poniedziałek, 28 marca 2011

niedziela, 27 marca 2011

26 marca w Górze Kalwarii

Wczoraj bardzo dobra pielgrzymka do Góry Kalwarii z okazji Dnia Modlitw za FSE w związku ze świętem Zwiastowania NMP. Najpierw ogromny korek, wypadek poważny i zupełna blokada. Porzucamy samochód nieopodal drogi i ruszamy przez pola w kierunku białego kościoła na wzgórzu. Nawet jest to pewna przygoda, rozgniatamy butami glinę i śnieg, ojciec i syn, razi nas już wiosenne słońce. Potem przecinamy kanałek i wspinamy się po schodkach w górę, tłumaczę, że te zwały szkła to dzieło pijaczków. Autobus, który goniliśmy też ugrzązł i chłopcy z 1 Gromady Józefowskiej maszerowali tędy pewnie dwa kwadranse temu. Coraz wyraźniej słyszymy dźwięki rozpoczynającego się apelu. O, chłopaki mają tubę. Dobry pomysł. Gdy dochodzimy na plac, są już ogłoszenia. Przybijamy piątki, lewe oczywiście. Jest Arek Baghera, Szymon Balu, oczywiście Paweł Akela, jest i Andrzej, o już w chuście szczepu, jest i Marcin jeszcze w chuście brązowej ale wierny w pomocy gromadzie. Rozglądam się, masa ludzi. Są obie hufcowe, dobiega Franek na plac, nieskazitelnie wyprasowany mundur, ale szyk. Widzę Bartka Klęczara z wilczkami po drugiej stronie placu, obok drużyna falenicka z Krzyśkiem na czele. Kończymy apel, teraz dopiero jest zamieszanie. Piotrek Ka z jakimiś innymi wilczkami, aha to jego nowa służba, Dziekanów. Widzę i oczom nie wierzę, tak to on, Marcin pierwszy hufcowy Warszawy, małżeństwo służy i jemu. Błażej zaprasza na przyrzeczenie jednego z ojców. Idziemy. Słynne Ząbki. Nowi chłopcy mają przysięgi wierności, widać, że przeżywają. To dobrze, tak ma być. Potem widzę ich tuż po Mszy, fajnie skupiają się wokół zastępowego, są już zastępem. Pedagogika skautowa jak na dłoni.

Po apelu i obrzędach, wykład Pawła o tym, że skauting to sprawa rodzinna. Mówi z przekonaniem, jest autentyczny. Ten wykład jest po prostu bardzo dobry. Potem przerwa i słuchamy drugiego, młodszego Pawła o wpływie ojca na tożsamość dziecka. Ciekawe przykłady. Postanawiam, że płynę wreszcie na choć kilkugodzinną wyprawę z synem kajakiem, jak tylko zrobi się prawdziwa wiosna. A co na to żona i córki? Trzeba będzie coś wymyślić. W kuluarach rozmowy rodzicielskie, Paweł stary druh, fotograf Eurojamu w 1994 r., teraz dzieci u wilczków.

Jeszcze obiad, burmistrz je z nami. Wyraża zadowolenie, że Skauci Europy wybrali w tym roku Górę Kalwarię na miejsce swojej pielgrzymki. Panie Burmistrzu, to świetne miejsce i gościnne, i z jaką symboliką i historią. Dziękujemy. I to jest to! Tak właśnie, miasta podwarszawskie rywalizujące o to, gdzie skauci zrobią swoje wielkie spotkanie. Jest Magda hufcowa praska, studentka prawa, i Szymon, anestezjolog w Międzylesiu, taki mały desant z Lubelszczyzny. Rozmawiamy o różnicach w podejściu rodziców z Lublina i Warszawy, nie tylko harcerzy ale i pacjentów. Jest i naczelnik, jest i szef Puszczy warszawskiej, są i księża. Sympatycznie jest. Serdecznie. Radośnie. Dużo rozmów. Miło widzieć te twarze znajome i te nowe.

