niedziela, 25 sierpnia 2013

Historia braku jednego "I"

Pod poprzednim wpisem nawiązała się pewna dyskusja (powiedzieć rozgorzała przy 7 komentarzach byłoby już może przesadą), ale jak na standardy tego okazjonalnego, co by nie mówić, bloga to nadzwyczajne. Jeszcze bardziej nadzwyczajne, że rozpoczęła się ona od mojej pomyłki, gdyż napisałem Jan II Sobieski, mając na myśli III. Od tego się zaczęło a doszliśmy do tego, że Jan III miał niezwykle interesujące poglądy na wychowanie dzieci a przykład kariery jego rodziny budowanej pracą przez kilka pokoleń może inspirować. Przyznam szczerze i bez bicia, że nie za dużo wiem na ten temat, gdyż w liceum zajmowałem się głównie historią XX w., na studiach paragrafami a potem zaczęło się życie. Tym większy odczuwam niedosyt wiedzy. To jest w ogóle paradoks, że dopiero z biegiem lat do człowieka docierają wydawać by się mogło banalne prawdy jak ta, że historia jest czy też powinna być nauczycielką życia. My nie znamy historii, a jeśli coś tam wiemy, to nie za dużo rozumiemy. Mówię o nas Polakach w ogólności, teraz dopiero dociera do nas, że trzeba sięgnąć głębiej a nie zadawalać się potocznym sądem (czytaj: uproszczeniem, mitem, kłamstwem). Jak śpiewa Tadek, „niech historia będzie fundamentem szlachetnych ambicji”. I biografie! Będę to drążył dla was do znudzenia, z uporem godnym lepszej sprawy. Tadek śpiewa mi jeszcze w samochodzie i to też jest jak znalazł:
Czemu mnie o Tobie w szkole nie uczyli?
Ktoś bardzo nie chce, by w tym kraju ludzie dumni byli,
Czas byśmy wreszcie grzech niewiedzy zmyli”.

Tymczasem, wracając do tematu, od którego zaczęliśmy - jestem pod wrażeniem wiedzy komentatorów. Sobieskiego nie wezmę na razie na warsztat (pamiętajcie, że leży tam już ledwo napoczęty Mickiewicz, a moje wakacje już się skończyły), ale chętnie opublikuję materiał o Sobieskim, jeśli ktoś miałby ochotę gościnnie tu wystąpić.
Cała ta drobna historia przypomina mi cytowanego tu kilkakrotnie Messoriego, który zwierzył się w wywiadzie, że kiedyś jakiś czytelnik powiedział mu, iż poruszyła nim jakaś myśl jego tekstu, która dla Messoriego była zupełnie marginalna, coś jak przecinek, i nie w tym upatrywał wartości swojego tekstu, a dla tego człowieka okazała się zupełnie fundamentalna i otwierająca w głowie jakąś klapkę. Dla Messoriego było to jak rażenie piorunem, gdyż uświadomił sobie, że mówiąc w skrócie, człowiek strzela pan Bóg kule nosi.
Więc jeśli będzie tekst o Sobieskim to pamiętajcie, że wszystko zaczęło się od braku jednego „I”.
A teraz jeszcze trochę w temacie i po linii. Z innego wywiadu udzielonego Plus Minus przez Michaela Palina, pisarza, aktora, jednego z założycieli Monthy Pythona.
„Pan należy do tych Brytyjczyków, którzy nie ukrywają swojej sympatii do Polski.
 
Bo lubię wasz kraj i nie uważam, żeby to było coś, czego mam się wstydzić. Mam tu przyjaciół. Kręciłem tu filmy. Dziwi mnie za to to, jak Polacy potrafią być zaskoczeni tym, że ktoś lubi wasz kraj.
To znaczy?
Na przykład – udzielałem wywiadu w waszej telewizji śniadaniowej i prowadząca zadaje mi pytanie: dlaczego lubi pan Polskę? Ale z takim wyrazem twarzy, jakby nie mogła uwierzyć, że Polskę można lubić.
Bo my tak już mamy. Lubimy, jak się nas nie lubi, bo wtedy możemy narzekać i marudzić.
Pewnie przez to Brytyjczycy dobrze czują się w towarzystwie Polaków. My też lubimy marudzić”.
„Bo my tak już mamy”. Dobre sobie. A skąd to nam się wzięło? Lubić jak ktoś nas nie lubi – zapytałem czy to możliwe moją najmłodszą córkę. Wyśmiała mnie. Racja, to czysty absurd, sprzeczne z naturą, logiką, zdrowym rozsądkiem. Za mało wiemy o Sobieskim i o wielu innych, o których wiedza może wzmagać „lubienie”, by rozumieć, jak być by mogło. Więc jak to jest – jest związek przyczynowy między nieuczeniem się w szkole o prawdziwych bohaterach a nielubieniem swojego kraju czy go nie ma?

