poniedziałek, 17 października 2016

Jak nie napisałem powieści

Po raz pierwszy w życiu dorosłym miałem być kilka miesięcy na urlopie. Taki zakaz konkurencji, gdy zmieniasz pracę. Poranki bez pośpiesznego rannego parzenia sobie ust gorącą kawą w biegu do samochodu, bez nerwowego wiązania krawata i dopinania guzików białej koszuli. Bez dni pędzących, zamkniętych w biurze, ze sprawami nie cierpiącymi zwłoki, z klientami bez litości toczącymi ostatnie krople twojej krwi, lecz nie fatygującymi się, aby płacić hojnie za twój cenny czas. Perspektywa wolnych tygodni wyglądała niezwykle kusząco.

Wreszcie, wreszcie będę mógł zrealizować nigdy niezrealizowane plany, wyjść naprzeciw marzeniom. Czas, całe mnóstwo czasu. Niewyobrażalne!

Dosyć szybko okazało się, że tak łatwo nie będzie. Po pierwsze przerwa skurczyła się do raptem dwóch i pół miesiąca, a były to miesiące wakacyjne. Mąż w domu, koniec roku szkolnego, wspaniała okazja aby wreszcie zaznał tej radości: zawożenia, przywożenia i rozwożenia dzieci do szkoły, ze szkoły i po szkole, na wszelkie możliwe zajęcia. Szybko też przekonałem się, jak wiele rzeczy potrzeba do normalnego funkcjonowania mojej rodziny, począwszy od zakupów spożywczych na bazarku po bardziej rozbudowane w supermarkecie, ile drobnych napraw czekało na mnie, ile porządków w garażu i licznych szufladach. Po drugie, przygotowanie do wyjazdów wakacyjnych: obozy, zwijanie harcerskich namiotów i sprzętu, dowóz, przywóz – no jak miałem odmówić? Należało też zaplanować rodzinne wakacje, niepowtarzalna okazja na dłuższy niż zwykle urlop. A potem przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego, no i mojego nowego wyzwania zawodowego.

Mimo to zostało przecież trochę czasu a kolejna okazja na realizację nadzwyczajnych planów mogła szybko się nie przydarzyć. Stworzenie think tanku, organizacji non-profit realizującej cele różne, społecznie użyteczne – świetnie, ale w wakacje? Trzeba by odbyć dziesiątki spotkań, wypić wiele kaw, wyłuskać entuzjastów, zachęcić opornych malkontentów zwanych realistami. Nie, jednak nie wykrzesałbym na to sił. To może wyjazd do Stanów? Na jakiś kurs prawniczy lub biznesowy, poznać ludzi, zanurzyć się w angielską paplaninę, a przy okazji, albo nie przy okazji, może rzucić te kursy doszkalające, jechać, zwiedzić zachodnie wybrzeże, parki narodowe, wielki kanion a potem dajmy na to do San Diego albo przerzut na wschodnie wybrzeże do Miami. Tak, to mogło być kuszące. Ale jak to? Sam, bez dzieci, bez żony, w wakacje? Nie, nie wchodziło w rachubę. Nie ten moment, nie ta dziesięciolatka życia. Po zastanowieniu, nawet nie miałbym ochoty. A i żadnej motywacji, aby samemu coś zwiedzać. A ze wszystkimi? No, kredytów to mieliśmy dosyć.

Tak, to miał być czas i jedyna szansa na realizację odwiecznego marzenia… Napisać powieść! Taką, jakiej od wielu lat nie mogłem znaleźć na rynku wydawniczym, łapczywie rzucając się na każdą próbę jej stworzenia. Czekałem na książkę, w której mógłbym odnaleźć rzeczywistość, w której żyję, realia pracy prawnika w dużej kancelarii, rodzica z wysiłkiem godzącego pracę z życiem rodzinnym, dylematy ludzi goniących w piętkę. Ale z drugiej strony bez tanich chwytów w postaci kumulowania wszelkiego zła tego świata na ostatnich piętrach wysokościowców zajmowanych przez biura wielkich korporacji. A zatem prawnik, intryga, miłość, treść.

Teraz albo nigdy! Nie miałem wątpliwości, to ostatni moment, aby coś takiego napisać. Aby cokolwiek napisać. Dlaczego? Paliwo zaczęło się wyczerpywać, byłem już dostatecznie okrzepnięty w dorosłości, w pracy prawniczej, transakcyjnej i te pomysły, stan emocjonalny i klimat, które chciałem oddać w powieści, człowieka osaczonego przez okoliczności, któremu trudno godzić pracę i rodzinę, małe dzieci, etc., wydawał mi się coraz trudniejszy do odtworzenia. Pragnienie napisania o tym, pragnienie kołaczące się w głowie od lat, powoli ustępowało, stawało się kolejnym niespełnionym snem. To, o czym chciałem napisać, coraz mniej mnie męczyło, a przecież literatura musi rodzić się z jakiegoś bólu istnienia, musi być rozrywaniem trzewi.

