sobota, 29 października 2016

Transakcja

Obiecałem, że napiszę, o czym jest książka. Może najprościej będzie gdy zacytuję opis z okładki:

„Prawnik uznanej kancelarii prawnej otrzymuje do poprowadzenia niecodzienną sprawę. Chodzi o eksploatację bogatych złóż naturalnych odkrytych w Polsce. W tym samym czasie na placówce dyplomatycznej nagle umiera jego stary przyjaciel. Tajemnica tej śmierci niepokojąco zbiega się z prowadzoną transakcją.

Walka o zabezpieczenie interesów Skarbu Państwa i rozwikłanie zagadki śmierci przyjaciela okazuje się nie jedynym frontem zmagań bohatera. Żona, dzieci, radości ale i zmartwienia, w końcu coraz częstsze napięcia spowodowane intensywną pracą. Tymczasem transakcja nabiera tempa, a w kancelarii pojawia się atrakcyjna młoda prawniczka. Czy bohater oprze się jej urokowi?”

Tak, Kochani. Jest to powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjnym, w moim przekonaniu przynajmniej. Kilku wydawców widziało to nieco inaczej: thriller prawniczy z wątkami obyczajowymi; inni widzieli tu kryminał, w którym należy koniecznie rozwikłać zagadkę. Nie byłem gotowy zostać polskim Grishamem ani Raymondem Chandlerem. 

Ale dość, autor gadający o swojej książce zbyt wiele, zanim w ogóle ujrzy ona światło dzienne, to może być nie do zniesienia. Co chciał powiedzieć, powinien zawrzeć w treści i formie, na tych swoich kilkuset stronach. Książka napisana odrywa się od swego autora i zaczyna żyć własnym życiem, a każdy czytelnik ma prawo do własnych interpretacji i odczuć. Jeśli są w jakimś zakresie zgodne z zamierzeniami autora, brawo. Jeśli nie, na nic już zdadzą się jego tłumaczenia…

Mam nadzieję, że niebawem będziecie w stanie ocenić sami.


Już zachęcam serdecznie do lektury! Wkrótce…

sobota, 22 października 2016

No, dobra… Dość żartów. Jednak napisałem...



.... tę powieść. A tytuł jej: „Transakcja”.

Cóż powiedzieć? Nie czulibyście się podle, gdyby w szufladzie kurzyło się pokłosie Waszego potu, łez i krwi wylanych w słoneczne wakacje 2012? Nie byłem w stanie wykrzesać energii, aby do tego siąść i skończyć przez pierwsze miesiące nowej przygody zawodowej. Miesiące, które stały się latami. Energia, chęć. Nawet nie czas. A czasu przecież też nie było. Jednak po dwóch latach coś we mnie pękło, coś się zaczęło. Szkoda było zmarnować tyle zainwestowanego w to czasu… Więc: przerwy świąteczne, szczególnie te bożonarodzeniowo-noworoczne, fantastyczne. Święta państwowe, weekendy, wieczory i poranki, ferie a nawet urlop wakacyjny. Dziubdzianie po kilka zdań. Pracując takimi malutkimi zrywami, po godzinie, rzadziej dwie, częściej pół, raz na tydzień, czasem częściej, zazwyczaj rzadziej, musiało to sztukowanie trwać wiele miesięcy. Trwało, trwało i dotrwało do postawienia ostatniej kropki i wystukania magicznych liter KONIEC.

Ale to nie był koniec. To był dopiero początek! Mozolnego redagowania, wycinania (oj szkoda całych sympatycznych partii), dokręcania. Tak aby nadawało się to choć trochę do czytania. Spełniało ten podstawowy wymóg definicji powieści wg wynalazcy czerwonej skrzynki pocztowej a przy tym arcypłodnego pisarza wiktoriańskiej Anglii Anthony’ego Trollope’a: ma dać się przeczytać. Podobno się daje. Wciągnęli się nawet profesjonalni recenzenci-;) Ja za każdym razem jak zaczynam czytać, to nie mogę przestać. Chociaż sam to przecież napisałem, akcja wciąga mnie nie na żarty, nie mogę się oderwać i jestem ciekawy, jak to się skończy. Dziwne. Czy ja nie jestem czasem przemęczony?

