piątek, 29 sierpnia 2014

Fenomen Skautów Europy na przykładzie Eurojamu 2014


Zacznijmy od tego, że jestem niezwykle szczęśliwy, że tam byłem. Co prawda tylko trzy noce i dwa dni, ale na miejscu pod względem intensywności i ilości zdarzeń, wydawało się, że to trzy tygodnie. Jechałem m.in. z zamiarem dania jakiejś bezpośredniej, na gorąco relacji, by zapełnić nieco deficyt informacji w Polsce, ale nie dało się. Po prostu nie dało. Może to i lepiej. Wielu rodzicom wystarczy widok przywiezionych kaloszy i trzykrotne czyszczenie namiotów z normandzkiego błota. I niech tak zostanie. Trzeba bowiem przyznać, że Normandia, ogromny liściasty las, częste rzęsiste deszcze i gliniane podłoże dały efekt jedyny w swoim rodzaju. Trudno sobie wyobrazić to błoto, takiego u nas nie uświadczysz. Chyba że w jakichś bagnach biebrzańskich, ale nikt przy zdrowych zmysłach tam się nie ładuje z obozowaniem. Jeśli ktoś pyta dziś uczestników, czy błoto normandzkie było po kostki, oni wybuchają wprost śmiechem. Takim po kostki nikt sobie nawet nie zaprzątał głowy, takim to się szło jak po asfalcie. Jednak zgodnie z udaną maksymą, że „do wszystkiego można się przyzwyczaić”, po kilku godzinach brodzenia, nikt już nie zwracał uwagi na kałuże i breję przyklejającą się do butów. Zaczęło to mieć nawet swój swoisty urok, kalosze wyglądały zjawiskowo np. na nogach harcerzy niosących sztandary. Będziemy więc to wspominać coraz bardziej z uśmiechem i nostalgią.

Może niepotrzebnie zaczynam od tego wątku, który przylepił się tu, jak nie przymierzając, kawałek gliny do buta, jednak ciągle, ciągle on od razu się pojawia w pytaniach, czy faktycznie to błoto było takie duże, itp., itd. Pojawiło się nawet na słynnym już zdjęciu nóg w kaloszach na błotnistej drodze na fejsbukowej stronie robiącej bekę z tych wszystkich naszych eurojamowych przygód. Trzeba jednak szybko zauważyć, że te trudniejsze niż zwykle warunki bardzo zahartowały nasze harcerki i harcerzy. Pamiętam, że w wieku nastoletnim praca nad charakterem kojarzyła mi się z sytuacją, kiedy na zewnątrz pada, wieje i szaro a tu trzeba założyć jakieś gumofilce czy trapery i kurtkę i wyjść w zamieć czy inną pluchę wbrew sobie, i wykuwać hart ducha. I to prawda, takie sytuacje faktycznie wzmacniają charakter, siłę woli, męstwo, tak konieczne, aby mówić w ogóle o czymkolwiek, o jakimkolwiek rozwoju.

Zatem te warunki zahartowały ich w sensie siły ducha ale i wzajemnej integracji. Wiadomo bowiem, że oprócz błota, deszczu, mówiąc oględnie umiarkowanej temperatury, zdarzały się istotne błędy w zaopatrzeniu a menu francuskie nawet gdy produkty dojeżdżały w komplecie, było czasami zbyt skromne jak na polskie podniebienia. Ale nie tylko polskie, wszyscy solidarnie cierpieli nadmiar bagietek i mleka a jakby mało czegoś bardziej treściwego przypominającego schabowego z ziemniakami albo chociaż kiełbasę z normalnym chlebem. Tęsknota za wołowiną łączyła zatem różne narodowości, Polaków, Włochów, Niemców, nie wyłączając Francuzów. Znam historię, jak cały podobóz i Francuzi, i Włosi, i inni, wpadał do naszych na specjalne placki, bo przewidujące chłopaki przywieźli ze sobą dwadzieścia kilogramów mąki i wyczyniali z niej czary kulinarne. Więc zamiast robić zdjęcia i zamieszczać relację na żywo w sieci, jeździło się do oddalonego supermarketu, by wyładowywać raz po raz samochód po brzegi mięsem różnego rodzaju, co by nasi wzmocnili się białkiem zwierzęcym na kolację. Takiej akcji dokarmiania to jeszcze nie widziałem. Kasjerki w Intermarche nie kryły wesołości, bo takich zakupów dotąd nie widziały. I tak nie wiem czy do wszystkich dotarło, pewnie nie. Jednak te wszystkie uciążliwości (choć naszych szefów irytowały strasznie, bo przyzwyczajeni do odpowiedzialności za swoich ludzi, niejako uwięzieni w normandzkim lesie, strasznie się męczyli, nie mogąc natychmiast zaradzić problemom) nie przesłaniały wcale uczestnikom wspaniałego, międzynarodowego przeżycia, którego codziennie doświadczali.



