To zaczyna być niepoważne, taki blog okazjonalny. Może jakiś subotnik
robić, toutes proportions gardes, jak Rafał Ziemkiewicz, a może niedzielnik
lepiej. A’ propos pana Ziemkiewicza wydał właśnie książkę „Jakie piękne
samobójstwo”, którą mam wielką ochotę przeczytać, gdyż niestety mam niejasne
przeczucie, iż trzeba będzie się zgodzić z wieloma tezami. Tezy te nie są wcale
nowe i były podnoszone w czasie wojny przez tych, których wtedy nie słuchano, a
teraz o nich już doszczętnie zapomniano. Niestety tytuł podobnie jak innej
głośnej książki ostatniego roku jest mylący, to jednak było zabójstwo Polski a
nie jej samobójstwo, a że ofiara nie była tak sprytna jak agresorzy, nie umiała
grać tak nieczysto jak oni, myślała, że słowo, honor, umowa coś znaczą, że była
tak naiwna, no to fakt.
Ale nie o tym dzisiaj w tygodniku. Mamy bowiem za sobą dwudniowe obchody
dziesięciolecia szkoły „Strumienie”. I od razu muszę wyznać, nie po raz
pierwszy zresztą, że jestem małoduszny, małej wiary, jestem wręcz okropnym
samolubem. To znaczy po raz pierwszy to wyznaję tutaj, natomiast te przymioty
charakteru wydają się stałe. Spotykam dziesiątki osób, mających dzieci, na
pewno zatroskanych o ich edukację, jak każdy porządny rodzic. I co? I rzadko,
bardzo rzadko opowiadam o naszej szkole, może coś tam przebąkuję, żal to
odtwarzać w pamięci. Czy to dlatego, że żona tam pracuje, że niby nie byłoby to
autentyczne, bo ktoś by powiedział, że gada bo musi? Na litość Boską, chyba
jest równouprawnienie, więc to nie może być powód. Mam prawo być zadowolony
jako ojciec, zachwycony wręcz, wdzięczny, bo tak jest i to od wielu lat. Widzę
rezultaty, nawyki moich dzieci, entuzjazm w zdobywaniu wiedzy, pokonywanie
barier i pracę nad sobą. Więc jak ktoś tu może przypadkiem wejdzie, ktoś z kim
dajmy na to spotykam się aby pomóc mu w sprawach zgoła innych od edukacji
dzieci, takich jak wynegocjowanie ważnej umowy albo bezpieczne prawnie
przeprowadzenie przez jakąś istotną dla jego spółki restrukturyzację, a byłby
zainteresowany innymi radami, niech pyta, niech ulży mojemu sumieniu. Sumieniu
człowieka, który trzyma światło pod korcem.
Te dzieci mają wiele dobrych relacji, nie tylko w domu z rodzeństwem ale i
w szkole z koleżankami. To też było widać, ducha współpracy, życzliwe
skorygowanie koleżanki, gdy któraś pomyliła jakiś krok czy obrót, gra
zespołowa, ci, którzy tego nie doświadczyli jak one w podstawówce, muszą potem
zaliczać zajęcia z „team building’u”.
Ostatnio jeden publicysta napisał, że rodzicielstwo to umieranie,
szczególnie gdy jest się rodzicem licznej rodziny czyli że nie jest to taka
sielanka, słodycz i picie z dzióbków ale trud i znój. Wielu mu przyklasnęło, że
wreszcie ktoś nie słodzi, nie ściemnia tylko wali jak jest, prosto w oczy. (My
pisaliśmy o tym tutaj Non omnis moriar, zanim to stało się modne-;)). Na to odpowiedział mu inny
publicysta, nawet bardziej znany, że owszem spalamy się w rodzicielstwie i on
się spala z piątką dzieci, i mówi za siebie, bez kokieterii, szczerze, że mimo
to jest pięknie, jest fantastycznie, wspaniale, że każdy trud osładza mu
uśmiech jego dzieci lub gdy rzucają się na niego, by się przytulić, czy jakoś
podobnie to ujął, ale w tym sensie. I że w dużej rodzinie jest więcej relacji,
są silniejsze.