niedziela, 18 sierpnia 2013

„Zwyczajny” bohater


Czas wakacyjnej, dosyć długiej, podróży moje dzieci umilały sobie oglądaniem po raz kolejny trzech dotychczas zekranizowanych części „Opowieści z Narni”. Młodzi bohaterowie przeniesieni w bajkowy świat, dziwnie jednak przypominający rycerskie eposy; świat, gdzie istnieje honor, zasady, rycerskość, odwaga, odpowiedzialność, przygoda, przyjaźń. Zgodnie z poglądem Chestertona, że „dobre bajki są więcej niż prawdziwe. Nie w sensie, że uczą nas, iż smoki istnieją, tylko że można je pokonać”. Miło było słuchać jednym uchem tych ładnych dialogów mądrej opowieści, a drugim, gwoli prawdy, „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego (dlaczego dopiero teraz zapoznaję się z tą fascynującą lekturą?). Trzeba tu przyznać, że niedużo wyszło nam z wakacji z bohaterami XX wieku, ale nasycenie Narnią też nie jest bez wartości.

Obiecałem sobie nie czytać gazet na wakacjach, a na pewno nie zabierać ze sobą jakichś tego rodzaju zaległości. W torbie z komputerem zaplątało się jednak co nieco, m.in. jeden z lipcowych Plusów Minusów z ciekawym wywiadem z amerykańskim psychologiem społecznym Philipem Zimbardo, autorem głośnej książki „Efekt lucyfera”. Przytoczmy fragment:
„Czy to znaczy, że w każdym społeczeństwie mamy około 10 procent ludzi, którzy chcą dobra, 10 procent tych, którzy czynią zło i bierną resztę, która pójdzie za tym, kto akurat przejmie inicjatywę?
Takie są mniej więcej proporcje: niektóre narody idą za Mahatmą Gandhim, inne za Adolfem Hitlerem. Nazwałem to efektem Lucyfera, ulubionego anioła Boga, który stopniowo przeistacza się w szatana. Tak może się stać z większością z nas.
Istnieje jednak również bardziej optymistyczny scenariusz: jesteśmy w stanie pójść w kierunku dobra. Od czego to zależy?
Ten drugi scenariusz, mechanizm przekształcenia zwykłego człowieka w bohatera, jest przez psychologów o wiele gorzej rozpoznany. Można wręcz powiedzieć, że nauka jest w tej sprawie na początku drogi: sam założyłem w San Francisco fundację, która zajmuje się badaniem bohaterstwa.
Psychologia przez dziesięciolecia koncentrowała się na mechanizmach zła. Chodziło o przeciwdziałanie zagrożeniom dla społeczeństwa. Właśnie dlatego wciąż wyobrażamy sobie, że to zasługa mężczyzn działających w pojedynkę na wzór średniowiecznych rycerzy. Nic bardziej mylnego. Bohaterskich czynów dokonują każdego dnia zwykli ludzie i to te czyny dopiero powodują, że stają się bohaterami. Wiemy o nich niewiele, bo bardzo rzadko interesują się nimi media. Najlepszym dowodem, jak mylne są nasze wyobrażenia o bohaterstwie, jest Irena Sendler, która wraz z kilkunastoma innymi pielęgniarkami stworzyła sieć pomocy dla żydowskich dzieci w gettcie, ratując ponad dwa i pół tysiąca osób. A przecież nie miała nic wspólnego z rycerzem na białym koniu!
Opisał pan niedawno przypadek uratowania w nowojorskim metrze człowieka, który upadł na tory. Dwieście osób stało bezczynnie na peronie – tylko jeden rzucił się mu na pomoc. Dlaczego akurat on?
Żadne względy socjologiczne tego nie tłumaczą: był to czarnoskóry ojciec dwójki dzieci, który poświęcił się, aby uratować białego. W naszych badaniach rozróżniamy dwa typy bohaterów. Pierwszy typ, w rodzaju mężczyzny z nowojorskiego metra, można nazwać impulsywno-reaktywnym: człowiek podejmuje decyzję błyskawicznie, nieraz bardzo ryzykowną. Drugi typ bohaterstwa ma charakter refleksyjny: to człowiek, który zbiera latami materiały o korupcji, buduje siatkę współpracowników i w końcu decyduje się ujawnić swoją wiedzę dla dobra społecznego. W obu przypadkach jedno jest wspólne: bohater czuje, że może zmienić rzeczywistość. Moja fundacja pracuje nad tym, jak przekonać ludzi, że mają moc zmiany. Każdy z nas w ciągu życia staje przed sytuacjami, w których może dokonać bohaterskiego czynu, ale najczęściej się na to nie decyduje.
Pańska definicja bohaterstwa polega na dokonywaniu przez jednostkę czynów w interesie wspólnoty, na odejściu od logiki egocentrycznej na rzecz socjocentrycznej. Czy to nie jest zasadniczo przesłanie Jezusa?
Zdecydowanie tak.”