Harcerki i harcerze mieli wspaniałego, niezwyciężonego ducha. Niejeden rodzic, widząc to, przecierałby oczy ze zdumienia, że ten jego syn, ta córka, nie tylko nie marudzi ale jest pełna entuzjazmu, wyrozumiałości i braterstwa dla ludzi wokół, że pierwsza wstaje aby dla zastępu rozpalić ognisko, pomaga młodszym, śpiewa w deszczu. Wiem, co mówię, widziałem te twarze młode, szlachetne, bez fałszu, na własne oczy. Spotykając mnóstwo naszych, pytałem i obserwowałem, rozmawiałem z trzynasto-, czternasto-, piętnasto- latkami. Podobne pozytywne, dziwnie dojrzałe odpowiedzi, z których wynikało, że wszyscy oni są niezwykle ale to niezwykle z tej przygody zadowoleni. Jakoś nią wzmocnieni, zbudowani, trochę może stonowani przez te trudy, to nie był tani, fizjologiczny, eksplozywny entuzjazm. To było głębsze przeżycie, oni byli w pewien sposób oszołomieni tym tłumem ludzi mówiących w innych językach, w tych samych mundurach, recytujących na ceremonii tę samą rotę przyrzeczenia, przestrzegających tego samego Prawa Harcerskiego. Ta masa ludzi robiła wrażenie na nich, nie mogło być inaczej. Oczywiście nie chcę tu lukrować, popadać w euforyczny nastrój ale przecież każdy rodzic sam mógł zweryfikować poziom zadowolenia swoich dzieci po powrocie. I powiedzcie sami, czy przesadzam?

Wiedzą to wszyscy twórcy filmowych hitów, że między ludźmi połączonymi wspólnym czasem, miejscem i wyzwaniem tworzy się niezwykła więź, nie do odtworzenia w innych warunkach, nie do opowiedzenia w całości, zrozumiała tylko dla tych, którzy to coś razem przeżyli. Jak bowiem oddać dramaturgię wydarzeń, atmosferę, pewien kod znaczeń, tym, którzy w tych wydarzeniach nie uczestniczyli? Niewinne słowo „bagietka” dla wtajemniczonych będzie teraz wywoływało ciągi skojarzeń i wspomnień. Wielu Powstańców Warszawskich opowiada, że atmosfera tamtych dni była tak unikalna, iż nigdy więcej nie odczuli już takiego klimatu wolności, solidarności i podniosłego bohaterstwa. Znając proporcje oczywiście, przyszło mi na myśl jakoś to skojarzenie naszych w Normandii, w obcej krainie, połączonych solidarnością. Oni wszyscy sobie pomagali na ile byli w stanie, dziewczyny podzieliły się tymi nadwyżkami bagietek i innych produktów z chłopakami, a ci pomogli im przenieść ciężkie żerdki przez kilkaset metrów błota, choć wcześniej się nie znali, Lublin niósł ciężary Warszawie a Warszawa pomagała Radomiowi, itd.