Przygotowanie do Mszy Św., kościół pęcznieje. Stoję z tyłu, co chwila tylko uśmiecham się gdy wchodzą następni ludzie. Wchodzi nasza gromada, Stasiek oczywiście nie widzi mnie. Przeciskają się chłopacy za totemem gromady, pięknie wykonanym przez Franka z tatą Markiem (znamy się pewnie 15 lat). Chłopaki po lewo, z Puszczy, rozmawiają jeszcze ale zastępowy ich ucisza, po prawo dawne Dęby Bartka, rozpoznaję po chustach, wreszcie u nas. Przede mną wiele osób w mundurach, świeżych, młodych, to wspaniały znak. Od drzwi bocznych przepychają się dziewczyny, całe wesołe, wśród nich moja córka, jej koleżanki Ola, Martyna. W czerwonej kurtce widzę byłego naczelnika Piotra, już nie przepchnie się dalej, nie da się. Kościół zaczyna pękać w szwach, przybiega Leon, on tu steruje wszystkim. Nakazuje rozryglować wrota, udaje się. Pozostaną już tak otwarte przez całą Eucharystię, na zewnątrz dobija jeszcze sporo ludzi. Bartek szef biura ma gdzie pojeździć wózkiem aby uśpić malucha. Kazanie głosi ks. Bogusław, duszpasterz federalny. Nagle co widzę. Przede mną ojciec z pomarańczowych spodniach, suprise, suprise, stary nick „Pomarańcz”. Kolega z bloku, jeszcze z podstawówki. Rozmawiamy po, okazuje się, że córka jest harcerką na Siekierkach. O jak fajnie. Potem są jagodzianki i program artystyczny. Nie jem jagodzianek, przeszkadzałoby to w rozmawianiu. Kajtek mówi mi, że ma 20 wędrowników i o planach na Santiago i Madryt. To będzie czad. Potem droga krzyżowa i autokary. Jest wieczór. Pora wracać. Ilu przyjedzie nas za rok?

niedziela, 13 marca 2011

Dlaczego odpowiedzialny mąż i ojciec powinien być przewidujący

„Wyjechał z domu jak zwykle w ostatniej chwili, jeszcze niespóźniony, ale beż żadnej rezerwy czasowej. Przez gałęzie drzew otaczających budynek, w którym od niedawna mieszkali, świeciło ostre poranne słońce. Jego przenikające promienie i rześkość poranka wprawiały go we wspaniały nastrój, pełen podniecenia i świeżej energii. Gdy znalazł się na dwupasmówce przypomniał sobie, że poprzedniego dnia zapomniał zatankować forda. Kontrolka paliwa paliła się monotonnie. Spoglądał na nią od czasu do czasu zupełnie bez emocji. Nie wyczuwał w tym pomarańczowym mdłym światełku niczego złowieszczego.

