„Wyjechał z domu jak zwykle w ostatniej chwili, jeszcze niespóźniony, ale beż żadnej rezerwy czasowej. Przez gałęzie drzew otaczających budynek, w którym od niedawna mieszkali, świeciło ostre poranne słońce. Jego przenikające promienie i rześkość poranka wprawiały go we wspaniały nastrój, pełen podniecenia i świeżej energii. Gdy znalazł się na dwupasmówce przypomniał sobie, że poprzedniego dnia zapomniał zatankować forda. Kontrolka paliwa paliła się monotonnie. Spoglądał na nią od czasu do czasu zupełnie bez emocji. Nie wyczuwał w tym pomarańczowym mdłym światełku niczego złowieszczego.
Jeszcze wczoraj Agnieszka prosiła go wieczorem, w swoim stylu, trochę przekomarzając się tym swoim aksamitnym głosem, aby tylko się nie spóźnił. Bo ona go zna. Że sobie na pewno coś czyta do późna. Pewnie po nocy będzie robił jakieś zaległe przelewy, oczyszczał teczkę z dokumentów. Czy na pewno ją tak kocha, jak ona jego. I czy jedzie do niej i do dzieci jak na skrzydłach. Skwapliwie zapewniał, że owszem, na pewno, że przecież wiesz kochanie. Miał w drodze z budowy zatankować samochód, ale niestety zagadał się przez telefon komórkowy z panem Mieczysławem, kierownikiem budowy ich wymarzonego domu. Przypomniał sobie o tym dopiero w mieszkaniu, ale nie miał już siły, by zwlec się po schodach na dół, odpalić silnik i jechać na stację.
- Jutro pobudka o szóstej rano, w sobotę! – pomyślał z przerażeniem.
- Siódma dwadzieścia samolot do Szczecina. Potem bus i jak dobrze pójdzie będę w Kołobrzegu najdalej przed dziesiątą. To się dzieci ucieszą. Lot wykupił kilka miesięcy wcześniej, taniej wyszło niż pociąg. - Wspaniale to zorganizowałem – zacierał ręce.
Gdy mijał stację BP przy wjeździe na Trasę Siekierkowską przez głowę przemknęła mu myśl - może jednak zatankować. Strzałka kontrolki paliwa nie była jednak jeszcze zupełnie w pozycji zero.
- Nie – odpowiedział sobie niezwłocznie - wystarczy benzyny, szkoda czasu w tej chwili na wizyty na stacjach.
Szybko wjechał ślimakiem na Trasę Łazienkowską i mknął środkowym pasem sto dwadzieścia na godzinę. Z głośników grał Myslovitz, a Maciek na całe gardło wyśpiewywał wraz z Arturem Rojkiem: „Już teraz wiem wszystko trwa, dopóki sam tego chcesz, wszystko trwa, sam dobrze wiesz, że upadamy wtedy gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem”. Wydawało się, że nic nie jest mu w stanie zepsuć szampańskiego nastroju. Wtem, nagle na wysokości Liceum Batorego samochód zaczął się dusić.
- Kurka wodna, a niech to szlag. Niech to jasny szlag – zawył przeraźliwie.
Zaczął gwałtownie redukować biegi, trójka, czwórka, znowu trójka. Samochód tylko krztusił się, rzęził, prychał, by po chwili, jakieś dwieście metrów przed Placem na Rozdrożu po prostu stanąć dęba, jak narowisty koń po zrzuceniu nieproszonego jeźdźca. Pech chciał, że ford zatrzymał się w miejscu, gdzie Trasa Łazienkowska wznosiła się w górę. Żadnych szans na zepchnięcie wozu na pobocze, którego zresztą w ogóle tam nie było. Przekręcił kluczyk rozpaczliwie, raz i drugi. Bezskutecznie.
- To koszmar jakiś, totalna wtopa – warczał przez zaciśnięte zęby. Przez chwilę miał ochotę uszczypnąć się w ucho, by stwierdzić, że to tylko zły sen.
- Agnieszka mnie zabije – jęczał - no i syn. „Jaś idzie ze mną po Ciebie, w kasku i na rowerze, chce koniecznie pokazać ci jak nauczył się jeździć. Pamiętaj, pochwal go, bo on od kilku dni bardzo przeżywa, że pokaże tacie jak sam już jeździ. Poszedł specjalnie wcześniej spać, aby szybciej się obudzić na spotkanie z tatą. Ciągle tylko słyszę ‘tata’ i ‘tata’. Czy tata będzie ze mną jeździł na rowerze? Czy tata będzie pływał na krokodylu? A kiedy tata przyjedzie? Maciuś, proszę, tylko nie zaśpij. To, o której będziesz? 10.30 w Kołobrzegu. Kocham Cię”. Słowa Agnieszki szeptane wczoraj wieczorem przez telefon, pełne podekscytowania powodowanego rychłym spotkaniem i tęsknoty, takie miękkie przez telefon i przekomarzające się tak jak zawsze lubił, świdrowały mu w głowie i były jak nóż kaleczący żywe ciało.
- Niezły pasztet – westchnął. Przekręcił kluczyk, jeszcze raz i kolejny. Reakcją było jednak wciąż tylko zdechlakowate rzężenie silnika.
- Co robić? Pomoc drogowa – nie, nie mam nawet numeru telefonu i za długo to potrwa – myślał gorączkowo. - Ktoś znajomy? Ale kto? I to przed siódmą rano, w sobotę. Ktokolwiek by to nie był, zanim zwlókłby się z łóżka, na pewno byłoby za późno.