Już serio: dużo trudu mnie kosztowała ta przygoda. Sam zastanawiam się, jak to możliwe, że się udało. Nie będę Was tu zadręczał opowieściami o kuchni, o kulisach. Czy kogoś interesuje jak wygląda produkcja parówek, kiełbasy albo salcesonu? Wizyta w masarni może być ryzykowna.
Czy było warto? Może niebawem będziecie mogli sami ocenić.

Po długich bojach książka za chwilę popłynie do drukarni. Okładka podoba się tym, którzy ją widzieli. Mi bardzo. Niebawem sami zobaczycie. Liczę na Waszą przychylność!

Ale zanim to nastąpiło… Ech, długo by opowiadać. Wydanie powieści przez debiutanta, takiego już niemłodego, nienaiwnego, który pięćdziesięciu książek pewnie nie zdoła napisać, a jeszcze w dodatku zna się trochę na prawie i czyta ze zrozumieniem umowy wydawnicze – nie jest łatwe. Tzn. może być łatwe ale na jakich warunkach (!?). Niewolnictwo zostało zniesione, zresztą w Polsce nigdy nie istniało. Może przesadzam? Zapewne. Prawda jest bowiem taka, że wydawanie debiutantów jest niezwykle ryzykowne. Skoro już wydawnictwo pompuje środki w takiego delikwenta, drukuje go i gdzieś tam promuje nazwisko, to chciałoby mieć wszystkie prawa do jego utworu, a jeśli już zgodzi się mieć tylko licencję, to przynajmniej wyłączną i na długie lata. Ponadto skoro już jego nazwisko pojawia się w jakimś katalogu, etc. to dobrze by było, aby przynajmniej kropnął małą serię, powiedzmy trzech książek. I nie uciekł do konkurencji. Jeśli już napisał, to aby to był określony gatunek, żeby było jasne, że to kryminał albo romans. Żeby biedny księgarz wiedział na jakiej półce to coś ustawić, aby udało się upchnąć wszelkimi kanałami ten skromny nakład.

Tak, mam jeszcze wiele podobnych, ciekawych, „przełomowych” obserwacji. Z chętnymi mogę podzielić się przy jakiejś okazji, innych nie będę dłużej zanudzał-;)

W każdym razie, w związku z tym, że dla mnie to raczej przygoda, a nie wchodzenie w zawód przez młodego adepta, dla którego wysyłanie drżącą ręką rękopisu powieści do wydawców jest jak wysyłanie cv z listem motywacyjnym przez kończącego studia studenta prawa do kancelarii prawnych, mogłem pozwolić sobie na odrobinę luzu. A właściwie na pełen luz. Sam fakt, że wysławszy jako człowiek z ulicy swój rękopis, otrzymałem z kliku poważnych miejsc projekty umów, poczytuję sobie za miłe zaskoczenie. Ale dość tych nudziarstw!