Jeszcze wczoraj Agnieszka prosiła go wieczorem, w swoim stylu, trochę przekomarzając się tym swoim aksamitnym głosem, aby tylko się nie spóźnił. Bo ona go zna. Że sobie na pewno coś czyta do późna. Pewnie po nocy będzie robił jakieś zaległe przelewy, oczyszczał teczkę z dokumentów. Czy na pewno ją tak kocha, jak ona jego. I czy jedzie do niej i do dzieci jak na skrzydłach. Skwapliwie zapewniał, że owszem, na pewno, że przecież wiesz kochanie. Miał w drodze z budowy zatankować samochód, ale niestety zagadał się przez telefon komórkowy z panem Mieczysławem, kierownikiem budowy ich wymarzonego domu. Przypomniał sobie o tym dopiero w mieszkaniu, ale nie miał już siły, by zwlec się po schodach na dół, odpalić silnik i jechać na stację.
- Jutro pobudka o szóstej rano, w sobotę! – pomyślał z przerażeniem.
- Siódma dwadzieścia samolot do Szczecina. Potem bus i jak dobrze pójdzie będę w Kołobrzegu najdalej przed dziesiątą. To się dzieci ucieszą. Lot wykupił kilka miesięcy wcześniej, taniej wyszło niż pociąg. - Wspaniale to zorganizowałem – zacierał ręce.
Gdy mijał stację BP przy wjeździe na Trasę Siekierkowską przez głowę przemknęła mu myśl - może jednak zatankować. Strzałka kontrolki paliwa nie była jednak jeszcze zupełnie w pozycji zero.
- Nie – odpowiedział sobie niezwłocznie - wystarczy benzyny, szkoda czasu w tej chwili na wizyty na stacjach.
Szybko wjechał ślimakiem na Trasę Łazienkowską i mknął środkowym pasem sto dwadzieścia na godzinę. Z głośników grał Myslovitz, a Maciek na całe gardło wyśpiewywał wraz z Arturem Rojkiem: „Już teraz wiem wszystko trwa, dopóki sam tego chcesz, wszystko trwa, sam dobrze wiesz, że upadamy wtedy gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem”. Wydawało się, że nic nie jest mu w stanie zepsuć szampańskiego nastroju. Wtem, nagle na wysokości Liceum Batorego samochód zaczął się dusić.
- Kurka wodna, a niech to szlag. Niech to jasny szlag – zawył przeraźliwie.
Zaczął gwałtownie redukować biegi, trójka, czwórka, znowu trójka. Samochód tylko krztusił się, rzęził, prychał, by po chwili, jakieś dwieście metrów przed Placem na Rozdrożu po prostu stanąć dęba, jak narowisty koń po zrzuceniu nieproszonego jeźdźca. Pech chciał, że ford zatrzymał się w miejscu, gdzie Trasa Łazienkowska wznosiła się w górę. Żadnych szans na zepchnięcie wozu na pobocze, którego zresztą w ogóle tam nie było. Przekręcił kluczyk rozpaczliwie, raz i drugi. Bezskutecznie.
- To koszmar jakiś, totalna wtopa – warczał przez zaciśnięte zęby. Przez chwilę miał ochotę uszczypnąć się w ucho, by stwierdzić, że to tylko zły sen.
- Agnieszka mnie zabije – jęczał - no i syn. „Jaś idzie ze mną po Ciebie, w kasku i na rowerze, chce koniecznie pokazać ci jak nauczył się jeździć. Pamiętaj, pochwal go, bo on od kilku dni bardzo przeżywa, że pokaże tacie jak sam już jeździ. Poszedł specjalnie wcześniej spać, aby szybciej się obudzić na spotkanie z tatą. Ciągle tylko słyszę ‘tata’ i ‘tata’. Czy tata będzie ze mną jeździł na rowerze? Czy tata będzie pływał na krokodylu? A kiedy tata przyjedzie? Maciuś, proszę, tylko nie zaśpij. To, o której będziesz? 10.30 w Kołobrzegu. Kocham Cię”. Słowa Agnieszki szeptane wczoraj wieczorem przez telefon, pełne podekscytowania powodowanego rychłym spotkaniem i tęsknoty, takie miękkie przez telefon i przekomarzające się tak jak zawsze lubił, świdrowały mu w głowie i były jak nóż kaleczący żywe ciało.
- Niezły pasztet – westchnął. Przekręcił kluczyk, jeszcze raz i kolejny. Reakcją było jednak wciąż tylko zdechlakowate rzężenie silnika.