W komentarzach prawie go zjedli, żeby wziął i przestał już lukrować, że tak
na pewno nie jest, żeby nie opowiadał bo pewnie pada na twarz i wcale nie jest
mu do śmiechu, że robi propagandę, itd. Facet mówi jak on czuje, a oni go
przekonują, że na pewno się myli co do swoich głębokich odczuć. I że skąd on
wie, w jakiej rodzinie są lepsze relacje interpersonalne, bo jedynak może mieć
przecież lepsze relacje niż dziecko mające wielu braci i sióstr. No jasne,
niewątpliwie jedynak może mieć lepsze relacje ze swoim nieistniejącym rodzeństwem,
niż ten, który je rzeczywiście ma. Bez poważnych badań się nie obejdzie. Ciężko
niektórym uwierzyć w prawidłowości, które człowiek spostrzegawczy,
średnio-inteligentny jest w stanie zaobserwować i objąć w mig rozumem. Tak jak
w to, że jeśli rodzice interesują się nauką dzieci i angażują się w ich
wychowanie, to takie dzieci lepiej się uczą. Ależ skąd? – zakrzykną zaraz. Skąd
taka zależność? A przecież nie trudno na to wpaść, jeśli ktoś ma na tyle
uczciwości wobec siebie, żeby powiedzieć, że nie chce mu się odrabiać z dziećmi
lekcji, od tego ma szkołę, jest zmęczony, wrócił z wyczerpującej pracy, nie
przeczytał gazety i do tego jest mecz. Na szczęście naukowcy z Harvardu zrobili
badania i nie ma przeproś, udowodnili jak wyżej. Mówił o tym Paweł Bochniarz na
konferencji w szkole Żagle, niestety nie byłem, ale żałuję. Więc może o
relacjach też jakieś badania zrobią.
A następnego dnia m.in. kolejna premiera teatru „Biedronka” założonego
przez rodziców. Brak słów, aktorzy, scenografia, wszystko wspaniałe a gdy
krasnoludki zaczęły wyciągać swoje agendy i opowiadać, że każdy z nich pracuje
nad opanowaniem jakiejś swojej wady to już zupełnie odpadłem. Brawo dla autorki
scenariusza i spiritus movens przedsięwzięcia Ani Murawskiej. Dzieci były
zachwycone, takiej magii teatru rzadko udaje się zaznać.
A gdyby tego wszystkiego było mało, wieczorem uroczysta gala, miejscami
wzruszająca, podziękowania, występy, nastrój podniosły, odświętny, białe
koszule, garnitury, krawaty, sukienki i wieczorny makijaż. Piosenka na
dziesięciolecie, która ma szansę zdetronizować przeboje Artura Rojka na
pierwszym miejscu listy przebojów programu trzeciego. Gdy na scenę wbiegły
uczennice, by z entuzjazmem śpiewać „tak, tak właśnie tak”, mądre słowa
napisane przez Małgorzatę Nawrocką do porywającej muzyki autorstwa Jacka
Wąsowskiego, można byłoby powiedzieć, że to kulminacja nastroju i radości tego
wieczoru, gdyby po przerwie nie czekało nas jeszcze katharsis podczas występu Grupy MoCarta. Rozrywka i kultura najwyższej
próby!
I gdy już dorwałem się do klawiatury, i gdy inni wciąż komentują pogrzeb
generała, to mnie przypominają się słowa wypowiedziane niegdyś 8 czerwca w
Krakowie: „I właściwie my po to jesteśmy,
żeby oni byli”. Oni młodzi, ci coś dzisiaj tańczą w kurpiowskich strojach, w
kółkach baletowych czy oglądają z wypiekami „Królewnę Śnieżkę”.
I dalej
przypomina mi się jeszcze końcówka, niedawno przecież wysłuchanego w podróży „Ziela
na kraterze” Wańkowicza, którą we fragmentach poniżej przytaczam i która może
jest tu już zanadto ale jednak pasuje. To list jego młodszej córki Marty
napisany do rodziców tuż po narodzeniu jej pierwszego dziecka, którym Wańkowicz
kończy swój tom o „domeczku” i dorastaniu córek. Trzeba powiedzieć, tom pod
koniec wyjątkowo smutny, tragiczny w opisach poszukiwania ciała córki Krystyny,
poległej w walce w szóstym dniu Powstania. Krystyna ginie podobnie jak wszyscy
jej urodzinowi goście, z którymi tańczyła poloneza w lipcu 1944 r. Tym
zakończeniem Wańkowicz coś chce nam powiedzieć. Poza tym poniższy cytat jest
sam w sobie dobry jako opis cudu pojawienia się na świecie nowego człowieka i
nowej nadziei. Przeczytajcie sami.