To co ważne: pomysł na popularność (lub jej brak↓) tej książki jest na wskroś nowoczesny, a z drugiej strony odwieczny i tradycyjny - jeśli z jakiegokolwiek powodu będzie się komuś podobała, nawet jeśli nie cała, może tylko w jakimś aspekcie (też chętnie taką ocenę przyjmę-;)), bardzo proszę polecajcie, zachęcajcie, rodzinę, przyjaciół, znajomych do przeczytania, podzielcie się opinią na fejsbuku albo w autobusie, strzelcie uwagą na party albo domówce, kupcie na prezent przyjaciołom, wujkowi Zenkowi czy studiującemu prawo kuzynowi z Wąbrzeźna. Gdy jakiś fragment utkwił Wam w głowie, spontanicznie wyraźcie swoje uznanie do koleżanki pracującej po drugiej stronie biurka, która właśnie w chwili relaksu oderwała się od zajmujących arkuszy kalkulacyjnych i spogląda w zalane deszczem okno. Wreszcie - wracając z biura, fabryki czy szkoły, wyciągnijcie swój egzemplarz i demonstracyjnie czytajcie w tramwaju, pociągu, pekaesie. Gdy czekacie na przyjaciółkę lub szwagra w kawiarni, tam szczególnie czytajcie. Nie, nie musicie nawet czytać, po prostu połóżcie przed sobą na stoliku obok pysznej latte z cynamonem. A jeśli jesteś Drogi Przyszły Czytelniku, nie do końca pewnym siebie młodzieńcem, z jeszcze nieustabilizowanym zarostem i wizją przyszłości, wtedy weź książkę mą tym bardziej do swojego plecaka i wyciągaj gdzie tylko możesz. Wróble ćwierkają, że czytanie Transakcji w miejscach publicznych będzie najbardziej innowacyjnym pomysłem tego sezonu na pozyskiwanie sympatycznego towarzystwa płci przeciwnej. I ma to działać w obie strony. Chłopak widzący dziewczynę czytającą Transakcję od razu obdarzy ją spojrzeniem George’a Clooney’a a dziewczyna napotykając zagłębionego w lekturę młodzieńca, obdarzy go jednym z najlepszych uśmiechów ze swojego podręcznego zestawu. Podobno ten mechanizm będzie działać od poziomu liceum wzwyż. Kto wie, w jak sympatyczną relację może przerodzić się taka nić sympatii? „Połączyła nas Transakcja” – jakieś świadectwo tego rodzaju byłoby akurat na drugie wydanie.

Jeśli natomiast nie spodoba Wam się Drodzy Przyszli Czytelnicy, proszę, przemilczcie w wielkim stylu. Pamiętajmy gdy mowa jest srebrem to milczenie złotem. Milczeć z fasonem, milczeć modnie, milczeć w sposób wiele mówiący. To jest dopiero sztuka. Gdy spotkamy się przypadkiem, a ja będę niósł akurat kilka egzemplarzy pod pachą na spotkanie autorskie w zapomnianej przez Boga i ludzi wiejskiej bibliotece, znacząco odwróćcie głowę w przeciwną stronę dając do zrozumienia jak istotne jest abyście dostrzegli właśnie przejeżdżający samochód albo fantazyjnie ułożony obłok na jesiennym niebie. Gdy wzrok Wasz padnie na trzymane kurczowo pod pachą zawiniątko, a ja już, już zacznę wyjaśniać, co, kto, dlaczego, skąd i gdzie – Wy z godnością wycedzicie: „Tak, to bardzo interesujące, ale wybacz, śpieszę się”. I rzucicie pogardliwym wzrokiem na okładkę dzierżoną w mym ręku. Trudno. Takie jest życie. Sam jestem świadom, że to nie szczyt moich możliwości, więc jakoś tam pocieszę się w duchu. Poza tym zawodowo zajmuję się przecież inną działalnością niż nicowaniem wyrazów w zdania, a zdań w fikcję literacką. To taka przygoda tylko, więc jakoś to przełknę. Zrozumiem.

Zatem zdaję się w pełni na Czytelników! Ludzi rozumnych, życzliwych, kulturalnych, o szerokich horyzontach myślowych. Osoby wrażliwe, ciekawe świata, zadające sobie pytania, chcące ŻYĆ, żyć pełnią życia, żyć intensywnie, żyć z innymi, odnajdujących przyjemność w relacjach z drugim, w codziennych czynnościach, lecz jednocześnie nie pogardzających przygodą i odkrywaniem nieznanego. Liczę na Was!

No dobrze.

A teraz najważniejsze: o czym ta książka w ogóle jest?


