niedziela, 30 stycznia 2011

Jak zostać królem



Po prostu bardzo ładny film. Wciągający, miejscami przejmujący, zabawny, pouczający i z przesłaniem. Obejrzenie go było wielką przyjemnością, wychodziliśmy z kina, mam wrażenie wraz z całą publicznością wielkiej sali Cinema City Sadyba, urzeczeni i trochę jakby zaskoczeni. Jak to możliwe, żeby zrobić tak znakomity film o przezwyciężaniu wady wymowy (jąkania) głównego bohatera, księcia a potem króla Anglii Jerzego VI. Wszystko inne w filmie jest bowiem właściwie tłem i dodatkiem.
W tytułowej roli znakomity Colin Firth (mam nadzieję, że Oscara ma już w kieszeni), asystuje mu grając koncertowo wręcz Geoffrey Rush wcielający się w rolę niekonwencjonalnego logopedy Lionela Longue’a. Spotkania tych dwóch postaci - które iskrzą błyskotliwymi, dowcipnymi i bardzo inteligentnymi dialogami, miejscami są starciem, a z czasem przeradzają się w głęboką wzajemną życzliwość – są główną osią filmu.

Książę borykający się od dzieciństwa z wadą wymowy, robi wiele by ją przezwyciężyć, jednak bezskutecznie. Wreszcie spotyka Longue’a, bezpośredniego, energetycznego, narzucającego swoje reguły nieco sztywnemu i wycofanemu pacjentowi. Gdy starszy brat abdykuje, przyszły Jerzy VI podejmuje odpowiedzialność, choć od zawsze był przekonany, że nigdy nie będzie to konieczne. Jego walka z własną słabością porusza, poczucie odpowiedzialności krzepi, cierpliwa, wyrozumiała i wspierająca miłość żony ujmuje.

Film ma niesamowity klimat przedwojennej Anglii, parzenia herbaty, dobrych manier, konwenansów, angielskiej powściągliwości i imperialnej przeszłości. Oglądamy wiele wysmakowanych scen, dialogów, sytuacji. Jednocześnie dzieło to jest bardzo kameralne. Najbardziej pamiętamy zgrzebny gabinet Lionela i sceny terapii. Dużo świetnych kwestii np. „nie mam recepcjonistki aby nie komplikować sobie bardziej spraw”.

Film pokazuje jak wielką rolę w życiu niektórych może odegrać kompetentny przyjaciel (to wersja dla wszystkich), coach (to dla czytelników z grona biznesowego) czy opiekun/starszy brat (to do przemyślenia dla wszystkich szefów i harcerzy, zwłaszcza tych będących opiekunami: bierzcie inspirację z Lionela). Jak bardzo niektórzy ludzie takiego wsparcia potrzebują, by ujawnić swoje wszystkie, czasami ogromne, możliwości. Wielu oglądających może zatęsknić za tak kochającą żoną (jak grana przez Helenę Bonham Carter żona Jerzego) lub po prostu uśmiechnąć się do Opatrzności, że ma podobną osobę przy boku. Oglądając ten obraz można wierzyć w magię i potęgę kina, prymat myśli, scenariusza i wybitnej gry aktorskiej nad komputerowymi efektami specjalnymi (choć nie mam nic przeciwko nim). Podsumowując: urzekające kino, idźcie i zobaczcie na dużym ekranie murowanego kandydata do wielu Oscarów.

Moja ocena: film ze wszech miar wart obejrzenia, dla wszystkich. Przy oglądaniu z dziećmi uwaga: król podczas terapii któregoś razu przeklina na czym świat stoi (co swoją drogą jest przezabawną sceną filmu). Dla mnie jest jeszcze jeden zgrzyt, gdy podczas próby koronacji Longue wykrzykuje, aby „król nie przejmował się tymi bzdurami” (tak chyba w polskim tłumaczeniu a po angielsku nawet „rubbish”), gdy król właśnie powtarza fragment przysięgi o „staniu na straży wiary”. Szkoda, że ktoś rzutem na taśmę musiał prztyczek zrobić. Jak bardzo to piękna misja królewska. Wszystko poza tym jest jednak tak dobre, że uff.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Nowy Rok nowy skok 2

Wciąż mamy początek roku, więc warto zapytać siebie: jakie mam cele na ten 2011 rok. Czy żyję z dnia na dzień, w tygodnia na tydzień, wiedziony dynamiką wydarzeń? Czy też realizuję jakiś swój scenariusz? To ważne, czas jest krótki. „Co dzień tracimy jakąś cząstkę naszego życia”, cotidie morimur, mawiał już Seneka, a często powtarzał to Augustyn. Jeśli mamy cele, efektywniej wykorzystujemy czas, żyjemy jakby pełniej.