„Na stole ostatecznie skręciło mnie i zaparło dech. Ciało sprężone w wysiłku, aż czułam drżenie
mięśni. Drący ból, na którym skoncentrowałam się tak bardzo, że słyszałam swój glos jakby głos osoby
obcej, jakbym się rozdwoiła. Głos ten mówił jakieś głupstwa, że się rozedrę na dwoje czy coś takiego. Doktor zapewnił flegmatycznie, że nie ma obawy i chcieli mi nałożyć maskę z eterem, ale ją odepchnęłam, bo pamiętałam, jak sobie przyrzekłam, że chcę rodzić całkiem świadomie. Czułam, że doktor nadcina,
ale przy moich bólach to było jak lekkie ukłucie. Potem spiętrzony ból i nagle ulga, raptowna cisza w oszołamiającym huku.
— Główka już przeszła, niech pani wypocznie — mówił doktor, a mnie ogarnęło zdumienie, że to już naprawdę.
Wnet przyszedł następny skurcz, czułam przepychające się małe ciałko, wyślizgujące się z mego ciała, znowu ból łamiący kości, znowu wielki spokój ulgi w bólu i
potem — krzyk żywego człowieka, którego urodziłam.
— Dziewczynka — powiedział doktor.
Ogarnęło mnie uczucie pijanego, nieprzytomnego szczęścia, którego nie umiem i nikomu nie potrafię wytłumaczyć. Myślę, że Pan Bóg musi się tak czuć cały czas. Nigdy jeszcze nie
przeżywałam równie mocnego, równie szczęśliwego wstrząsu. Leżałam na tym stole rozrzucona, wciąż jeszcze drżąc z wysiłku, słuchając płaczu dziecka, smakowałam własne wielkie szczęście rodzenia. Nie faktu posiadania dziecka czy rodziny, nie pomyślnego rozwiązania, a właśnie samej funkcji rodzenia, która mi dała tak pełne, głębokie zadowolenie.
Gdzieś, poza mną, ledwo docierając do mojej świadomości, mówił głos doktora: „Ta to się urodziła na matkę”, a potem przez szum w głowie przebiło
się pytanie:
— Chce pani zobaczyć dziecko?
Podniosłam głowę i spojrzałam. Doktor podniósł do góry oślizgłego małego potworka, umazanego w mojej krwi, nieodciętego jeszcze ode mnie; mała buźka była wykrzywiona krzykiem, zlepione
kosmyki długich czarnych włosków oblepiały głowinę. Chwyciło mnie coś za gardło.
Wzruszyłam się tak, że aż mnie to zakłopotało, i
myślę, że głównie dlatego, że nie chciałam dzielić mego wzruszenia z obcymi ludźmi, powiedziałam: ,,Ależ szpetna!...” -
na co Ania wrzasnęła jeszcze przeraźliwiej, jakby zrozumiała. Wykrztusiłam
z siebie łożysko (co niewiele różni się od porodu) i ogarnęła mnie błoga świadomość, że to już koniec. Czułam się świetnie i zdawałam sobie sprawę właściwie tylko ze zmęczenia psychicznego. Nic już nie wzdymało żeber, brzuch zwiotczał, z prawej strony
jeszcze się we mnie coś piętrzyło bez sensu, skoro już po wszystkim.
Spojrzałam w lewo, na zegar ścienny. Była godzina 10 minut 16. Tylko
16 minut. Zdziwiłam się. Zdawało się, że dni całych by nie starczyło na tak
intensywne wypalanie się.
Masz rację, Kingusiu, że kobiety bez sensu szantażują mężczyzn porodem. Biedni mężczyźni, że nigdy tego nie mogą przeżyć. Chyba nie ma wrażenia w życiu ludzkim, które może się z rodzeniem porównać.
Jan przyszedł do szpitala z różami i bardzo wzruszony. (…)
Najważniejsze, że Ani już się nie boję, bo widzę, jak jej buzia pyzacieje z dnia na dzień, i doktor orzekł, że jest zdrowa jak rydz. Lubię ją z każdym dniem więcej. Z początku ujmowała mnie tylko jej bezradność i całkowita zależność ode mnie we wszystkim — od karmienia do przewracania na brzuszek, i brało
mnie za serce to, że była jakby dotykalnym symbolem naszego
bardzo szczęśliwego pożycia. Teraz wydaje mi się coraz śliczniejsza. Sama się dziwię, skąd mi się bierze tyle cierpliwości i jak mi nie ciąży obrządzanie jej czy wstawanie w nocy.
Mądrze to Pan Bóg urządził jakoś.”
„I właściwie my po to jesteśmy, żeby oni byli”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz