czwartek, 21 kwietnia 2016

To wspaniałe życie

Czasami ludzi można mieć dość, jak bohater filmu „To wspaniałe życie” George Bailey. Dyrektor towarzystwa budowlanego grany przez Jamesa Stewarda (to ten aktor z filmów Hitchcocka, ale kto to jeszcze ogląda?), całe dorosłe życie buduje ludziom domy, samemu ledwo wiążąc koniec z końcem. Nie o takim życiu marzył, miał podróżować, skończyć studia, zrobić wielką karierę i zarobić mnóstwo pieniędzy. Jednak splot okoliczności spowodował, że musiał podjąć inne decyzje. Wadzi się stale z czarnym charakterem, miejscowym oligarchą i krezusem, Potterem. Gdy w wyniku złośliwości starego rekina finansowego towarzystwo staje na skraju bankructwa, nasz bohater chce ze sobą skończyć. Czara goryczy przelała się, rzeczywistość stała się nie do zniesienia. Jest wigilia lecz on wybiega z domu, zostawia żonę (zjawiskowa Donna Reed), dzieci, wydziera się na nich wcześniej i wścieka, jakby byli czemukolwiek winni w tej sytuacji. I gdy już wydawało się, że w ten dzień zły, George nie zdoła przeciwstawić się rozpaczy i ostać na tym łez padole, gdy już, już przymierzał się do skoku z mostu, wydarzyło się coś, czego on ani nikt inny się nie spodziewał... Dostał jeszcze jedną szansę. Zobaczenia jak wyglądałby ten świat, to miasteczko, ci ludzie – bez niego. I była to wizja straszna.

Film Franka Capry z 1946 r. to prawdziwy klasyk. Podobno w wielu telewizjach świata w Święta Bożego Narodzenia jest tym, czym dla nas nieszczęsny Kevin sam w domu. Nijak nie da się porównać tych filmów. Film Capry nie dość, że świetnie zagrany i skrzący się znakomitymi dialogami, to niesie w sobie mocny ładunek treści. Treści niebanalnych, lecz zaskakująco głębokich. Ni mniej, ni więcej to największy, najważniejszy film o tym, że każde życie ma nieskończoną wartość i że nie zdajemy sobie kompletnie sprawy z tego, jak bardzo na siebie wzajemnie oddziałujemy i ile dla siebie znaczymy. My ludzie! Uwikłani w codzienność, ugrzęźnięci w małych kłopotach i radościach, w zmartwienia i znój pracy, której sensu nie widać. Niedoceniający tego, co mamy: życzliwości naszych bliskich, tego że są wokół nas, że mamy dla kogo się trudzić. Nie znamy skutków naszych czynów, a może inaczej, znamy tylko niektóre.

Wszystko, co robimy i jak robimy ma znaczenie. Buduje albo niszczy. Nie tylko czyny ale nawet słowa mają moc leczącą albo destrukcyjną. Rezygnacja z siebie, własnych ambicji, planów dla innych, aby służyć ma sens. Takie jest przesłanie tego filmu. Przesłanie, powiedzmy sobie szczerze, pokrzepiające. Naprawdę!

Jeśli potrzebujecie filmu dla poprawy nastroju, ale nie po taniości jakąś mierną, współczesną komedią romantyczną, nie daj Boże polską, to ten film jest dla Was! Może ktoś z Was myśli, że przez rodzinę, przez te małe bąki w domu, przez to tłuczenie się kolejką do pracy i z powrotem dzień w dzień, omija go prawdziwe życie, fun, kariera. Może ktoś jest zmęczony, w domu dzieci chorują, żona go nie rozumie, a w pracy znowu ten kretyn szef. Chciałbym napisać z rozpędu, że szkoła, nauczyciele, rodzice, ta kretynka Jolka, ale szczerze to nie jestem pewien, czy do starego kina nie trzeba dojrzeć? Czy ten film trafi do ludzi przed trzydziestką? W każdym razie, jeśli macie chandrę, zły dzień, być może czujecie po części to co czuł George Bailey – weźcie sobie i obejrzyjcie tego Caprę.

Jest wiele innych rzeczy, które urzekają w tym filmie, jak staroświecki styl gry aktorskiej, bardzo teatralny, wyrazisty. Wtedy grało się na całego, z gestem, ekspresją, przesadą. Jak to, że młodzi ludzie są pełni energii, zdrowego entuzjazmu, śpiewają nawet i jest to czymś naturalnym. (Kto teraz śpiewa, wracając do domu?) Zaznaczę zaraz, że z moich obserwacji wynika, że czymś typowym dla naszych czasów jest raczej apatia młodych, słuchanie muzyki w pojedynkę, ze słuchawkami na uszach w tramwaju plus oczywiście permanentne przyklejenie do swojego smartfona. I kto jest/był bardziej szczęśliwy? Tamte obdartusy w szerokich spodniach i dziurawych butach, cmokający za przechodzącymi chodnikiem pięknościami szeleszczącymi różowymi falbankami sukienek czy dzisiejsi zakompleksieni młodzieńcy w rurkach z Zary, przerzucający na fejsbuku zdjęcia wyzwolonych koleżanek? Na razie zostawię Was z tym pytaniem, bo nie chciałbym tymczasem zapomnieć o jeszcze jednej kwestii.