Decyzja: piszę. Zaopatrzony w laptopa i gruby notes przekroczyłem progi BUW-u. Po wielu latach, gdyż niegdyś uczyłem się tam intensywnie do egzaminu radcowskiego. Musiałem wyrobić sobie najpierw kartę wejściową. Po tych perturbacjach w końcu zaszyłem się w jakimś odległym kącie, odpaliłem sprzęt i … Uznałem, że mam w głowie ledwie zarys pomysłu, że to kupy się nie trzyma. Wyjąłem zeszyt i gapiłem się w pustą kartkę papieru, odrywając od niej wzrok tylko po to aby następnie gapić się w sufit lub szarą ścianę. I tak upłynął dzień, wieczór i poranek, pierwszy, drugi i trzeci. Nie napisałem prawie nic, za to ułożyłem sobie wszystko w głowie. Hm, za dużo powiedziane. Mniej więcej. Bez wielu szczegółów, czy meandrów akcji, które pojawiły się spontanicznie później w trakcie pisania. Jednak wiedziałem już, czego się trzymać. A wtedy jest już z górki, jedynie żmudna, wyczerpująca praca. Często nudziło mnie rozwijanie akcji i tworzenie koniecznych dialogów, wtedy przeskakiwałem, pisząc epizody, które miały nastąpić w dalszej części książki. Przy niektórych nawet dobrze się bawiłem.

Jednak w dużej mierze była to orka na ugorze. Prawdziwy pisarz siada do pisania, dajmy na to, o godzinie dziewiątej zaopatrzony w dzbanek herbaty i kawy i w ciszy pisze, powiedzmy, do drugiej. Potem je obiad, spokojnie pije kawę, spaceruje, następnie oddaje się lekturze, by po takiej przerwie znowu zasiąść za biurkiem i przez kolejne dwie-trzy godziny wyrobić dzienną normę znaków. Kolejny rozdział powieści. A ja, cóż. Miałem kilka takich dni. W czytelni. Bo w domu nie dało się. Zaraz zaczęły się wakacje a z nimi straszne zamieszanie w domu i zagrodzie. Jadę zatem do tego BUW-u, a tam ogłoszenie: w wakacje otwarte od czternastej. Zirytowany szukam lokalu. Czuły barbarzyńca, może być (a’propos właśnie zniknął z Powiśla, czyżby zbankrutował?). Zapadam się w fotel, wygodnie ale rozleniwiająco, zamawiam kawę, sączę. Spoglądam a to na młodą matkę z bliźniakami, które demolują półkę z książkami, a to na młodzieńca w garniturze. Co on tu robi? Zwiał z jakiegoś biura? Cały czas skroluje dwie komórki. Ciężko się skupić, moje pensum znaków do czternastej nie jest imponujące.

Następnego dnia postanawiam pisać w domu. Zamykam się w sypialni na piętrze, bo wszędzie indziej panuje nieprawdopodobny harmider i zamieszanie. Ciągle ktoś coś ode mnie chce, chce się ze mną bawić, grać, kopać piłkę. Niezliczone propozycje. Jestem tu popularny. Przez pierwszą godzinę idzie nie najgorzej. Potem słabiej, właśnie zaczęły się upały. Sypialnia okno ma od południa. Co za absurd, taki upał, za jakie grzechy mam tu piec się. Zatrzaskuję laptopa. Idziemy na basen z młodymi.

Gdzie ja nie pisałem, gdzie nie próbowałem znaleźć wyższej efektywności? W Kinokawiarni Falenica wytrzymałem jeden dzień, stukot co chwila przejeżdżających pociągów jednak był drażniący. U kolegi w pracy, w suterenie z małym okienkiem na poziomie ziemi. Mało nie nabawiłem się reumatyzmu. Na urlopie, wstając wcześnie rano przed wszystkimi, nieraz i o piątej. W pociągu, w samolocie, nawet w samochodzie. Podczas oglądania meczu i filmów z rodziną (przydałaby się jednak podświetlana klawiatura-;)). Czasami szło zadowalająco, dużo częściej z wysiłkiem przypominającym przerzucanie worków kartofli na targu albo tony węgla do piwnicy.

Żeby choć użyć jakichś wspomagaczy. Wypalać paczkę za paczką cienkich Gaulloissów albo męskich Cameli, wypijać butelkę za butelką Bordeaux lub Chianti (używając kieliszka, spokojnie sączyć, nie mówimy o literaturze radzieckiej), wpaść w jakiś trans twórczy i pisać do białego rana a może bez przerwy całą dobę. Żadnych szans! Przecież cały czas byłem ojcem, statecznym, robiącym zakupy i koszącym trawę w ogrodzie. Nie dało rady strugać Hemingwaya.

Niestety, po lipcu nastąpił sierpień, a po nim błyskawicznie pojawił się wrzesień. A z nim nowy challenge zawodowy! Powieść nie została ukończona, zabrakło dobrego miesiąca. Trafiła do szuflady. Ostatecznie myślę, że szkoda.

W pewnym momencie życia człowiek uświadamia sobie, że cenny jest nie tylko czas, który ucieka w każdej chwili, ale również energia. Spalamy się, życie nas pochłania i przepuszcza jak przez maszynkę do mięsa…

3 komentarze:

  1. Ufff. Przeczytałem całość. Z przyjemnością "łykałem" kolejne zdania, a tu taka końcówka. Jednak masz wyrzuty sumienia! Stwierdzasz, że szkoda. Więcej wiary! Ja bym nie odkładał "Tego" do szyluflady. Nie poddawał się tak szybko. Masz naprawdę "dobre pióro". Szkoda zakopać taki Talent!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za tę wiarę. Mam nadzieję, że widziałeś kolejny wpis-;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za tę wiarę. Mam nadzieję, że widziałeś kolejny wpis-;)

    OdpowiedzUsuń