Po raz pierwszy w życiu dorosłym
miałem być kilka miesięcy na urlopie. Taki zakaz konkurencji, gdy zmieniasz
pracę. Poranki bez pośpiesznego rannego parzenia sobie ust gorącą kawą w biegu
do samochodu, bez nerwowego wiązania krawata i dopinania guzików białej
koszuli. Bez dni pędzących, zamkniętych w biurze, ze sprawami nie cierpiącymi
zwłoki, z klientami bez litości toczącymi ostatnie krople twojej krwi, lecz nie
fatygującymi się, aby płacić hojnie za twój cenny czas. Perspektywa wolnych
tygodni wyglądała niezwykle kusząco.
Wreszcie, wreszcie będę mógł
zrealizować nigdy niezrealizowane plany, wyjść naprzeciw marzeniom. Czas, całe
mnóstwo czasu. Niewyobrażalne!
Dosyć szybko okazało się, że tak
łatwo nie będzie. Po pierwsze przerwa skurczyła się do raptem dwóch i pół
miesiąca, a były to miesiące wakacyjne. Mąż w domu, koniec roku szkolnego,
wspaniała okazja aby wreszcie zaznał tej radości: zawożenia, przywożenia i
rozwożenia dzieci do szkoły, ze szkoły i po szkole, na wszelkie możliwe
zajęcia. Szybko też przekonałem się, jak wiele rzeczy potrzeba do normalnego
funkcjonowania mojej rodziny, począwszy od zakupów spożywczych na bazarku po
bardziej rozbudowane w supermarkecie, ile drobnych napraw czekało na mnie, ile
porządków w garażu i licznych szufladach. Po drugie, przygotowanie do wyjazdów
wakacyjnych: obozy, zwijanie harcerskich namiotów i sprzętu, dowóz, przywóz –
no jak miałem odmówić? Należało też zaplanować rodzinne wakacje, niepowtarzalna
okazja na dłuższy niż zwykle urlop. A potem przygotowania do rozpoczęcia roku
szkolnego, no i mojego nowego wyzwania zawodowego.
Mimo to zostało przecież trochę
czasu a kolejna okazja na realizację nadzwyczajnych planów mogła szybko się nie
przydarzyć. Stworzenie think tanku, organizacji non-profit realizującej cele różne,
społecznie użyteczne – świetnie, ale w wakacje? Trzeba by odbyć dziesiątki
spotkań, wypić wiele kaw, wyłuskać entuzjastów, zachęcić opornych malkontentów
zwanych realistami. Nie, jednak nie wykrzesałbym na to sił. To może wyjazd do
Stanów? Na jakiś kurs prawniczy lub biznesowy, poznać ludzi, zanurzyć się w
angielską paplaninę, a przy okazji, albo nie przy okazji, może rzucić te kursy
doszkalające, jechać, zwiedzić zachodnie wybrzeże, parki narodowe, wielki
kanion a potem dajmy na to do San Diego albo przerzut na wschodnie wybrzeże do Miami.
Tak, to mogło być kuszące. Ale jak to? Sam, bez dzieci, bez żony, w wakacje?
Nie, nie wchodziło w rachubę. Nie ten moment, nie ta dziesięciolatka życia. Po
zastanowieniu, nawet nie miałbym ochoty. A i żadnej motywacji, aby samemu coś
zwiedzać. A ze wszystkimi? No, kredytów to mieliśmy dosyć.
Tak, to miał być czas i jedyna
szansa na realizację odwiecznego marzenia… Napisać powieść! Taką, jakiej od
wielu lat nie mogłem znaleźć na rynku wydawniczym, łapczywie rzucając się na
każdą próbę jej stworzenia. Czekałem na książkę, w której mógłbym odnaleźć
rzeczywistość, w której żyję, realia pracy prawnika w dużej kancelarii, rodzica
z wysiłkiem godzącego pracę z życiem rodzinnym, dylematy ludzi goniących w
piętkę. Ale z drugiej strony bez tanich chwytów w postaci kumulowania
wszelkiego zła tego świata na ostatnich piętrach wysokościowców zajmowanych
przez biura wielkich korporacji. A zatem prawnik, intryga, miłość, treść.
Teraz albo nigdy! Nie miałem
wątpliwości, to ostatni moment, aby coś takiego napisać. Aby cokolwiek napisać.
Dlaczego? Paliwo zaczęło się wyczerpywać, byłem już dostatecznie okrzepnięty w
dorosłości, w pracy prawniczej, transakcyjnej i te pomysły, stan emocjonalny i
klimat, które chciałem oddać w powieści, człowieka osaczonego przez
okoliczności, któremu trudno godzić pracę i rodzinę, małe dzieci, etc., wydawał
mi się coraz trudniejszy do odtworzenia. Pragnienie napisania o tym, pragnienie
kołaczące się w głowie od lat, powoli ustępowało, stawało się kolejnym
niespełnionym snem. To, o czym chciałem napisać, coraz mniej mnie męczyło, a
przecież literatura musi rodzić się z jakiegoś bólu istnienia, musi być rozrywaniem
trzewi.