Wiele współczesnych książek o rozwoju kompetencji w biznesie (szkoda, że obecnie jedynie takie książki się ukazują na temat pracy nad sobą), np. ta poniżej, wskazuje, że stawiane sobie cele powinny być SMART (Specific / Measurable / Attainable /Relevant / Trackable, czyli Szczegółowe / Mierzalne / Osiągalne / Istotne /Możliwe do monitorowania).

Szczegółowe: muszą odnosić do konkretnych zachowań i być jednoznaczne.

Mierzalne: jeśli nie możemy ich zmierzyć, to jest rzeczą oczywistą, że nie będziemy mogli ich monitorować. Kilka dni temu byłem na ciekawym szkoleniu, gdzie usłyszałem, że „tylko cele mierzalne mają tendencje do wzrostu, nie mierzalne nie mają takiej tendencji”.

Osiągalne: zakładane działania muszą być realistyczne, możliwe do osiągnięcie.

Istotne: z drugiej strony muszą być ambitne, interesujące, być jakimś wyzwaniem.

Możliwe do monitorowania: dobrze aby były takie by móc je monitorować, sprawdzać wykonanie co jakiś czas.

wtorek, 18 stycznia 2011

Kanapowe matki

Ostatnio uczestniczyłem w dyskusji co ma największy wpływ na nasze społeczeństwo i co jest najważniejszym czynnikiem jego sekularyzacji i laicyzacji. Ja obstawiałem tezę, że to seriale, choć żadnego z nich nie oglądam. Seriale plus programy w rodzaju K. W….dzkiego i Sz. M……..wskiego. Jednak widzę reklamy, obserwuję, donoszą mi ludzie i „mam nosa”. Nie wszyscy dyskutanci z taką tezą się zgadzali.

Dziś słyszałem opowieść jednej ze świeżo upieczonych matek (ale nie po raz pierwszy upieczonych), jak zaobserwowała w szpitalu, że matki, dziewczyny dwudziestokilkuletnie, rodzące po raz pierwszy, zachowują się jej zdaniem co najmniej dziwnie. Mianowicie, są straszliwie nieporadne, częściowo obojętne, gdy płaczą ich dzieci, mówią do położnych aby coś zrobiły z dzieckiem, okazują nadmiernie zmęczenie, są ospałe, wykonują jakieś teatralne gesty. Bardzo to uderzyło naszą matkę, pamięta siebie sprzed ładnych kilku lat i inne wokół, zmęczone porodem ale tryskające szczęściem, zafrasowane dzieckiem, zaabsorbowane nim. W końcu nie wytrzymała i zapytała położne, o co tu chodzi.

Położne udzieliły jej precyzyjnych wyjaśnień. Tak, obserwują to zjawisko, w slangu szpitali porodówkowych ma ono nawet nazwę: „kanapowe matki”. Pojęcie to skrywa dziewczyny wzorujące się na postaciach z wielu współczesnych seriali. Zblazowane kobiety, myślące wciąż o sobie, o swoim samopoczuciu, potrzebach, ucinające sobie z koleżankami dialogi o bzdurach, pokładające się na kanapach, odpoczywające, rozleniwione, ospałe.

Szkoda dzieci.

środa, 12 stycznia 2011

Peter Weir mój idol

No, niesamowity news dla mnie! Po prostu ekscytujące! Peter Weir, australijski reżyser, którego cenię szczególnie za filmy „Truman Show” i „Pan i władca. Na krańcu świata” (recenzje w swoim czasie), wyreżyserował film o Polaku, który uciekł z Gułagu pt. „Niepokonani” w obsadzie m.in. z Colinem Farrellem i Edem Harrisem.
Film oparty jest na książce „Długi Marsz” Sławomira Rawicza, którą przeczytałem kilka lat temu. Niezwykła historia ucieczki trwającej blisko rok, przez Syberię, Himalaje, pustynię aż do Indii. Faktycznie postać bohatera i wyczyn robią wrażenie. Kilka miesięcy temu pisała o tym Rzeczpospolita, Rawicz prawdopodobnie opisał nie swoją historię lecz Witolda Glińskiego. Mniejsza o to, niesamowite jest to, że wreszcie pojawia się film hollywoodzki z polskim nieszczęsnym wojennym losem na pierwszym planie. Ponadto film o rzeczywistości sowieckiego Gułagu. Premiera u nas 8 kwietnia br.