Film powstał w oparciu o scenariusz na podstawie opowiadanka mało znanego autora. I to jest piękne! Ta moc płynąca z dobrze skonstruowanej fabuły, napisanej od serca, nie pod publikę, nie na zamówienie, ale z głębokiego przekonania. Obraz nie od razu odniósł sukces, jego popularność rosła z czasem, z biegiem lat aż po dzień dzisiejszy.


I jak tu nie wierzyć w potęgę dobrych historii? Ta jest jedną z nich.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Po Śląsku

Byłem na Śląsku i było tam nadzwyczajnie. Czy ktoś uwierzy, że to środowisko powstało niecałe 6 lat temu? A teraz to ponad 250 umundurowanych dziewczyn i chłopców, w większości to wilczki, ale są też prężne drużyny oraz krąg i ognisko. To środowiska, w których rodzice założyli mundury i stworzyli jednostki dla swoich dzieci. A wszystko zaczęło się od postanowienia pewnego mieszkańca ulicy Wolności w Ćwiklicach, który po 10 kwietnia roku pamiętnego postanowił „coś zrobić”. Pomyślał, że najważniejsze jest wychowanie młodych. Słyszał gdzieś o Skautach Europy, zaintrygowała go ta informacja. Wszedł w Internet, szybko znalazł stronę i napisał maila. Potem pojawił się tam Paweł, wówczas macher od samodzielnych zastępów na południu Polski. Ale szkoda było czekać. Las rośnie wolno. Dorośli założyli mundury i zaczęli robotę.

Na spotkaniu z rodzicami ponad setka ludzi. Atmosfera niemal rodzinna. Jarek, hufcowy, prowadzi spotkanie w taki sposób, że sprawia wrażenie jakby wszyscy tu się znali od lat, chodzili do tej samej podstawówki albo grzebali łopatkami w jednej piaskownicy. Może nazwa ulicy, przy której mieszka ma na niego jakiś tajemniczy wpływ? Jest kawa, ciastka i śmiech. Lekko, przyjemnie i konkretnie. A przecież mieszkają w kilku odległych od siebie miastach. Na pewno wielu widzi się po raz pierwszy. Są matki, i są ojcowie. Mówię o rzeczach przeróżnych, opowieść układa się przedziwnie, właściwie jakbym rozmawiał z dawno niewidzianymi znajomymi i w godzinę chciał streścić, co się wydarzyło od ostatniego spotkania kilka lat temu.

Sięgamy do początków FSE w Polsce, opowiadam jakieś stare historie, które mam nadzieję mówią nam coś o fenomenie skautingu i przyjaźni. Mówimy o tym, czym jest przykład i autorytet. I dzielimy się troskami rodzicielskimi. Bo rodzice są i pozostaną najważniejszymi wychowawcami swoich dzieci, ich wpływ jest i będzie wielki. Mimo, że czasami można w to zwątpić.

Jednak my nie jesteśmy po to, aby zajmować się wątpieniem, obliczaniem ze szkiełkiem i okiem naszych wysiłków, czasu, odbytych rozmów, włożonej energii, pomysłów. Jesteśmy po to, aby nie skąpić wysiłków, pompować czas, odbywać rozmowy, wkładać energię, mieć i realizować pomysły, najlepiej dobre. We wszystkich sferach swojego życia, a szczególnie w pracy z ludźmi, zawodowej czy w wychowaniu, swoich dzieci i cudzych. Ale też w relacjach z przyjaciółmi czy szerzej – z ludźmi po prostu. Zrozummy, widzenie efektów, pozytywnych rezultatów swojej pracy to bonus, premia, może się zdarzyć lub nie. Nie pracujemy dla takiej nagrody, nie to ma nas motywować. „Nie szukać nagrody innej”. Ale pracujmy, działajmy, bądźmy wspaniałomyślni wobec swoich pomysłów, zadawajmy zaskakujące pytania, ciągnijmy do końca rozpoczęte wątki rozmowy. Przestańmy, na miłość Boską, dziubdziać, odmierzać małą miareczką, bądźmy reżyserami a nie tylko statystami życia. Wszystko się liczy, każdy dzień, każde słowo, gest i czyn. Czy chcemy tego czy nie, wzajemnie na siebie oddziałujemy, ciągniemy innych w górę lub w dół. Ale to przecież wspaniały aspekt życia, choć jednocześnie… przerażający.


Takie spotkania, takie relacje są ogromną wartością. Gdy jesteśmy razem, siła jest w nas. W wielu podobnych miejscach w Polsce spotkali się ludzie dobrej woli…