- Co robić? Pomoc drogowa – nie, nie mam nawet numeru telefonu i za długo to potrwa – myślał gorączkowo. - Ktoś znajomy? Ale kto? I to przed siódmą rano, w sobotę. Ktokolwiek by to nie był, zanim zwlókłby się z łóżka, na pewno byłoby za późno.
- Wiem, taksówka – triumfalnie obwieścił samemu sobie. Wykręcił błyskawicznie znajomy numer Wawa Taxi i krzycząc prawie do telefonu zażądał, co mając na uwadze jego godne pożałowania położenie, było raczej groteskowe, aby natychmiast przyjechał kierowca z paliwem.
- To jest niemożliwe, kierowcy nie jeżdżą z paliwem – beznamiętnym głosem oznajmiła rozespana telefonistka, pewnie przypominająca stewardessę z przekomicznej sceny na lotnisku w filmie „Poznaj mojego tatę”.
- Jak to niemożliwe – Maciek nagle poczuł w żyłach jeszcze większy przypływ adrenaliny. - Jak to niemożliwe? – warczał do słuchawki. - Czy pani wie, że ja stoję na Trasie Łazienkowskiej, na samym środku? – tłumaczył tak jakby to mogło w jakikolwiek sposób wzruszyć panią. - Jak to niemożliwe? Do kroćset, mamy przecież kapitalizm. Czy naprawdę nie znajdzie się kierowca, który zechce zarobić szybko dajmy na to sto złotych. Płacę sto złotych dodatkowo za tę usługę – tu pomyślał jaki jest przebiegły. - Jestem waszym stałym klientem - wydawało mu się, że jest przekonywujący, lecz ostatnie słowa właściwie już tylko wyskamlał uniżenie i desperacko, bez nadziei na zrozumienie. Rozłączył się gwałtownie - to nie ma sensu.
- Ale zaraz - pomyślał szybko - niech przyjeżdża, nawet bez benzyny. Wystukał szybko, tym razem numer Taxi Partner. Po chwili MPT, i jeszcze raz, mimo, że go tak wkurzyli, Wawa Taxi.
- Uff, zobaczymy, kto pierwszy przyjedzie - otarł dłonią pot z czoła i wyskoczył pospiesznie z samochodu, by wyciągnąć trójkąt ostrzegawczy z bagażnika. Rozstawił go dwadzieścia metrów za samochodem, zamknął drzwi i pobiegł w dół do przystanku przy Batorym.
Kierowca, tak jak przewidywał Maciek, nie zrozumiał, gdzie ma się zatrzymać i zatrzymał się przy przystanku, nawet nie spoglądając w kierunku samochodu zaparkowanego na środku trasy przelotowej przez stolicę. Była to zatem przytomna decyzja, aby do niego od razu biec.
- Do najbliższej stacji benzynowej - wydyszał do dziadka za kierownicą, okutanego w znoszony bezrękawnik nieokreślonego koloru, zakupiony pewnie spod lady w latach osiemdziesiątych. Emeryt spojrzał na niego beznamiętnie spod rogowych okularów i kanciastej przybrudzonej czapeczki z daszkiem. Ruszyli. Zaduch mieszanki zapachu waniliowego i futerkowych pokrowców prawie zemdlił Maćka. Nie miał już nawet siły popędzać człowieka, lecz gdy na liczniku stwierdził był czterdzieści ledwie na godzinę, nie wytrzymał – nie może pan szybciej trochę, na samolot się spieszę. Taksówkarz drgnął przy kierownicy i strzałka przesunęła się na czterdzieści pięć.
– Kurde, wezmę normalnie i mu zabiorę tę kierownicę – Maciek rwał włosy z głowy. – Co za pech – syczał i gryzł wargi.
Wreszcie po dłuższej chwili, która dla Maćka trwała niemiłosiernie długo, dotarli na stację benzynową. Maciek już oczami wyobraźni widział siebie wylewającego wodę mineralną z półtoralitrówek i pakującego w nie paliwo z dystrybutora rozbryzgujące się na jego jeansy. Na szczęście sprzedawca łaskawie zaoferował mu plastikowy pięciolitrowy kanister. Po jego napełnieniu ruszyli w drogę powrotną. Tym razem, trzeba oddać sprawiedliwość, taksówkarz-emeryt prowadził swój kilkudziesięcioletni wóz jakby sprawniej. Maciek wybiegł z taksówki, przelał zawartość kanistra błyskawicznie do baku samochodu, i otarłszy szmatą zbryzgane benzyną dłonie, wreszcie odpalił. Gnał bez opamiętania, porzucił samochód na parkingu i pędem wbiegł na salę wylotów krajowych.