Jak już jesteśmy przy tym skojarzeniu: o godz. 17.00 1 sierpnia nasi zorganizowali apel, wiele jednostek założyło biało-czerwone opaski. W gazecie obozowej, którą każdy z uczestników dostawał do ręki, ukazał się artykuł Ignacego z Lublina o Powstaniu. Dzięki temu wielu młodych ludzi po raz pierwszy usłyszało, że w historii miało miejsce takie wydarzenie. Wiele zastępów bardzo dobrze się przygotowało aby być ambasadorami Polski i polskości i podczas zajęć z zastępami z innych krajów to realizowało. To jest wymiar europejski, wzajemne ubogacenie i jednocześnie lepsze zrozumienie tego, kim jesteśmy, że jesteśmy nieco różni, każdy naród, z własną historią, kulturą, zwyczajami, także kulinarnymi, i to jest wspaniałe, jedni od drugich możemy się uczyć. I niech mi nikt nie mówi, że niezręcznie się stało, że Eurojam akurat wypadał podczas obchodów 70-lecia wybuchu Powstania Warszawskiego. Nasi ludzie, w polskich strojach ludowych albo z opaskami, prezentujący polską kulturę i historię wobec ponad dziesięciu tysięcy młodych z dwudziestu krajów, którzy za chwilę zostaną nauczycielami, rodzicami swoich dzieci, urzędnikami swoich państw albo tylko i aż świadomymi obywatelami, zrobili więcej dla sprawy polskiej niż gdyby byli w Polsce i uczestniczyli w oficjalnych uroczystościach. Oczywiście nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby w Polsce w tym czasie byli, uczestniczyliby w nich, i to uczestniczyliby z przejęciem i przekonaniem. Ta sytuacja jednak pokazuje nam jak wielką okazją do pracy dla Polski jest skauting europejski. To jest nasz problem w Polsce, że prawda historyczna zagranicą jest nieznana i fałszowana. Polskie służby, które z naszych podatków powinny bronić dobrego imienia Polski, wszczynać sprawy przeciwko kłamstwu, oszczerstwom, nic nie robią w tej sprawie. Wykształceni Niemcy przyjeżdżają do Warszawy w interesach i dziwią się, jak to miasto jest chaotycznie zabudowane i dosyć brzydkie, nawet przez myśl im nie przejdzie, że przecież to ich przodkowie je zburzyli, aby kamień nie ostał się na kamieniu. A my siebie klepiemy po plecach, że nastroje patriotyczne w kraju wzrastają. Tylko co z tego wynika? Czy nie za mało czynów? No więc, dla nas Eurojam to konkret, także jeśli chodzi o obowiązki wobec ojczyzny.

Przy okazji warto zauważyć, że Polacy uświadomili sobie, że dobrze mówią po angielsku. Średnio dużo lepiej od wszystkich innych narodowości, może z wyjątkiem Szwajcarów, chociaż Niemcy też trzymają tutaj fason. Myślę, że nasze harcerki i harcerze mówią też dużo lepiej po angielsku niż ich poprzednicy, będąc w ich wieku na Eurojamie w Żelazku w 2003 r. To faktycznie było widać, czy może raczej słychać. Wielu z nich bardzo było zadowolonych z siebie z tego powdu. I bardzo dobrze.

Kolejna ciekawostka - po polskiej stronie w przygotowaniach i organizacji tego Eurojamu wzięło czynny udział pokolenie poprzedniego, wtedy byli w zastępach, teraz odpowiedzialni za komunikację, książeczkę, program, w końcu harcerka z Żelazka teraz została nową naczelniczką, o czym sama opowiedziała podczas apelu polskiego po ceremonii zakończenia.

Ten apel to w ogóle jest osobna historia. Takiego jeszcze nie było i pewnie się nie powtórzy. Mianowanie nowej naczelniczki w strugach deszczu, który jednak nie podciął nastrojów. Okrzyki, entuzjazm i na końcu oświadczyny Sławka z Garwolina Kasi z Radomia wobec całych obu nurtów harcerek i harcerzy, tam na środku placu, przez mikrofon, w strugach deszczu – to było zaskakujące i unikalne.

