Kiedyś w
weekendy bywałem nerwowy. Zmęczony całotygodniowym obcowaniem z paragrafami,
umowami, negocjacjami, nie mając nawet czasu od poniedziałku do piątku na
rytualne przeczytanie porządnej, wielkiej, szeleszczącej przy przekładaniu
kartek gazety, starałem się nadrabiać zaległości, byłem
spragniony lektur, spotkań. Zajęty przez dzieci i rożne domowe sprawy, nieraz
obiecaną lekturę odbywałem dopiero w długi niedzielny wieczór, gdy już wszyscy
poszli spać. Teraz z obojętnością spoglądam w weekend na stos nieprzeczytanych
gazet, na stertę książek na szafce nocnej czy na parapecie w gabinecie (te
sterty bywają owszem przyczyną cierpkich uwag mojej żony, jest dla mnie
wyrozumiała). Nie mam żadnego poczucia winy, zero emocji. Pełen spokój. Nie mam
w ogóle ochoty na czytanie gazet. Mam ochotę, czasami umiarkowaną a czasami
wielką na czytanie literatury, książek historycznych, pamiętników a nawet
filozofii, szczególnie filozofii prawa. Ale nie kosztem czasu dla rodziny.
Fikcja ustępuje przed rzeczywistością. Wymyślna, nieprawdopodobna fikcja przed
zwyczajną, może dla kogoś banalną, powtarzalną i szarą, ale nie dla mnie,
rzeczywistością.
Patrzę na
Piotrka, ma pięć i pół roku. Ma ciąg na grę w piłkę tak jak niegdyś jego obecny
idol, starszy brat. Grają zresztą ze sobą często. Ale ja też grywam, bo Piotr
jest jeszcze w takim wieku, że bardzo chce grać z tatą. Nigdy nie sądziłem, że
będzie to tak rajcujące dla mnie. Przećwiczyłem to już ze starszym. Patrzę na
Martę, jej impulsywne rozwiązywanie łamigłówek i zadań, nierzadko zaciętość i
upór rysujące się na skupionej twarzy. Obserwuję starszych, oni nie życzyliby
sobie jednak abym o nich tu pisał. Nastolatki. Wiadomo. Ale i tu dużo radości.
Napatrzam się na te dzieci nasze, chłonę chwile, obrazy, migawki, kadry. Zapamiętuję
wyraz twarzy, miny, tembr głosu, śmiech, gesty. Nasłuchuję, zapamiętuję.
Grabimy liście i igły, potem pakujemy je do worków. Robimy wspólnie śniadanie,
pakujemy zmywarkę, rozpakowujemy zmywarkę. Razem z najmłodszymi robimy zakupy,
załatwiamy jakieś inne domowe sprawy. To co dla mnie jest przykrą
koniecznością, dla nich stanowi niesamowitą frajdę. Więc i dla mnie czynność ta
jest usensowniona, nie jest tylko koniecznym wyrazem zaspokojenia potrzeb ale
okazją do przekazania jakiejś kolejnej, malutkiej, lekcji życia. Odrabiamy
lekcje, normalne, szkolne, czytamy, układamy klocki (o dziwo, dopiero teraz
stało się to popularne u nas), potem śmiejemy się z Louisa de Founesa (a
propos, czy ktoś nie ma do polecenia garści jakichś przyzwoitych filmów
familijnych, śmiesznych, sympatycznych, z jakimś morałem, chwilami wzruszenia?)
Nawet TO
mnie nie stresuje. TO, które już dawno powinno być skończone, któremu niewiele
brakuje, ot, porządnego przysiądnięcią, zarwania kilku nocek. TO ustępuje,
zajmuje swoje miejsce w szeregu, karnie, posłusznie, bez szemrania. Bo
przebywanie, patrzenie i słuchanie jest teraz ważniejsze! Chociaż TO wybija
czasami rozedrganiem, jak niesforny podziemny potok nagle spod kamieni. TO
domaga się swoich praw, chce ujrzeć światło dzienne, chce się narodzić i mnie
opuścić. Wkrótce…
Np.
OdpowiedzUsuń"Mój przyjaciel Hachiko"
Wosio