Więcej informacji o projekcie:
Link 1
Link 2

I kilka cytatów z wywiadu Weira dla prasy:

„Polski los wydaje mi sie jednym z najciekawszych tematów XX wieku. Na początku tamtego stulecia nikt by wam nie dal szansy. Po stu latach jesteście nowoczesnym, rozkwitającym krajem. Jak to zrobiliście?”

„Więźniowie lagru, do którego trafia bohater mojego filmu, nie buntują sie, bezwolnie czekają na śmierć - mówi Weir. - Mój bohater tak nie potrafi, aranżuje ucieczkę, ciągle idzie naprzód. I to jest w was, Polakach, piękne. Nawet to, że narzekacie. Bo tylko ludzie ze złamanym duchem nie narzekają”.

wtorek, 11 stycznia 2011

Twarz Kościoła

Wreszcie przeczytałem cały artykuł abp Michalika w Rzeczpospolitej z 22 grudnia br. pt. „Czas odważnych chrześcijan”. Warto jeszcze raz przytoczyć w całości następujący cytat:

„Współczesne życie, także życie Kościoła, cierpi na fałszywą niechęć do urażania, co uważane jest za roztropność i wyraz dobrych manier, jednak zbyt często okazuje się zwykłym tchórzostwem – twierdzi Charles Chaput, arcybiskup Denver (USA). – Ludzkie istoty są winne sobie wzajemny szacunek i stosowną uprzejmość. Lecz także jesteśmy sobie nawzajem winni prawdę, to znaczy szczerość”.

oraz dalej bardzo mądre słowa, cel dla wszystkich harcerzy i PT czytelników bloga:

„Dziś, podobnie jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, Kościół potrzebuje świeckich, podejmujących działania na rzecz obrony praw ludzi i na rzecz obrony ich wolności. Nie do przecenienia jest tu osobista postawa wielu zwyczajnych ludzi, którzy w swoich środowiskach pokazują, że człowiek żyjący Ewangelią jest w stanie w tym świecie osiągnąć sukces rodzinny, osobisty i zawodowy.

Tacy ludzie pomagają innym odnaleźć sens życia i otworzyć się na prawdę o osobie ludzkiej jako istocie powołanej do szczęścia – w tym życiu i w przyszłym. Tworzą oni tkankę społeczeństwa budowanego w oparciu o prawo naturalne i wartości chrześcijańskie. Nadzieję budzą coraz liczniejsze inicjatywy społeczne, które wykorzystując najnowocześniejsze zdobycze wiedzy o edukacji, zarządzaniu, marketingu i reklamie, uobecniają te wartości w przestrzeni publicznej. Bardzo często jest to zasługa pojedynczych, lecz odważnych chrześcijan.

I to oni są twarzą Kościoła, także Kościoła w Polsce”.

piątek, 7 stycznia 2011

Gran Torino


 Gran Torino



Czekałem ostatnio na taki film. Film, po obejrzeniu którego wstajesz rano wciąż o nim myśląc, chcąc wrócić do niektórych scen, aby wydobyć z nich coś, co być może umknęło przy pierwszym oglądaniu. Znakomity obraz, Clint Eastwood z szczytowej formie. Szkoda, że tym dziełem żegna się z kinem. Ma już wprawdzie swoje lata, lecz kto go zastąpi?

