybuchu śmiechu.
A następnego dnia m.in. kolejna premiera teatru „Biedronka” założonego przez rodziców. Brak słów, aktorzy, scenografia, wszystko wspaniałe a gdy krasnoludki zaczęły wyciągać swoje agendy i opowiadać, że każdy z nich pracuje nad opanowaniem jakiejś swojej wady to już zupełnie odpadłem. Brawo dla autorki scenariusza i spiritus movens przedsięwzięcia Ani Murawskiej. Dzieci były zachwycone, takiej magii teatru rzadko udaje się zaznać.

A gdyby tego wszystkiego było mało, wieczorem uroczysta gala, miejscami wzruszająca, podziękowania, występy, nastrój podniosły, odświętny, białe koszule, garnitury, krawaty, sukienki i wieczorny makijaż. Piosenka na dziesięciolecie, która ma szansę zdetronizować przeboje Artura Rojka na pierwszym miejscu listy przebojów programu trzeciego. Gdy na scenę wbiegły uczennice, by z entuzjazmem śpiewać „tak, tak właśnie tak”, mądre słowa napisane przez Małgorzatę Nawrocką do porywającej muzyki autorstwa Jacka Wąsowskiego, można byłoby powiedzieć, że to kulminacja nastroju i radości tego wieczoru, gdyby po przerwie nie czekało nas jeszcze katharsis podczas występu Grupy MoCarta. Rozrywka i kultura najwyższej próby!

I gdy już dorwałem się do klawiatury, i gdy inni wciąż komentują pogrzeb generała, to mnie przypominają się słowa wypowiedziane niegdyś 8 czerwca w Krakowie: „I właściwie my po to jesteśmy, żeby oni byli”. Oni młodzi, ci coś dzisiaj tańczą w kurpiowskich strojach, w kółkach baletowych czy oglądają z wypiekami „Królewnę Śnieżkę”.

I dalej przypomina mi się jeszcze końcówka, niedawno przecież wysłuchanego w podróży „Ziela na kraterze” Wańkowicza, którą we fragmentach poniżej przytaczam i która może jest tu już zanadto ale jednak pasuje. To list jego młodszej córki Marty napisany do rodziców tuż po narodzeniu jej pierwszego dziecka, którym Wańkowicz kończy swój tom o „domeczku” i dorastaniu córek. Trzeba powiedzieć, tom pod koniec wyjątkowo smutny, tragiczny w opisach poszukiwania ciała córki Krystyny, poległej w walce w szóstym dniu Powstania. Krystyna ginie podobnie jak wszyscy jej urodzinowi goście, z którymi tańczyła poloneza w lipcu 1944 r. Tym zakończeniem Wańkowicz coś chce nam powiedzieć. Poza tym poniższy cytat jest sam w sobie dobry jako opis cudu pojawienia się na świecie nowego człowieka i nowej nadziei. Przeczytajcie sami.
Na stole ostatecznie skręciło mnie i zaparło dech. Ciało sprężone w wysiłku, aż czułam drżenie

mięśni. Drący ból, na którym skoncentrowałam się tak bardzo, że słyszałam swój glos jakby głos osoby obcej, jakbym się rozdwoiła. Głos ten mówił jakieś głupstwa, że się rozedrę na dwoje czy coś takiego. Doktor zapewnił flegmatycznie, że nie ma obawy i chcieli mi nałożyć maskę z eterem, ale ją odepchnęłam, bo pamiętałam, jak sobie przyrzekłam, że chcę rodzić całkiem świadomie. Czułam, że doktor nadcina, ale przy moich bólach to było jak lekkie ukłucie. Potem spiętrzony ból i nagle ulga, raptowna cisza w oszołamiającym huku.

— Główka już przeszła, niech pani wypocznie — mówił doktor, a mnie ogarnęło zdumienie, że to już naprawdę.
 
Wnet przyszedł następny skurcz, czułam przepychające się małe ciałko, wyślizgujące się z mego ciała, znowu ból łamiący kości, znowu wielki spokój ulgi w bólu i potem — krzyk żywego człowieka, którego urodziłam.

— Dziewczynka — powiedział doktor.

Ogarnęło mnie uczucie pijanego, nieprzytomnego szczęścia, którego nie umiem i nikomu nie potrafię wytłumaczyć. Myślę, że Pan Bóg musi się tak czuć cały czas. Nigdy jeszcze nie przeżywałam równie mocnego, równie szczęśliwego wstrząsu. Leżałam na tym stole rozrzucona, wciąż jeszcze drżąc z wysiłku, słuchając płaczu dziecka, smakowałam własne wielkie szczęście rodzenia. Nie faktu posiadania dziecka czy rodziny, nie pomyślnego rozwiązania, a właśnie samej funkcji rodzenia, która mi dała tak pełne, głębokie zadowolenie.
 
Gdzieś, poza mną, ledwo docierając do mojej świadomości, mówił głos doktora: „Ta to się urodziła na matkę”, a potem przez szum w głowie przebiło się pytanie:

— Chce pani zobaczyć dziecko?

Podniosłam głowę i spojrzałam. Doktor podniósł do góry oślizgłego małego potworka, umazanego w mojej krwi, nieodciętego jeszcze ode mnie; mała buźka była wykrzywiona krzykiem, zlepione kosmyki długich czarnych włosków oblepiały głowinę. Chwyciło mnie coś za gardło. Wzruszyłam się tak, że aż mnie to zakłopotało, i myślę, że głównie dlatego, że nie chciałam dzielić mego wzruszenia z obcymi ludźmi, powiedziałam: ,,Ależ szpetna!...” - na co Ania wrzasnęła jeszcze przeraźliwiej, jakby zrozumiała. Wykrztusiłam z siebie łożysko (co niewiele różni się od porodu) i ogarnęła mnie błoga świadomość, że to już koniec. Czułam się świetnie i zdawałam sobie sprawę właściwie tylko ze zmęczenia psychicznego. Nic już nie wzdymało żeber, brzuch zwiotczał, z prawej strony jeszcze się we mnie coś piętrzyło bez sensu, skoro już po wszystkim.

Spojrzałam w lewo, na zegar ścienny. Była godzina 10 minut 16. Tylko 16 minut. Zdziwiłam się. Zdawało się, że dni całych by nie starczyło na tak intensywne wypalanie się.
 
Masz rację, Kingusiu, że kobiety bez sensu szantażują mężczyzn porodem. Biedni mężczyźni, że nigdy tego nie mogą przeżyć. Chyba nie ma wrażenia w życiu ludzkim, które może się z rodzeniem porównać.

Jan przyszedł do szpitala z różami i bardzo wzruszony. (…)

Najważniejsze, że Ani już się nie boję, bo widzę, jak jej buzia pyzacieje z dnia na dzień, i doktor orzekł, że jest zdrowa jak rydz. Lubię ją z każdym dniem więcej. Z początku ujmowała mnie tylko jej bezradność i całkowita zależność ode mnie we wszystkim — od karmienia do przewracania na brzuszek, i brało mnie za serce to, że była jakby dotykalnym symbolem naszego bardzo szczęśliwego pożycia. Teraz wydaje mi się coraz śliczniejsza. Sama się dziwię, skąd mi się bierze tyle cierpliwości i jak mi nie ciąży obrządzanie jej czy wstawanie w nocy.
 
Mądrze to Pan Bóg urządził jakoś.”
 
„I właściwie my po to jesteśmy, żeby oni byli”.