Czytam to pamiętając wciąż przeczytany wiosną artykuł o Chestertonie, którego szczególnie ujmowała „polska tradycja rycerska (łącznie z wypływającym z niej stosunkiem do kobiet). Polacy byli dla niego narodem par excellence rycerskim, który w końcu XVIII w. został w wyjątkowo nierycerski sposób - trzech na jednego - napadnięty przez sąsiadów. Podziwiał nasze umiłowanie wolności przejawiające się w podejmowanych w XIX w. kolejnych zrywach powstańczych oraz, last but not least, nasz katolicyzm i wierność Kościołowi na przestrzeni dziejów”. W posłowiu do książki Kazimierza Pruszyńskiego „Poland” pisał, że: „Nigdy nie pominąłbym okazji, by oddać nawet niewielką przysługę Polsce – temu najbardziej wysuniętemu, najbardziej rycerskiemu i najbardziej zagrożonemu przyczółkowi rycerskości, permanentnie wszak zagrożonemu na tym świecie”.
To bardzo intrygujące słowa, angielski prześmiewca nie był typem naiwniaka, którego łatwo uwieść, ale bystrym obserwatorem i tęgą głową. Dlaczego przywołuję te cytaty? Bo one się ze sobą łączą, wynikają z nich pewne konkluzje, ale cierpliwości.

Przy okazji warto zwrócić jeszcze uwagę, że angielski pisarz niejednokrotnie dopominał się o skuteczną „propagandę polską w Anglii”. Wiemy, że słusznie i bezskutecznie. Apelował, aby pokazać Anglikom „pierwiastki romantyczne i heroiczne” w dziejach Polski i wskazywał na konieczność przygotowania sugestywnego zarysu historii Polski, „historii wielkiego cudu, który zdarzył się za naszych czasów w środku Europy”. Sam marzył, aby napisać książkę o Polsce, ale nie zdążył. Przeszkodą była jego śmierć. Mówiąc o cudzie, miał na myśli zmartwychwstanie Polski po 123 latach zaborów.

Minęło kilkadziesiąt lat a my nie mamy sugestywnego zarysu historii Polski nawet na swoje potrzeby. Istnieje podobno Muzeum Historii Polski, które nie może doprosić się o to, by obdarzyć je budynkiem i wegetuje jako byt niemal wirtualny. Podobno Duńczycy raz byli potęgą, za czasów wikingów, i eksploatują to na całej linii w programach nauki historii, muzeach, atrakcjach turystycznych, etc. Przedwczoraj rocznica Cudu nad Wisłą, którego muzeum też nie ma. Jest za to film „Bitwa warszawska 1920”, którego fragmenty po raz drugi obejrzałem z dziećmi w celach edukacyjnych. I nie wiem czy Hofman kpi czy o drogę pyta? Poziom dramaturgii budzi zażenowanie, gra aktorska to, no nie wiem, jakby oni wszyscy tam się nieźle bawili, wybuchali śmiechem po wyrecytowaniu tych papierowych tekstów. Natasza Urbańska z wybielonymi zębami w szpitalu polowym czy strzelająca z ckm-u – groteska. Czy oni to nakręcili, aby nas poniżyć? Czy nie widzieli żadnego porządnego filmu, nie wiedzą, jak to się robi? Szkoda słów.