Ale o tym - w następnym wpisie!

poniedziałek, 17 października 2016

Jak nie napisałem powieści

Po raz pierwszy w życiu dorosłym miałem być kilka miesięcy na urlopie. Taki zakaz konkurencji, gdy zmieniasz pracę. Poranki bez pośpiesznego rannego parzenia sobie ust gorącą kawą w biegu do samochodu, bez nerwowego wiązania krawata i dopinania guzików białej koszuli. Bez dni pędzących, zamkniętych w biurze, ze sprawami nie cierpiącymi zwłoki, z klientami bez litości toczącymi ostatnie krople twojej krwi, lecz nie fatygującymi się, aby płacić hojnie za twój cenny czas. Perspektywa wolnych tygodni wyglądała niezwykle kusząco.

Wreszcie, wreszcie będę mógł zrealizować nigdy niezrealizowane plany, wyjść naprzeciw marzeniom. Czas, całe mnóstwo czasu. Niewyobrażalne!

Dosyć szybko okazało się, że tak łatwo nie będzie. Po pierwsze przerwa skurczyła się do raptem dwóch i pół miesiąca, a były to miesiące wakacyjne. Mąż w domu, koniec roku szkolnego, wspaniała okazja aby wreszcie zaznał tej radości: zawożenia, przywożenia i rozwożenia dzieci do szkoły, ze szkoły i po szkole, na wszelkie możliwe zajęcia. Szybko też przekonałem się, jak wiele rzeczy potrzeba do normalnego funkcjonowania mojej rodziny, począwszy od zakupów spożywczych na bazarku po bardziej rozbudowane w supermarkecie, ile drobnych napraw czekało na mnie, ile porządków w garażu i licznych szufladach. Po drugie, przygotowanie do wyjazdów wakacyjnych: obozy, zwijanie harcerskich namiotów i sprzętu, dowóz, przywóz – no jak miałem odmówić? Należało też zaplanować rodzinne wakacje, niepowtarzalna okazja na dłuższy niż zwykle urlop. A potem przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego, no i mojego nowego wyzwania zawodowego.

Mimo to zostało przecież trochę czasu a kolejna okazja na realizację nadzwyczajnych planów mogła szybko się nie przydarzyć. Stworzenie think tanku, organizacji non-profit realizującej cele różne, społecznie użyteczne – świetnie, ale w wakacje? Trzeba by odbyć dziesiątki spotkań, wypić wiele kaw, wyłuskać entuzjastów, zachęcić opornych malkontentów zwanych realistami. Nie, jednak nie wykrzesałbym na to sił. To może wyjazd do Stanów? Na jakiś kurs prawniczy lub biznesowy, poznać ludzi, zanurzyć się w angielską paplaninę, a przy okazji, albo nie przy okazji, może rzucić te kursy doszkalające, jechać, zwiedzić zachodnie wybrzeże, parki narodowe, wielki kanion a potem dajmy na to do San Diego albo przerzut na wschodnie wybrzeże do Miami. Tak, to mogło być kuszące. Ale jak to? Sam, bez dzieci, bez żony, w wakacje? Nie, nie wchodziło w rachubę. Nie ten moment, nie ta dziesięciolatka życia. Po zastanowieniu, nawet nie miałbym ochoty. A i żadnej motywacji, aby samemu coś zwiedzać. A ze wszystkimi? No, kredytów to mieliśmy dosyć.

Tak, to miał być czas i jedyna szansa na realizację odwiecznego marzenia… Napisać powieść! Taką, jakiej od wielu lat nie mogłem znaleźć na rynku wydawniczym, łapczywie rzucając się na każdą próbę jej stworzenia. Czekałem na książkę, w której mógłbym odnaleźć rzeczywistość, w której żyję, realia pracy prawnika w dużej kancelarii, rodzica z wysiłkiem godzącego pracę z życiem rodzinnym, dylematy ludzi goniących w piętkę. Ale z drugiej strony bez tanich chwytów w postaci kumulowania wszelkiego zła tego świata na ostatnich piętrach wysokościowców zajmowanych przez biura wielkich korporacji. A zatem prawnik, intryga, miłość, treść.

