piątek, 20 listopada 2015

"Miszczem Polski UKS, UKS najlepszy jest..."

Wybrałem się na trening Piotra w Uczniowskim Klubie Sportowym. Co za rodzicielska przyjemność. Było znakomicie i jestem pod wrażeniem.

Dwumetrowy trener i tuzin małych, żwawych chłopców, każdy z ich ze swoją piłką. Seria ćwiczeń. Najpierw każdy podrzuca ją do góry, klaszcze dwa razy, tak aby zdążyć ją złapać. No i próbuje złapać. Nie każdemu, nie za każdym razem to się udaje. Piłki uciekają w różne strony, chłopcy je gonią. Jest wesoło i energetycznie. Potem uderzają piłką o ziemię i muszą wykonać obrót i ją złapać, gdy spada. Następnie kręcą piłkę między nogami małymi rączkami jak najszybciej się da. Te ćwiczenia, entuzjazm i pilność chłopców są urocze.

Po ćwiczeniach siadają wokół trenera na środku sali gimnastycznej. Siadają błyskawicznie, wszyscy po turecku i pełna koncentracja, słuchają co pan trener do nich mówi. Słuchają tak aby nie uronić żadnej instrukcji, żadnej uwagi. Jedenastu małych chłopaków. To są instrukcje kolejnej gry. Cztery bramki to cztery jaskinie, coś tam trzeba będzie z piłką zrobić, nie dosłyszę co, ale zaraz się przekonamy jak zaczną biegać.

Najpierw każdy sam prowadzi swoją piłkę jak najbliżej przy nodze. Nagle na hasło trenera: "UKS Żagle" wszyscy rzucają się na ziemię, każdy przyciska do piersi swoją piłkę. Podnoszą się gwałtownie. Znowu toczą i biegają jak mrówki. Hasło "powódź" i wszyscy biegną do drabinek, piłkę pod pachę i wdrapują się. Wiadomo, żeby ich woda nie zalała. Biegają, biegają na pastwisku i hasło, tym razem: "burza". Kryją się do czterech jaskiń. Na tym dość. Drużyna jest zmęczona. Koniec tej zabawy. Przerwa. Wszyscy biegną do kącika z jedenastoma plecaczkami, otwierają swoje butelki z wodą i robią po kilka łyków. Chłopięcych. Za kilka lat będzie to łapczywe picie wyrostków przechodzących mutację, o nieproporcjonalnie długich kończynach. Nastąpi to szybciej niż się spodziewamy.


Na koniec treningu mały meczyk. Z jakim pazurem oni grają. Kiwanie, owszem, w tym między zawodnikami tej samej drużyny. Normalka. Do gry zespołowej trzeba dojrzeć, a przecież niektórym nigdy się to nie uda, nawet w dorosłym życiu.

niedziela, 8 listopada 2015

Family Man Polska

Kiedyś w weekendy bywałem nerwowy. Zmęczony całotygodniowym obcowaniem z paragrafami, umowami, negocjacjami, nie mając nawet czasu od poniedziałku do piątku na rytualne przeczytanie porządnej, wielkiej, szeleszczącej przy przekładaniu kartek gazety, starałem się  nadrabiać zaległości, byłem spragniony lektur, spotkań. Zajęty przez dzieci i rożne domowe sprawy, nieraz obiecaną lekturę odbywałem dopiero w długi niedzielny wieczór, gdy już wszyscy poszli spać. Teraz z obojętnością spoglądam w weekend na stos nieprzeczytanych gazet, na stertę książek na szafce nocnej czy na parapecie w gabinecie (te sterty bywają owszem przyczyną cierpkich uwag mojej żony, jest dla mnie wyrozumiała). Nie mam żadnego poczucia winy, zero emocji. Pełen spokój. Nie mam w ogóle ochoty na czytanie gazet. Mam ochotę, czasami umiarkowaną a czasami wielką na czytanie literatury, książek historycznych, pamiętników a nawet filozofii, szczególnie filozofii prawa. Ale nie kosztem czasu dla rodziny. Fikcja ustępuje przed rzeczywistością. Wymyślna, nieprawdopodobna fikcja przed zwyczajną, może dla kogoś banalną, powtarzalną i szarą, ale nie dla mnie, rzeczywistością.

Patrzę na Piotrka, ma pięć i pół roku. Ma ciąg na grę w piłkę tak jak niegdyś jego obecny idol, starszy brat. Grają zresztą ze sobą często. Ale ja też grywam, bo Piotr jest jeszcze w takim wieku, że bardzo chce grać z tatą. Nigdy nie sądziłem, że będzie to tak rajcujące dla mnie. Przećwiczyłem to już ze starszym. Patrzę na Martę, jej impulsywne rozwiązywanie łamigłówek i zadań, nierzadko zaciętość i upór rysujące się na skupionej twarzy. Obserwuję starszych, oni nie życzyliby sobie jednak abym o nich tu pisał. Nastolatki. Wiadomo. Ale i tu dużo radości. Napatrzam się na te dzieci nasze, chłonę chwile, obrazy, migawki, kadry. Zapamiętuję wyraz twarzy, miny, tembr głosu, śmiech, gesty. Nasłuchuję, zapamiętuję. Grabimy liście i igły, potem pakujemy je do worków. Robimy wspólnie śniadanie, pakujemy zmywarkę, rozpakowujemy zmywarkę. Razem z najmłodszymi robimy zakupy, załatwiamy jakieś inne domowe sprawy. To co dla mnie jest przykrą koniecznością, dla nich stanowi niesamowitą frajdę. Więc i dla mnie czynność ta jest usensowniona, nie jest tylko koniecznym wyrazem zaspokojenia potrzeb ale okazją do przekazania jakiejś kolejnej, malutkiej, lekcji życia. Odrabiamy lekcje, normalne, szkolne, czytamy, układamy klocki (o dziwo, dopiero teraz stało się to popularne u nas), potem śmiejemy się z Louisa de Founesa (a propos, czy ktoś nie ma do polecenia garści jakichś przyzwoitych filmów familijnych, śmiesznych, sympatycznych, z jakimś morałem, chwilami wzruszenia?)


Nawet TO mnie nie stresuje. TO, które już dawno powinno być skończone, któremu niewiele brakuje, ot, porządnego przysiądnięcią, zarwania kilku nocek. TO ustępuje, zajmuje swoje miejsce w szeregu, karnie, posłusznie, bez szemrania. Bo przebywanie, patrzenie i słuchanie jest teraz ważniejsze! Chociaż TO wybija czasami rozedrganiem, jak niesforny podziemny potok nagle spod kamieni. TO domaga się swoich praw, chce ujrzeć światło dzienne, chce się narodzić i mnie opuścić. Wkrótce…