Jest jeszcze wiele ważnych aspektów, które można było dojrzeć w ciągu tych dni. Wychowanie obywatelskie w leśnej szkole. Kiedy czekałem na nocleg u Kuby w Kraalu, odbywała się tam rada drużyny: drużynowy z zastępowymi podsumowywali dzień, wyciągali wnioski i radzili na temat olimpiady sportowej następnego dnia. Nie chciałem przeszkadzać więc spacerowałem po tych chaszczach i błotach, ale chcąc nie chcąc od czasu do czasu dochodziły mnie jakieś strzępy tych narad. Czy Państwo wiecie, że wasze dzieci nie są jakimiś tam bezwolnymi, pasywnymi uczestnikami. Oni są aktorami i współtwórcami wszystkiego co się dzieje. Chłopak choćby był najmłodszy, jeśli ma coś sensownego do powiedzenia, powinno być to wzięte pod uwagę. Dlatego na radzie drużyny czy sądzie honorowym najmłodszy mówi pierwszy aby nie krępował się, nie wstydził mówić po starszych a ci, zanim przywiążą się do swoich fantastycznych pomysłów i „nieomylnego zdania na każdy temat” umieli słuchać, byli otwarci, gotowi zmienić swoje zdanie pod wpływem innych. To jest wspaniała szkoła życia w społeczeństwie, potem w pracy, w firmie, w organizacjach społecznych. O gdybyż wiele spółek miało szefów, którzy zasięgają opinii podwładnych, umieją słuchać, są otwarci na dobre pomysły szeregowych pracowników? Nie bylibyśmy w ogonie najmniej innowacyjnych krajów.


Jednak rada zastępu, drużyny, sąd honorowy to przede wszystkich szkoła odpowiedzialności, bo chodzi o rzetelną ocenę nas i naszych zachowań, w świetle prawa harcerskiego, postanowień z poprzedniego dnia. To wymaga obiektywizmu, szczerości, stawania w prawdzie, co czasami kosztuje, wymaga męstwa, pokory.

A obozowanie, życie, gotowanie w zastępach. To było wielkie obozowisko składające się z wielu małych obozowisk poszczególnych zastępów, prawdziwa metropolia. Tu nikt nie ginął w masie, nie był cząstką tłumu, był osobą, ze swoją funkcją w zastępie, swoimi talentami był niezastępowalny. Miło było nasycać tym wzrok.

A ekspresja? Nie, nie była genialna na naszych ogniskach, ale spełniała swoją rolę. Drużyny dobrze się bawiły w swoim gronie, z akceptacją witając kolejne mniej lub bardziej udane występy zastępów. Wielu chłopaków dzięki temu, że ośmieliło się, intonowało piosenki, przedstawiało scenki, twórczo proponowało swoje pomysły podczas wymyślania scenek, lepiej panuje teraz nad sobą, bardziej wierzy w siebie, nie da się zbić z tropu, jest bardziej ofiarnych, hojnych, wspaniałomyślnych. Nie nadużywam tych słów. Szefowie, rodzice obserwujcie.

A ceremonia, gdzie wszyscy zastępowi i zastępowe z trzymanymi wysoko w górze proporcami przeciskali się aby oddać honor sztandarom. Cóż to był za przepiękny widok? W niejednym sercu wtedy pojawiło się pragnienie: „Ja też zostanę zastępowym/ą”.

Przyrzeczeń w Paryżu nie widziałem, ale wiem, że były wielkim przeżyciem dla składających je. Wiele drużyn krążąc po Polach Elizejskich spotykało się z oznakami sympatii, zaczepiali ich ludzie, mówiąc, że ich dzieci też były na Eurojamie albo że znają Skautów Europy i super, że ich tu widzą.

Nie sposób wszystkich aspektów tu poruszyć. Nie chcę się rozwodzić za długo. Wspomnę jeszcze tylko, co zeznali mi niektórzy rodzice? Ktoś ma teraz remont rur z ciepłą wodą, pyta córki, zagrzać ci wody do mycia?, nie, nie trzeba i córka wchodzi do łazienki, słychać odkręcany zimny, lodowaty prysznic i śpiew a wszystkim domownikom opadają szczęki. Ktoś inny opowiada, że syn teraz modli się, taki pogłębiony jakiś, nawet różaniec raz wyciągnął i poszedł przed dom odmawiać. Cuda, panie. Ta drużyna po raz pierwszy na obozie cały czas miała księdza i codzienną mszę, i rozmowy, i przyjacielski klimat stwarzany przez kapłana, który lubi po prostu rozmawiać z młodymi. Ktoś jeszcze inny nie może się nadziwić temu, że jego córka teraz cały czas coś nuci, śpiewa, a młodsze siostry chociaż tam przecież nie były, wtórują „Venite et videte”. Trzeba przyznać, że Francuzi mają talent do komponowania świetnych pieśni.