Gran Torino to kultowy model forda sprzed lat, który główny bohater trzyma w garażu lub na podjeździe, sycąc oczy blaskiem wypieszczonej szmatką karoserii. To stary człowiek, weteran wojny w Korei, zgorzkniały, nieprzyjemny, pogardzający sąsiadami pochodzącymi z Azji, obficie częstujący wulgaryzmami nawet księdza. Umiera jego żona, z synami nie ma wspólnego języka, na wnuki patrzy z politowaniem i wściekłością (zresztą trudno się dziwić widząc zakolczykowaną w nosie wnuczkę żującą gumę na pogrzebie babci czy gdy patrząc w oczy dziadkowi zgłasza akces do jego mebli, gdy ten już przeniesie się na tamten świat). Walt Kowalski (bo tak nazywa się bohater, ot i polski akcent) początkowo niechętnie, zmuszony okolicznościami i jakby wbrew sobie roztacza opiekę nad młodym sąsiadem Wietnamczykiem i jego siostrą, których nęka młodociany gang. Z chłopca chce zrobić mężczyznę i pomaga mu uwierzyć w siebie. Brudny Harry jest szorstki ale zarazem ujmujący tą szorstkością, budzi respekt i szacunek. Ta braterska pomoc wśród przekleństw obfituje też w wiele sytuacji wzbudzających śmiech. W końcu twardzielowi bardzo zależy na swoich nowych przyjaciołach, szczerze dostrzega w nich swoich bliźnich (mam poczucie, że te słowa są jak najbardziej na miejscu), bliższych mu i jego tradycyjnych konserwatywnych wartości niż jego rodzinka (“Christ, I have more in common with these than with my own spoiled children”). Tak bardzo, że wszyscy zostaną tym zaskoczeni, a publiczności dane będą chwile szlachetnego wzruszenia.

Film jest można powiedzieć „męski” ale bardzo głęboki, widzimy dobro, które wzrusza i pociąga. Po filmie nie zostaje w nas pustka lecz namysł. Na tym powinna polegać sztuka.

Na uwagę zasługuje też postać młodego księdza, który odgrywa w filmie bardzo pozytywną rolę. Już tylko to jest czymś nadzwyczajnym we współczesnym filmie hollywoodzkim, jednak jest to tylko dodatkowy element fabuły. Jednym słowem - pozycja obowiązkowa.

Moja kategoria: Hit. Do oglądania wyłącznie w gronie dorosłych (lub rodzice najwcześniej z nastolatkami), zdecydowanie nie dla dzieci. Idealny w męskim gronie. Sporo wulgaryzmów, dosyć brutalny.

czwartek, 6 stycznia 2011

Epifania

W Święto Objawienia Pańskiego, przypominające o tym, że Chrystus przyszedł do całego świata i interesuje go każdy człowiek a chrześcijanie, pamiętając o tym, winni mieć zapał apostolski każdego dnia, poniżej cytat, który wydaje mi się bardzo adekwatny. Abp Michalik w artykule w Rzeczpospolitej z 22.12.2010., omawianym w aktualnym Gosciu, przytacza diagnozę arcybiskupa Denver Charlesa Chaput: „Współczesne życie, także życie Kościoła, cierpi na fałszywą niechęć do urażania, co uważane jest za roztropność i wyraz dobrych manier, jednak zbyt często okazuje się zwykłym tchórzostwem”.

Poza tym moje dzieci znów w Orszaku Trzech Króli, ja też. To niesamowite, że papież mówi
ł o Orszaku dzisiaj.

środa, 5 stycznia 2011

Nie ma spraw prywatnych

Efekt wizyty u fryzjera:

Szymon Hołownia w wywiadzie dla pisma „Gala”
"Jakie są nowe grzechy współczesności?
Jest coś, co nazwałbym nową „ściółką”, na której mogą rosnąć grzechy. To po pierwsze przekonanie, że jesteśmy sami na świecie. Że to, co robimy, nie ma wpływu na nikogo innego, mówimy „to moja prywatna sprawa”, a na świecie nie ma spraw prywatnych, niestety".

Kilka filmów rodzinnych

Ostatnio kilka filmów w gronie rodzinnym. Uwierzcie, nie jest łatwo wybrać dobry film, który z zainteresowaniem obejrzą i rodzice, i dorastająca szóstoklasistka, syn piłkarz szukający męskich emocji, i młodsze córki, z których jedna jest fanką filmów ze Świnką Peppą w roli głównej. A jednak jest to możliwe. Pierwszy z nich to „Wielki Mike”.