Teraz albo nigdy! Nie miałem wątpliwości, to ostatni moment, aby coś takiego napisać. Aby cokolwiek napisać. Dlaczego? Paliwo zaczęło się wyczerpywać, byłem już dostatecznie okrzepnięty w dorosłości, w pracy prawniczej, transakcyjnej i te pomysły, stan emocjonalny i klimat, które chciałem oddać w powieści, człowieka osaczonego przez okoliczności, któremu trudno godzić pracę i rodzinę, małe dzieci, etc., wydawał mi się coraz trudniejszy do odtworzenia. Pragnienie napisania o tym, pragnienie kołaczące się w głowie od lat, powoli ustępowało, stawało się kolejnym niespełnionym snem. To, o czym chciałem napisać, coraz mniej mnie męczyło, a przecież literatura musi rodzić się z jakiegoś bólu istnienia, musi być rozrywaniem trzewi.

Decyzja: piszę. Zaopatrzony w laptopa i gruby notes przekroczyłem progi BUW-u. Po wielu latach, gdyż niegdyś uczyłem się tam intensywnie do egzaminu radcowskiego. Musiałem wyrobić sobie najpierw kartę wejściową. Po tych perturbacjach w końcu zaszyłem się w jakimś odległym kącie, odpaliłem sprzęt i … Uznałem, że mam w głowie ledwie zarys pomysłu, że to kupy się nie trzyma. Wyjąłem zeszyt i gapiłem się w pustą kartkę papieru, odrywając od niej wzrok tylko po to aby następnie gapić się w sufit lub szarą ścianę. I tak upłynął dzień, wieczór i poranek, pierwszy, drugi i trzeci. Nie napisałem prawie nic, za to ułożyłem sobie wszystko w głowie. Hm, za dużo powiedziane. Mniej więcej. Bez wielu szczegółów, czy meandrów akcji, które pojawiły się spontanicznie później w trakcie pisania. Jednak wiedziałem już, czego się trzymać. A wtedy jest już z górki, jedynie żmudna, wyczerpująca praca. Często nudziło mnie rozwijanie akcji i tworzenie koniecznych dialogów, wtedy przeskakiwałem, pisząc epizody, które miały nastąpić w dalszej części książki. Przy niektórych nawet dobrze się bawiłem.

Jednak w dużej mierze była to orka na ugorze. Prawdziwy pisarz siada do pisania, dajmy na to, o godzinie dziewiątej zaopatrzony w dzbanek herbaty i kawy i w ciszy pisze, powiedzmy, do drugiej. Potem je obiad, spokojnie pije kawę, spaceruje, następnie oddaje się lekturze, by po takiej przerwie znowu zasiąść za biurkiem i przez kolejne dwie-trzy godziny wyrobić dzienną normę znaków. Kolejny rozdział powieści. A ja, cóż. Miałem kilka takich dni. W czytelni. Bo w domu nie dało się. Zaraz zaczęły się wakacje a z nimi straszne zamieszanie w domu i zagrodzie. Jadę zatem do tego BUW-u, a tam ogłoszenie: w wakacje otwarte od czternastej. Zirytowany szukam lokalu. Czuły barbarzyńca, może być (a’propos właśnie zniknął z Powiśla, czyżby zbankrutował?). Zapadam się w fotel, wygodnie ale rozleniwiająco, zamawiam kawę, sączę. Spoglądam a to na młodą matkę z bliźniakami, które demolują półkę z książkami, a to na młodzieńca w garniturze. Co on tu robi? Zwiał z jakiegoś biura? Cały czas skroluje dwie komórki. Ciężko się skupić, moje pensum znaków do czternastej nie jest imponujące.