Dziękujmy zatem za ten Eurojam, który przeszedł już do historii ale będzie jeszcze długo żył w ludziach, w ich pragnieniach i czynach.

środa, 6 sierpnia 2014

Eurojam 1994


Wieści z Eurojamu w Normandii sączą się bardzo cieniutką strużką. Człowiek wypatruje tych zdjęć, i faktycznie są świetne, a gazeta eurojamowa, to ho, ho, jest po prostu znakomita. Treść, zdjęcia, skład, w czterech językach, w tym po polsku. Ja jestem zachwycony. Ale i tak jest tego za mało! Miejmy nadzieję, że zastępy mają swoich kronikarzy, którzy umieją nie tylko pisać ale i robić jako, takie zdjęcia.

Pomyślałem w związku z tym niedosytem aby w kilku luźnych refleksjach przypomnieć podobne wydarzenie, które odbyło się, ciężko mi w to uwierzyć ale tak jest, równo dwadzieścia lat temu…

Nie pamiętam już zupełnie jak to się stało, że Zbigniew Noir a nie Zbigniew Blond (jak czasem nazywali nas wówczas niektórzy znajomi Francuzi) został szefem wyprawy na Eurojam 1994. Ale stało się jak się stało. Najpierw pojechaliśmy na ten gałęzi czerwonej do Le Puy we Francji a zaraz potem na ten najważniejszy czyli gałęzi zielonej do Viterbo we Włoszech. Nie byliśmy jeszcze wtedy w FSE, był to okres intensywnego przyglądania się i poznawania Skautów Europy oraz morderczej walki o pozyskanie całego Stowarzyszenia dla tej fascynującej wizji. Można powiedzieć, że był to okres „chodzenia” ale jeszcze nie „narzeczeństwa”, choć tuż przed oświadczynami.

Zacznijmy od tego, że patrząc z perspektywy lat organizowanie takiej wyprawy przez dwudziestodwulatka, pochłoniętego mnóstwem innych obowiązków, właściwie z marszu, bez ekipy, wydaje mi się czymś niezwykle ryzykownym. I takim w istocie było. Przeszkody zaczęły piętrzyć się od samego początku. Zorganizowanie dobrego autokaru nie było, jak teraz, sprawą banalną, lecz sporym wyzwaniem, szczególnie, gdy przystąpiło się do tego pod koniec maja. Po kilku tygodniach zwodzenia przez jakiegoś szemranego typka z warszawskiej Pragi obiecującego wspaniały autokar, który imponująco wyglądał na zdjęciach a którego jakoś nigdy nie mogłem zobaczyć na żywo bo „ciagle był w trasie”, dałem spokój i pokornie wróciłem na ulicę Mokotowską do biura turystycznego, którego nazwy nie pomnę, ale to w ogóle nie jest istotne, by od razu zdecydować się na jedyny pojazd, który jeszcze pozostał wolny w naszym terminie. Był to wysłużony już jelcz ale z klimatyzacją, jak miało się jednak okazać, koszmarnej jakości. Mocy ten wóz nie miał wcale, więc wlekliśmy się niemiłosiernie. Najgorszym upokorzeniem był potem przejazd z Francji do Włoch, z Eurojamu gałęzi czerwonej na Eurojam gałęzi zielonej. Znając już możliwości, a raczej ich brak, naszego jelcza, postanowiliśmy wyjechać wcześniej, jakieś dwie godziny przed wszystkimi. Jeszcze przed granicą z Włochami kawalkada wypasionych wysokich autobusów zaczęła nas wyprzedzać, nie oszczędzając klaksonów a młodzież obu płci machała do nas zawzięcie spoglądając nieco z góry (ich autokary były wyższe) spod przyciemnionych szyb na brązowy autobus nieznanej marki. My w tym czasie, gotując się nie tylko z powodu buchającego z wylotów wentylacji gorąca, najpierw odwzajemnialiśmy niemrawo to machanie a potem udawaliśmy, że ich nie widzimy. Po pół godzinie było po sprawie, na horyzoncie pozostał dym z rury ostatniego z wyprzedzających nas autokarów, a my rozluźniliśmy się.