Film ze wszech miar godny polecenia, ciepły, przyjemny w oglądaniu w rodzinnym gronie w niedzielne popołudnie. Jest to historia słynnego czarnoskórego zawodnika futbolu amerykańskiego, zaadoptowanego przez bardzo dobrze sytuowaną rodzinę białych. W chwili adopcji Mike ma kilkanaście lat i jest potężnym młodzieńcem, jego matka jest osobą z tzw. „marginesu”. Akcja rozwija się niespiesznie, obserwujemy życie tej amerykańskiej rodziny i proces przyjmowania do niej Mike’a, jego pierwsze porażki i sukcesy sportowe i szkolne. Za rolę przybranej matki Sandra Bullock otrzymała wreszcie Oscara. Chociaż za nią nie przepadam, myślę, że słusznie. Oglądając film można się dziwić jak powstał w krainie politycznej poprawności. Mike’a adoptują bardzo bogaci ludzie, biali, republikanie i katolicy (tak mi się wydaje bo ich dzieci uczęszczają do katolickiej szkoły). W filmie są momenty wzruszające ale bez cukierkowatości, właściwie można by je bardziej podrasować. Powód jest banalny. To autentyczna historia, która rozegrała się kilka lat temu. Jej bohaterowie żyją i mają się dobrze. Mike wciąż jest czynnym zawodnikiem, jego przybrana, biała mama, jest jednak sporo starsza i odmiennej urody od Sandry Bullock (ale tez miło się uśmiecha ze zdjęć podczas napisów końcowych).

Moja ocena: wart obejrzenia, dobry dla wszystkich.

Innym obejrzanym filmem jest „Fałszywa dwunastka 1 i 2”.




To z kolei komedia o rodzinie z dwunastką dzieci. Gagi komediowe pozostawiają sporo do życzenia. Ślizganie się na skórce od banana w kuchni, jakieś kosmiczne katastrofy kuchenne i podczas posiłków, generalnie śmieszne w założeniu sytuacje kręcące się wokół niesforności i niegrzeczności dzieci bohaterów. Reklama wielodzietności to raczej nie jest, chociaż w obu filmach jest wiele sympatycznych scen ukazujących piękno życia rodzinnego, posiadania dzieci, miłości małżeńskiej. W pierwszej części ojciec rodziny (nawet czasami śmieszny Steve Martin) podejmuje nową, bardziej wymagającą pracę a matka (czarująca Bonnie Hunt) pisze książkę i rusza w tournee promocyjne. Jak można przewidzieć, odbija się to niekorzystnie na kondycji rodziny i powoduje szereg komplikacji (które mają nas śmieszyć, i nawet częściowo się to udaje). Bardzo sympatyczne są sceny rozmów między rodzicami, patrzenia na dzieci, rozpaczliwego godzenia obowiązków (np. ojciec na meczu z bliźniakami w nosidełku), także rozmów między dziećmi, radosnej atmosfery. Totalne zamieszanie i bałagan w domu, jak również pobłażliwość rodziców jednak po pewnym czasie zaczynają męczyć i irytować. Są też zupełnie niepotrzebne żarty (szczególnie gdy film oglądają dzieci), jak na przykład wręcz niesmaczna scena poddania się kastracji.


W drugiej części rodzina udaje się na wakacje, aby przypomnieć sobie jak było cudownie gdy jeszcze wszystkie dzieci chciały jeździć z rodzicami (teraz już część dorasta a to osłabia chęć przebywania z rodziną). Tutaj spotykają rodzinę odwiecznego rywala ojca Jimmy’ego Murtaugha, człowieka sukcesu, niezwykle bogatego, z trzecią młodą żoną u boku i, o dziwo, z gromadą dzieci (fakt, że z różnymi żonami, ale jednak). Osią filmu jest rywalizacja obu panów, przy wykorzystaniu swoich rodzin i zderzenie dwóch modeli wychowawczych: niewymaganie od dzieci, brak zasad, manier, itp. tytułowej dwunastki oraz apodyktyczny styl, nieznoszący sprzeciwu, dwie godziny nauki w wakacje, itp. z drugiej strony. Między nami mówiąc oba złe, oba błędne. Szkoda. Najlepszy model: przyjaźnić się z dziećmi, dobra, radosna, pełna zaufania atmosfera ale i wymaganie, ustalanie i trzymanie się zasad.

Moja ocena: obie części można obejrzeć w gronie całej rodziny, ale bez liczenia na catharsis. Młodzi, niedzieciaci – macie wiele innych, dobrych filmów, z tymi możecie poczekać.

niedziela, 2 stycznia 2011

Nowy Rok nowy skok

„Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili” – Edmund Burke.

Wszystkim wiernym i cierpliwym czytelnikom tego bloga składam najlepsze życzenia poświąteczne i noworoczne. Życzę Wam, abyście w myśl przytoczonej wyżej maksymy zawsze byli dobrymi ludźmi niestrudzonymi w pozytywnej, pomysłowej i przemyślanej aktywności.