Następnego dnia postanawiam pisać w domu. Zamykam się w sypialni na piętrze, bo wszędzie indziej panuje nieprawdopodobny harmider i zamieszanie. Ciągle ktoś coś ode mnie chce, chce się ze mną bawić, grać, kopać piłkę. Niezliczone propozycje. Jestem tu popularny. Przez pierwszą godzinę idzie nie najgorzej. Potem słabiej, właśnie zaczęły się upały. Sypialnia okno ma od południa. Co za absurd, taki upał, za jakie grzechy mam tu piec się. Zatrzaskuję laptopa. Idziemy na basen z młodymi.

Gdzie ja nie pisałem, gdzie nie próbowałem znaleźć wyższej efektywności? W Kinokawiarni Falenica wytrzymałem jeden dzień, stukot co chwila przejeżdżających pociągów jednak był drażniący. U kolegi w pracy, w suterenie z małym okienkiem na poziomie ziemi. Mało nie nabawiłem się reumatyzmu. Na urlopie, wstając wcześnie rano przed wszystkimi, nieraz i o piątej. W pociągu, w samolocie, nawet w samochodzie. Podczas oglądania meczu i filmów z rodziną (przydałaby się jednak podświetlana klawiatura-;)). Czasami szło zadowalająco, dużo częściej z wysiłkiem przypominającym przerzucanie worków kartofli na targu albo tony węgla do piwnicy.

Żeby choć użyć jakichś wspomagaczy. Wypalać paczkę za paczką cienkich Gaulloissów albo męskich Cameli, wypijać butelkę za butelką Bordeaux lub Chianti (używając kieliszka, spokojnie sączyć, nie mówimy o literaturze radzieckiej), wpaść w jakiś trans twórczy i pisać do białego rana a może bez przerwy całą dobę. Żadnych szans! Przecież cały czas byłem ojcem, statecznym, robiącym zakupy i koszącym trawę w ogrodzie. Nie dało rady strugać Hemingwaya.

Niestety, po lipcu nastąpił sierpień, a po nim błyskawicznie pojawił się wrzesień. A z nim nowy challenge zawodowy! Powieść nie została ukończona, zabrakło dobrego miesiąca. Trafiła do szuflady. Ostatecznie myślę, że szkoda.

W pewnym momencie życia człowiek uświadamia sobie, że cenny jest nie tylko czas, który ucieka w każdej chwili, ale również energia. Spalamy się, życie nas pochłania i przepuszcza jak przez maszynkę do mięsa…

sobota, 15 października 2016

Niezwykłe dwudziestolecie


Ciężko w to uwierzyć, zaczęliśmy z Ewą dwudziesty wspólny małżeński rok. Poważna cyfra, oddziałuje na wyobraźnię. Początki, jakby to było wczoraj. Jak to możliwe? Czy to nie pomyłka matematyczna? Patrzę w kalendarz, niedowierzam. A jednak… I trochę się w tym czasie przecież wydarzyło. Wiele chwil niesamowitych i całkiem zwyczajnych. Pojawili się na świecie wspaniali młodzi ludzie, przypadkiem niosący w spadku nasz materiał genetyczny.

Gdy kończyłem trzydziestkę, miałem turbodoładowanie energii, kilka miesięcy na dodatkowym paliwie, praca paliła się w rękach, głowa kipiała od pomysłów. Dziesiątka ślubu też zostawiła miłe wspomnienie. Impreza z zaskakującym programem artystycznym, oględnie mówiąc. Na czterdziestkę pojedynek trzech bardów, też działo się, ech. A teraz? Taka okrągła rocznica, a my nic? Całą energię ma pochłaniać nam zwyczajne życie, praca, rodzina, obowiązki? Wysysać z nas witalność, męczyć i smagać jak jesienny wiatr?