Co pamiętam szczególnie z tego wydarzenia sprzed dwudziestu lat?

Wiele, wiele odkryć, które teraz wydają się oczywistością, lecz wtedy były ogromnym olśnieniem i odkryciem. Sam widok ogromnego obozowiska, z jego zgiełkiem głosów, stukających menażek, wszechobecnym śpiewem wydobywającym się z młodych, dotkniętych nierzadko intensywną mutacją gardeł, czasami urywanym, zbyt gwałtownym na początku zwrotki i zupełnie niedbałym przy jej końcu. Na każdym kroku spotykaliśmy gdzieś maszerujących młodych Włochów, Francuzów, Niemców, odczytując różnice między nacjami ze sposobu chodzenia, zachowania i stylu bycia. Był to czas gdy od ponad dwóch lat byliśmy pod ogromnym wrażeniem gałęzi czerwonej, wprowadzając w Polsce z zapałem jej pedagogikę i styl. Niewielu z nas jednak widziało kiedykolwiek zieloną gałąź, skautów w wieku 12-16 lat „w polu”, w akcji, w lesie, obozujących i gotujących w zastępach. W Viterbo mogliśmy napatrzyć się do woli, mieliśmy ich wszystkich na wyciągnięcie ręki. I było to doświadczenie niesamowite i porażające. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że byliśmy kompletnie rozłożeni na łopatki, oszołomieni wręcz. Niepotrzebne były słowa, komentarze, patrzyliśmy czy wręcz nasycaliśmy wzrok i umysły żywymi obrazami i tylko kiwaliśmy do siebie znacząco głowami w ekipie polskiej a identyczne pragnienia czy postanowienia budziły się w naszych gorących głowach.

Któregoś dnia każdy z Polaków dołączył do kilku drużyn, które dla swoich zastępów organizowały gry w pobliskim lesie. Tam poznałem drużynę z okolic Tuluzy prowadzoną przez Etienne’a. Jakież było moje zdziwienie gdy dowiedziałem się, że jego przybocznym jest rodzony brat, który został nim od razu po zakończeniu swojej służby zastępowego. Nie poszedł do kręgu wędrowników, ponieważ tam gdzie działali takiego kręgu nie było. Jak to? To my od dwóch lat jesteśmy święcie przekonani, że trzeba radykalnych decyzji by pedagogika działała, chłopak musi iść na Młodą Drogę za wszelką cenę aby móc wrócić dopiero później do służby a tu taka historia. To jak to jest w tej Francji naprawdę – myślę i drążę temat z Etienne’em w drodze powrotnej. „Wiesz, jasne że tak byłoby najlepiej i zgodnie z regułami. Rozumiem to doskonale, ale nie miałem wyjścia, potrzebuję przybocznego, a jednocześnie była to jedyna metoda aby utrzymać mojego brata w ruchu. Przełożeni się zgodzili.” Pokiwałem głową, gdyż wtedy dotarło do mnie, że jest ideał pedagogiczny i są realia, a najważniejszy w tym wszystkim jest człowiek i odpowiedzialność za niego.