Jak czytałem o tych „pierwiastkach romantycznych i heroicznych” przypomniało mi się przedstawienie na Bemowie, przypomniał Maurice Ollier, Francuz, który na zlocie Skautów Europy w 1994 r. na tle dziesiątek wieczornych ognisk, pięknego śpiewu przekonywał kilku dwudziestoparoletnich chłopaków z Polski: „Musicie zachodnim Europejczykom opowiedzieć o Waszej historii właśnie podczas takich ognisk. O królowej Jadwidze, Janie III Sobieskim, Cudzie nad Wisłą, bo oni nic o tym nie wiedzą i się nie dowiedzą”. (Maurice obczytał się o Polsce i zafascynował naszą historią, przed wylądowaniem na pamiętne styczniowe spotkanie i dyskusję o wstąpieniu do FSE). Jesteśmy być może najbardziej bohaterskim narodem w dziejach, i tych „pierwiastków” jest ogromnie dużo, jednak nikt tego na świecie nie wie. Tzn. kiedyś wiedziano, ale nowe pokolenia już nie pamiętają. Czy my sami o tym wiemy?

Jeszcze jeden cytat (podesłany z Internetu), choć może jest ich za dużo, ale same wpadają, szkoda się nie podzielić:
Kazimierz Brandys, "Miesiące" 1979
[...] Zdumiewa najbardziej myśl, że swoją prawdę naród tak umiejętnie chronił i przechowywał. Tak długo i tak umiejętnie. Nasuwa się ciężkie podejrzenie. Czy nie za pochopnie sądziło się tę masę, widząc w niej bezwład i słabość lub dopatrując się w jej zniewoleniu codzienną wegetacją – braku zasobów duchowych. [...] Znamy własną historię, co jednak nie oznacza, że zawsze potrafimy dostrzec jej piękno. A jest piękna. W dziejach Europy bodajże nie istnieje kraj, którego przeszłość miała tak niewiele win w stosunku do świata. Tuż obok przylegały do nas dwa narody o najposępniejszej historii. Niemcy i Rosja. Z dwóch stron Polska stanowiła pośrodku obszar praw i życia. Między schizofreniczną siłą Niemiec a obłąkaną pustką Rosji usiłował żyć naród, który przez długi czas brał serio najszczytniejsze zasady ludzkości – chrześcijaństwo, humanizm, demokrację, swobodę ludzkiej osoby i wiary – a po ośmiu wiekach płacił za swoje fantazmaty niewolą i śmiercią za wolność”.

Najszczytniejszymi zasadami ludzkości jest też ludzka solidarność i miłość bliźniego aż po oddanie swojego życia. Szkoda, że socjologowie do tej pory fascynowali się tym, jak się czyni zło a nie dobro. Prof. Zimbardo powinien też wnikliwiej zbadać, jak to jest, że jeden naród wybiera Gandhiego a inny Hitlera.

Wróciwszy z wakacji, dowiedziałem się, że w lipcu utonął człowiek, sąsiad można powiedzieć, mieszkał kilka ulic dalej, w sile wieku, żona, dzieci. Nie znaliśmy się, choć może gdzieś minęliśmy się w sklepie z pieczywem, w drodze do kościoła czy na spacerze. Dziecko topiło się w morzu bałtyckim. On był na spacerze z rodziną, wskoczył do wody, uratował je, przekazał następnemu człowiekowi w wodzie, lecz jego zabrała fala i już nie oddała. Św. Maksymilian Kolbe oddał życie za ojca rodziny, aby ten mógł żyć dla swoich dzieci. Ten nasz sąsiad oddał życie za kogoś, kogo nie znał, nie miał czasu na zastanowienie, obliczenie ryzyka, sporządzenie wykazu za i przeciw. Nie będzie już mógł żyć dla swoich dzieci. Powinien jednak żyć wiecznie w ich pamięci. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie ich cierpienia, to jest wielka tragedia, ogromna strata. Dlatego Jego syn powinien słyszeć po wielekroć, po wsze czasy, że jego ojciec był prawdziwym bohaterem, odważnym i dzielnym człowiekiem, któremu społeczeństwo winne jest uznanie a rodzina winna być opromieniona szacunkiem ludzkim i otoczona opieką. Cześć jego pamięci!