- Niestety spóźnił się pan 5 minut – oznajmiła mu pani w okienku.

Podróż pociągami trwała ponad dziesięć godzin. Zaliczył 3 przesiadki, tłukąc się również osobowymi, połączenia były wyjątkowo niedobrane. Wczesnym wieczorem zeskoczył wreszcie ze schodków pociągu aby uściskać Jasia, który z mamą, na rowerku i w kasku przybył na peron. Jasiowi bardzo dłużył się ten dzień. Dzień, tak oczekiwany od tygodnia.”

Andrzej Wiślicki, Na połowie czasu, Warszawa 2011, str. 44

sobota, 12 marca 2011

Messori o Frossardzie

Poniżej Vittorio Messori opowiada o Andre Frossardzie, słynnym francuskim konwertycie. Ciekawą filozofię działania przyjął Frossard, budując „pulpit”, z którego jego głos mógłby być bardzie słyszalny.

„Bardzo dobrze rozumiem Andre Frossarda, słynnego dziennikarza i pisarza, członka Akademii Francuskiej, który w wieku około sześćdziesięciu lat zdecydował się wreszcie napisać książkę Spotkałem Boga. Nie miał nawet dwudziestu lat, gdy „przez przypadek” wszedł do jednej z paryskich kaplic, w której siostry klauzurowe trwały na eucharystycznej adoracji. Tam na parę minut - które wystarczyły jednak na zawsze - został wyciągnięty zza tej zasłony, która przesłania żywym świetlisty świat znajdujący się za barierą. To doświadczenie zmusiło go nie tylko do tego, żeby przeszedł na chrześcijaństwo, ale żeby został stuprocentowym katolikiem, „papistą”, „ultramontanistą”, jak swojego czasu mawiano we Francji. Nagle ateizm, który wyznawał do tej pory, stał się dla niego zupełnie niepojęty. Właśnie on, syn znanego deputowanego Ludovica Oscara, nigdy nieochrzczonego; którego matką była Żydówka, a żona protestantką; założyciela i pierwszego generalnego sekretarza Francuskiej Partii Komunistycznej, która począwszy od pierwszego statutu, głosiła ateizm i materializm dialektyczny.

Przez całe lata, pozostając pod wrażeniem tego tajemniczego wydarzenia o niesłabnącej sile, Andre Frossard żył jak katolik, ale prywatnie, bez obnoszenia się z tym, utrzymując nieliczne kontakty z osobami duchownymi. Pracował zawsze w wielkich laickich dziennikach, opublikował wiele książek bynajmniej nie religijnych, raczej na tematy społeczne i polityczne, wydawanych przez świeckie wydawnictwa. O swojej wierze i o tym, jak zaczął wierzyć, zdecydował się powiedzieć dopiero wtedy, kiedy - jak sam mi wyznał - „miał przeszłość”. Ponieważ – dodawał - „zanim pokazałem, że Bóg istnieje, musiałem dowieść, że istnieje także ten, kto potwierdza wiarę w Niego, to znaczy, że jest to osoba rozumna, realista, a ponadto zdolna do wykonywania swojej pracy”. Jego problemem było więc ukazanie siebie jako wierzącego zasługującego na wiarygodność. Nie chciał, by uważano go za wizjonera, nawiedzonego. By a priori nie odrzucono jego świadectwa, niepojętego z ludzkiego punktu widzenia („Bóg jest czymś oczywistym, jest faktem, niepodważalną rzeczywistością, i ja Go spotkałem”) potrzebowało ono świadka, który z bagażem życia pełnego zawodowych sukcesów, nie zostałby wzięty za pacjenta szpitala psychiatrycznego. Dlatego też powtarzał: „Przez długie lata pisałem i mówiłem o wszystkim, ale mało wprost o religii. By dowieść, że Bóg jest, najpierw musiałem dowieść, że jestem ja”. Trzeba przyznać, że dobre owoce przyniósł ten wytrwały upór przy wznoszeniu sobie pulpitu, z którego można by mówić właśnie o tym Niewysłowionym w całym tego słowa znaczeniu, nie będąc uznanym za osobę pomyloną. Jak wspomniałem, Frossard zmarł, zasiadając „wśród nieśmiertelnych”, jak nazywa się czterdziestu członków Akademii Francuskiej, strzegących stołków przed katolikami. Jeden raz poważne zgromadzenie przyjęło tego, któremu nie wystarczyło wierzyć w Boga, ale który potwierdzał, że Go „spotkał”…