Inny razem, późnym popołudniem siedzieliśmy w kilku w naszym obozowisku i gawędziliśmy sobie niefrasobliwie, gdy zaszedł do nas Maurice Ollier. Maurice, były komisarz federalny, człowiek encyklopedia i chodząca mądrość. Wiele mu zawdzięczamy jako organizacja.  Zobaczył, że nie mamy nic szczególnego do roboty, podrapał się po głowie, klepnął dłonią w kolano i powiedział: „Chodźcie, pokażę wam dzisiaj, jak wychowuje się dziewczyny z charakterem.” Wycieczka do obozu przewodniczek! Co za uśmiech fortuny! Kawalerowie jak jeden mąż, z wyjątkiem Tomka Szydło, poczuliśmy w to leniwe, upalne popołudnie, nagły przypływ adrenaliny. Dezodoranty poszły w ruch, poprawianie umundurowania, niejeden sięgnął po grzebień aby przeczesać osmagane włoskim słońcem włosy. Godzinę wcześniej z Pawłem Kulą skorzystaliśmy z usług polowego fryzjera w obozowisku jednej z francuskich prowincji, poza skautingiem oficera armii francuskiej. Teraz jeszcze bardziej byliśmy z tego faktu niezwykle zadowoleni. Jak bardzo pluli sobie później w brodę ci, którzy zamiast lenić się w obozowisku tego popołudnia, ruszyli gdzieś w pole oglądać pionierkę czy dokonywać transakcji barterowych dotyczących ekwipunku harcerskiego.

Wycieczka udała się znakomicie. Co tu dużo mówić? Zobaczyliśmy młode kobiety z charakterem… Dobrze, że wizyta była krótka, bo niektórzy już zaczęli tracić głowę.

Niewątpliwie najważniejszym wydarzeniem Eurojamu była audiencja u Jana Pawła II w Bazylice Św. Piotra, specjalna dla 7 tysięcy Przewodniczek i Skautów Europy. Podczas niej papież m.in. podkreślił wagę specjalnej pedagogiki, którą stosuje ruch ale wypowiedział też wiele innych ważnych słów jak np.: „jesteście powołani do tego, aby z całym młodzieńczym zapałem uczestniczyć w konstruowaniu Europy narodów, w której w każdym człowieku szanowana byłaby godność dziecka miłowanego przez Boga i byłaby tworzona jedna społeczność oparta na solidarności i na miłości bratniej”.

Miałem szczęście, by wręczyć Ojcu Świętemu album ze zdjęciami z Harców Majowych w Studziannie. Przekładał powoli strony uważnie przyglądając się zdjęciom, choć wokół było siedem tysięcy wciąż skandujących, pełnych energii młodych ludzi. Sam rozpoznał Studziannę na zdjęciach i tylko powtarzał: „Studzianna, bardzo dobrze, bardzo dobrze”. Te słowa i relację z tych kilku chwil potem musiałem wielokrotnie powtarzać, starając się nie uronić żadnego szczegółu. Mogę powiedzieć to, co mówią wszyscy, którzy kiedykolwiek zetknęli się z Janem Pawłem II bezpośrednio. Miało się wrażenie, że jest skupiony całkowicie na tym, z kim rozmawia, z kim się akurat spotyka, nawet jeśli takie spotkania trwały dosłownie sekundy a wokół były tysiące ludzi.

W Viterbo jako zgraja w większości młodych szefów mieliśmy przez kilka dni quasi obóz szkoleniowy. Dowiadywaliśmy się wszystkiego od podstaw, zaczynając od symboliki sztandaru FSE, historii po meandry pedagogiki. Było to niezwykle ważne.

Niezwykłe wrażenie zrobiły na nas ceremonie. Pamiętam Marcina Kruka z polską biało-czerwoną flagą zatkniętą na wysoki drzewiec biegnącego w szalonym sprincie wokół placu apelowego. Taka masa ludzi zgromadzonych na wielkim placu, okrzyki, śpiew, tumult, radość i ogromny entuzjazm. Począwszy od tych w Le Puy, szczególnie gdy skauci przyjechali tam, by otrzymać od wędrowników podczas specjalnego obrzędu pałeczkę, i stamtąd dopiero jechać na swój zlot. To były cudowne obrazy, które zostały w nas, głęboko zapamiętane, wywołując pragnienia by ujrzeć podobne sceny kiedyś po wielu latach u nas. Widzieć te młode, pełne entuzjazmu i optymizmu twarze, życie jest przed nimi a oni są gotowi dużo z siebie dać i zdobywać ten świat aby stawał się choć trochę lepszy. Każdego dnia.
I oto dziś widzimy ich. Wśród tych niepokojących informacji ze świata, z kraju, oglądamy uśmiechnięte harcerki z Puław na stronie eurojamowej z podpisem „From Poland with love”.