Nie! Nie poddamy się, nie damy porwać prądowi rzeki. „Life’s what you make it”, jak śpiewał Mark Hollis. Postanowiliśmy zatem okolicznościom powiedzieć stanowcze „nie”. Taka cyfra, i co, mamy spokojnie, obojętnie przejść mimo? Nie zauważyć, strzelić jakąś małą imprezkę i już? Załatwione, odfajkowane. Czy nas to nie dziwi, że dwoje osób, tak rożnych, odrębnych, jedna z tych osób jest mężczyzną a druga kobietą, chłopakiem i dziewczyną bardziej wtedy, on poważny, ona wesolutka, postanawia żyć razem? I nie mają bladego pojęcia o życiu, a ich wyobrażenie o tym, jak to jest np. mieć dzieci jest, hm, całkowicie naiwne. Lecz mimo wielu zaskoczeń, całkiem są z tego wszystkiego zadowoleni. I to trwa, i zmienia się a jednocześnie jest niezmienne. On weseleje, ona poważnieje, ona pięknieje, on …. Oj, bylibyśmy, bylibyśmy.... małoduszni, pozbawieni wyobraźni, beznadziejni po prostu..

Dlatego ogłosiliśmy sobie rok jubileuszowy. Rok, nie dzień, nie miesiąc, kwartał nawet nie, rok! Co, nie można? Taki malutki, dla własnego prywatnego, rodzinnego a głównie małżeńskiego użytku. Po cichutku, bez fanfar. Podczas dziewiętnastki, uczczonej zwyczajnie, jak śpiewał nieodżałowany Eugeniusz Bodo, „kino, cukiernia i spacer w księżycową jasną noc”, i do tego o dziewiątej, choć prawdę mówiąc to kina nie było. Ale wszystko poza tym jak trzeba i jeszcze zgrabny bukiecik.

Nie jeden dzień świętowania ale cały rok. Nie jedna impreza ale dwadzieścia imprez na dwudziestolecie. Nie, nie wszystkie będą z parkietem na dwieście par i kapelą, a może nawet żadna. Dwadzieścia wydarzeń, które nam przyjdą do głowy, a na które znajdziemy intelektualne paliwo, duchową amunicję i końskie zdrowie. Ponadto dwadzieścia wyjazdów, dwadzieścia romantycznych kolacji, dwadzieścia wyjść do teatru, dwadzieścia seansów kinowych, dwadzieścia koncertów, dwadzieścia spotkanek z przyjaciółmi starymi i nowymi, których chcemy jeszcze poznać. I w końcu...

...dwadzieścia sekretów! Dwadzieścia sekretów, które ujawnimy w trakcie tego roku. Dwadzieścia kamieni węgielnych, filarów i zaczynów tego niezwykłego czasu. Zaskakujących odkryć, które nas zaintrygowały, prawd, które okazały się genialne, choć wcale na takie nie wyglądały. Niezwykłe przedmioty, niepokojące tezy, odważne postanowienia..... Tajemnice, które chcemy ujawnić, którymi chcemy się podzielić.

Kogo może to interesować? Nie mam pojęcia, zobaczymy. Piszemy list, wrzucamy go do butelki, naprawdę nie wiem, kto, gdzie i kiedy go wyłowi. Głupio natomiast tak samemu sobie chodzić we dwoje te dwadzieścia razy na kolacje, do kina, na koncerty i jeszcze mieć z tego radochę. A społeczeństwo? Społeczeństwo - co z tego będzie miało? Mamy wrzucać selfie z kolacji na fejsbuka?

Dlatego całkiem niebawem zapraszamy serdecznie na:

niezwykledwudziestolecie.blogspot.com

i

https://www.facebook.com/Niezwyk%C5%82e-dwudziestolecie-166348017155637/

Zapraszamy!


A w ten weekend na tym blogu (to chyba kolejna reaktywacja, ja nie mogę) przełomowe wyznanie. Z innej beczki, niespodziewane, elektryzujące. Przybywajcie, otwierajcie, czytajcie, przesyłajcie dalej!