Vittorio Messori w wywiadzie-rzece „Dlaczego wierzę” str. 77

środa, 9 marca 2011

Wspólne troski i pokoleniowe lektury

Z książki „Klasyka wywiadu polskiego” fragment wywiadu z Romanem Dmowskim, w którym m.in o legendarnym spotkaniu Dmowskiego z Józefem Piłsudskim w Tokio:

„ A z Józefem Piłsudskim zetknął się Pan Prezes wówczas?.
-O ile zetknięciem się można nazwać dziewięciogodzinną rozmowę - to nastąpiło ono ale nie w Krakowie, ale na drugiej półkuli globu - w Japonii. Było to w roku 1905 - opowiadał dalej Dmowski.
– Dowiedziałem się, że Piłsudski zamierza jechać do Japonii, by uzyskać pomoc dla przygotowywanego powstania w Królestwie. Dla przyczyn, które pan zna zapewne, uważałem wówczas wybuch powstania za niewskazany i postanowiłem udać się do Tokio, by paraliżować akcję Piłsudskiego. Przyjechałem też do Tokio przed nim.
- Przed nim?
- Tak. Gdybym przyjechał po nim, byłoby za późno. Byłem przyjęty kilkakrotnie przez zastępcę szefa japońskiego sztabu generalnego. Wręczyłem mu dwa memoriały o sytuacji Polaków w Rosji. Reakcyjne „Nowoje wremja” dowiedziały się z niedyskretnej notatki „Corriere Della Serra” o mojej wizycie w Tokio i dopytywały, co tam robi Dmowski? Udało mi się bowiem z początku zachować incognito, aż włoski dziennikarz zdradził moją obecność.
- Któregoś dnia poszedłem na pocztę nadać list. Nagle widzę, że ulicą jadą dwa wózki ciągnione jak zwykle przez ludzi, a w nich dostrzegam twarze dziwne jakoś nieznajome, gdyż bardzo polskie. Gdy podjechali bliżej w moją stronę, poznałem jednego pasażera: był to Filipowicz. Zawołałem na niego:
- Dokąd tak jedziecie?
Filipowicz odpowiedział:
- Do was!
- No to zaczekajcie chwilę, zaraz tu będę.
Była to godzina trzecia po południu, gdy rozpoczęliśmy rozmowę we trójkę - gdyż drugim podróżnikiem był Piłsudski. Około piątej opuścił nas Filipowicz. Sami we dwójkę rozmawialiśmy z Piłsudskim do dwunastej w nocy. Wiedzieliśmy, że się nie przekonamy - ale ileż mieliśmy wspólnych trosk i uczuć! Powiedziałem Piłsudskiemu: „Oczerniać Was tu nie będę, ale będę Wam przeszkadzał…””

Czy nie piękne to zdanie podkreślone? Pewne pokolenia miały wspólne troski, uczucia, bo czytały te same książki, przeżywały to samo, były pewne lektury generacyjne, oddychało się taką samą atmosferą. Na przykład, budowniczowie II Rzeczpospolitej wychowywali się na Sienkiewiczu, Żeromskim, pokolenie Powstania Warszawskiego podobno bardzo lubiło Josepha Conrada, czerpało z jego książek inspirację. Jego Smugę Cienia wysłuchałem z audiobooka w drodze na rodzinne ferie zimowe z dużą przyjemnością.