- Wiem, taksówka – triumfalnie obwieścił samemu sobie. Wykręcił błyskawicznie znajomy numer Wawa Taxi i krzycząc prawie do telefonu zażądał, co mając na uwadze jego godne pożałowania położenie, było raczej groteskowe, aby natychmiast przyjechał kierowca z paliwem.
- To jest niemożliwe, kierowcy nie jeżdżą z paliwem – beznamiętnym głosem oznajmiła rozespana telefonistka, pewnie przypominająca stewardessę z przekomicznej sceny na lotnisku w filmie „Poznaj mojego tatę”.
- Jak to niemożliwe – Maciek nagle poczuł w żyłach jeszcze większy przypływ adrenaliny. - Jak to niemożliwe? – warczał do słuchawki. - Czy pani wie, że ja stoję na Trasie Łazienkowskiej, na samym środku? – tłumaczył tak jakby to mogło w jakikolwiek sposób wzruszyć panią. - Jak to niemożliwe? Do kroćset, mamy przecież kapitalizm. Czy naprawdę nie znajdzie się kierowca, który zechce zarobić szybko dajmy na to sto złotych. Płacę sto złotych dodatkowo za tę usługę – tu pomyślał jaki jest przebiegły. - Jestem waszym stałym klientem - wydawało mu się, że jest przekonywujący, lecz ostatnie słowa właściwie już tylko wyskamlał uniżenie i desperacko, bez nadziei na zrozumienie. Rozłączył się gwałtownie - to nie ma sensu.
- Ale zaraz - pomyślał szybko - niech przyjeżdża, nawet bez benzyny. Wystukał szybko, tym razem numer Taxi Partner. Po chwili MPT, i jeszcze raz, mimo, że go tak wkurzyli, Wawa Taxi.
- Uff, zobaczymy, kto pierwszy przyjedzie - otarł dłonią pot z czoła i wyskoczył pospiesznie z samochodu, by wyciągnąć trójkąt ostrzegawczy z bagażnika. Rozstawił go dwadzieścia metrów za samochodem, zamknął drzwi i pobiegł w dół do przystanku przy Batorym.
Kierowca, tak jak przewidywał Maciek, nie zrozumiał, gdzie ma się zatrzymać i zatrzymał się przy przystanku, nawet nie spoglądając w kierunku samochodu zaparkowanego na środku trasy przelotowej przez stolicę. Była to zatem przytomna decyzja, aby do niego od razu biec.
- Do najbliższej stacji benzynowej - wydyszał do dziadka za kierownicą, okutanego w znoszony bezrękawnik nieokreślonego koloru, zakupiony pewnie spod lady w latach osiemdziesiątych. Emeryt spojrzał na niego beznamiętnie spod rogowych okularów i kanciastej przybrudzonej czapeczki z daszkiem. Ruszyli. Zaduch mieszanki zapachu waniliowego i futerkowych pokrowców prawie zemdlił Maćka. Nie miał już nawet siły popędzać człowieka, lecz gdy na liczniku stwierdził był czterdzieści ledwie na godzinę, nie wytrzymał – nie może pan szybciej trochę, na samolot się spieszę. Taksówkarz drgnął przy kierownicy i strzałka przesunęła się na czterdzieści pięć.
– Kurde, wezmę normalnie i mu zabiorę tę kierownicę – Maciek rwał włosy z głowy. – Co za pech – syczał i gryzł wargi.
Wreszcie po dłuższej chwili, która dla Maćka trwała niemiłosiernie długo, dotarli na stację benzynową. Maciek już oczami wyobraźni widział siebie wylewającego wodę mineralną z półtoralitrówek i pakującego w nie paliwo z dystrybutora rozbryzgujące się na jego jeansy. Na szczęście sprzedawca łaskawie zaoferował mu plastikowy pięciolitrowy kanister. Po jego napełnieniu ruszyli w drogę powrotną. Tym razem, trzeba oddać sprawiedliwość, taksówkarz-emeryt prowadził swój kilkudziesięcioletni wóz jakby sprawniej. Maciek wybiegł z taksówki, przelał zawartość kanistra błyskawicznie do baku samochodu, i otarłszy szmatą zbryzgane benzyną dłonie, wreszcie odpalił. Gnał bez opamiętania, porzucił samochód na parkingu i pędem wbiegł na salę wylotów krajowych.
- Niestety spóźnił się pan 5 minut – oznajmiła mu pani w okienku.
Podróż pociągami trwała ponad dziesięć godzin. Zaliczył 3 przesiadki, tłukąc się również osobowymi, połączenia były wyjątkowo niedobrane. Wczesnym wieczorem zeskoczył wreszcie ze schodków pociągu aby uściskać Jasia, który z mamą, na rowerku i w kasku przybył na peron. Jasiowi bardzo dłużył się ten dzień. Dzień, tak oczekiwany od tygodnia.”
Andrzej Wiślicki, Na połowie czasu, Warszawa 2011, str. 44
Kiedyś zabrakło mi paliwa 200 metrów dalej, pod wiaduktem. Nie spieszyłem się jednak na samolot. Po jakiego grzyba jechał na lotnisko przez śródmieście?
OdpowiedzUsuńJednym słowem - należy słuchać mądrej żony :)
OdpowiedzUsuń