A jak jest teraz?

sobota, 5 marca 2011

Dzięki bohaterom

Dziś w Empiku natknąłem się na ciekawy numer pisma „Cywilizacja” poświęcony bohaterom i bohaterstwu. No, ciekawe, coś w sam raz dla naszych harcerzy, i dla Stasia ma się rozumieć – pomyślałem i zakupiłem rzeczony periodyk. We wstępie interesujący cytat z „Władcy Pierścieni” Tolkiena:

„Mówi Sam: „Dawniej myślałem, że dzielni bohaterowie legend specjalnie przygód szukali, że ich pragnęli, bo są ciekawe, a zwykłe życie bywa trochę nudne, że uprawiali je, że tak powiem, dla rozrywki. Ale w tych legendach, które mają głębszy sens i pozostają w pamięci, prawda wygląda inaczej. Bohaterów zwykle los mimo ich woli wciąga w przygodę […]. Pewnie każdy z nich, podobnie jak my, miał po drodze mnóstwo okazji, żeby zawrócić, lecz nie zrobił tego. Gdyby któryś zawrócił w pół drogi, no to byśmy nic o tym nie wiedzieli, pamięć by o nim zaginęła. Wiadomo tylko o tych, którzy wytrwali do końca, choć nie zawsze ten koniec był szczęśliwy….”.

J. R. R. Tolkien, Władca pierścieni, t. 2: Dwie wieże, przeł. M. Skibniewska, Warszawa 2004, s. 397.

Dlaczego zwyczajny facet zdradza żonę na wyjeździe integracyjnym z pracy?

„Okazywał bardzo dobry humor, mówił dużo, śmiał się bez powodu i siostrzeńca uderzył pięścią w pachwinę, wykrzykując: - Halo, stary! – A raz po raz miewał owo szczególne spojrzenie, biegnące to w jednym, to znów nagle w przeciwnym kierunku. Ale oczy jego zwracały się także w kierunku bardziej określonym, zarówno przy stole, jak na obowiązkowych spacerach i wieczornych zebraniach towarzyskich.

Konsul początkowo nie zwracał szczególnej uwagi na niejaką panią Redisch, żonę polskiego przemysłowca, siedzącą przy stole chwilowo nieobecnej pani Salomon i żarłocznego ucznia w okrągłych okularach: bo też była to tylko jedna z wielu werandujących dam, krępa i pełna brunetka, nie pierwszej młodości, zaczynająca już siwieć, ale z wdzięcznym podwójnym podbródkiem i żywymi piwnymi oczami. Nie było mowy, aby pod względem kultury mogła się tam w równinie mierzyć z panią konsulową Tienappel. Jednakże w sobotni wieczór, po kolacji, w hallu konsul dzięki dekoltowanej sukni z pajetkami jaką miała na sobie, zrobił odkrycie, że pani Redisch posiada matowobiałe, mocno ściśnięte, prawdziwe kobiece piersi, których przedział widać było dość głęboko, i odkrycie to wstrząsnęło do głębi duszy i zachwyciło dojrzałego i dystyngowanego mężczyznę, jak gdyby to było coś nowego, nieoczekiwanego i niesłychanego. Starał się poznać i poznał panią Redisch, rozmawiał z nią długo, najpierw stojąc, potem siedząc, i poszedł spać podśpiewując. Następnego dnia pani Redisch nie miała już na sobie czarnej sukni z pajetkami i była zapięta pod szyję, ale konsul wiedział, co wiedział i został swemu wrażeniu wierny. Usiłował ja spotkać na obowiązkowych spacerach i rozmawiał z nią, idąc obok niej, zwrócony ku niej i nachylony w jakiś szczególny sposób, nalegająco i uwodzicielsko; przepijał do niej przy stole, co ona przyjmowała, odsłaniają w uśmiechu złote korony, które błyszczały na kilku jej zębach; a w rozmowie z siostrzeńcem nazwał ją wprost „boską kobietą”, po czym znów zaczął podśpiewywać. Wszystko to Hans Castorp znosił ze spokojną wyrozumiałością, z wyrazem twarzy mówiącym, że tak być musi. Ale nie mogło to wzmocnić autorytetu starszego kuzyna i nie harmonizowało z misją konsula.”

Tomasz Mann, Czarodziejska góra, 1924