Decyzja: piszę. Zaopatrzony w
laptopa i gruby notes przekroczyłem progi BUW-u. Po wielu latach, gdyż niegdyś uczyłem
się tam intensywnie do egzaminu radcowskiego. Musiałem wyrobić sobie najpierw
kartę wejściową. Po tych perturbacjach w końcu zaszyłem się w jakimś odległym
kącie, odpaliłem sprzęt i … Uznałem, że mam w głowie ledwie zarys pomysłu, że
to kupy się nie trzyma. Wyjąłem zeszyt i gapiłem się w pustą kartkę papieru,
odrywając od niej wzrok tylko po to aby następnie gapić się w sufit lub szarą
ścianę. I tak upłynął dzień, wieczór i poranek, pierwszy, drugi i trzeci. Nie
napisałem prawie nic, za to ułożyłem sobie wszystko w głowie. Hm, za dużo
powiedziane. Mniej więcej. Bez wielu szczegółów, czy meandrów akcji, które
pojawiły się spontanicznie później w trakcie pisania. Jednak wiedziałem już,
czego się trzymać. A wtedy jest już z górki, jedynie żmudna, wyczerpująca
praca. Często nudziło mnie rozwijanie akcji i tworzenie koniecznych dialogów,
wtedy przeskakiwałem, pisząc epizody, które miały nastąpić w dalszej części
książki. Przy niektórych nawet dobrze się bawiłem.
Jednak w dużej mierze była to orka
na ugorze. Prawdziwy pisarz siada do pisania, dajmy na to, o godzinie
dziewiątej zaopatrzony w dzbanek herbaty i kawy i w ciszy pisze, powiedzmy, do
drugiej. Potem je obiad, spokojnie pije kawę, spaceruje, następnie oddaje się
lekturze, by po takiej przerwie znowu zasiąść za biurkiem i przez kolejne
dwie-trzy godziny wyrobić dzienną normę znaków. Kolejny rozdział powieści. A ja,
cóż. Miałem kilka takich dni. W czytelni. Bo w domu nie dało się. Zaraz zaczęły
się wakacje a z nimi straszne zamieszanie w domu i zagrodzie. Jadę zatem do
tego BUW-u, a tam ogłoszenie: w wakacje otwarte od czternastej. Zirytowany
szukam lokalu. Czuły barbarzyńca, może być (a’propos właśnie zniknął z Powiśla,
czyżby zbankrutował?). Zapadam się w fotel, wygodnie ale rozleniwiająco,
zamawiam kawę, sączę. Spoglądam a to na młodą matkę z bliźniakami, które
demolują półkę z książkami, a to na młodzieńca w garniturze. Co on tu robi?
Zwiał z jakiegoś biura? Cały czas skroluje dwie komórki. Ciężko się skupić,
moje pensum znaków do czternastej nie jest imponujące.
Następnego dnia postanawiam pisać
w domu. Zamykam się w sypialni na piętrze, bo wszędzie indziej panuje
nieprawdopodobny harmider i zamieszanie. Ciągle ktoś coś ode mnie chce, chce
się ze mną bawić, grać, kopać piłkę. Niezliczone propozycje. Jestem tu
popularny. Przez pierwszą godzinę idzie nie najgorzej. Potem słabiej, właśnie
zaczęły się upały. Sypialnia okno ma od południa. Co za absurd, taki upał, za
jakie grzechy mam tu piec się. Zatrzaskuję laptopa. Idziemy na basen z młodymi.
Gdzie ja nie pisałem, gdzie nie
próbowałem znaleźć wyższej efektywności? W Kinokawiarni Falenica wytrzymałem
jeden dzień, stukot co chwila przejeżdżających pociągów jednak był drażniący. U
kolegi w pracy, w suterenie z małym okienkiem na poziomie ziemi. Mało nie
nabawiłem się reumatyzmu. Na urlopie, wstając wcześnie rano przed wszystkimi,
nieraz i o piątej. W pociągu, w samolocie, nawet w samochodzie. Podczas
oglądania meczu i filmów z rodziną (przydałaby się jednak podświetlana
klawiatura-;)). Czasami szło zadowalająco, dużo częściej z wysiłkiem
przypominającym przerzucanie worków kartofli na targu albo tony węgla do
piwnicy.
Żeby choć użyć jakichś
wspomagaczy. Wypalać paczkę za paczką cienkich Gaulloissów albo męskich Cameli,
wypijać butelkę za butelką Bordeaux lub Chianti (używając kieliszka, spokojnie
sączyć, nie mówimy o literaturze radzieckiej), wpaść w jakiś trans twórczy i
pisać do białego rana a może bez przerwy całą dobę. Żadnych szans! Przecież
cały czas byłem ojcem, statecznym, robiącym zakupy i koszącym trawę w ogrodzie.
Nie dało rady strugać Hemingwaya.
Niestety, po lipcu nastąpił
sierpień, a po nim błyskawicznie pojawił się wrzesień. A z nim nowy challenge
zawodowy! Powieść nie została ukończona, zabrakło dobrego miesiąca. Trafiła do
szuflady. Ostatecznie myślę, że szkoda.
Ufff. Przeczytałem całość. Z przyjemnością "łykałem" kolejne zdania, a tu taka końcówka. Jednak masz wyrzuty sumienia! Stwierdzasz, że szkoda. Więcej wiary! Ja bym nie odkładał "Tego" do szyluflady. Nie poddawał się tak szybko. Masz naprawdę "dobre pióro". Szkoda zakopać taki Talent!
OdpowiedzUsuńDzięki za tę wiarę. Mam nadzieję, że widziałeś kolejny wpis-;)
OdpowiedzUsuńDzięki za tę wiarę. Mam nadzieję, że widziałeś kolejny wpis-;)
OdpowiedzUsuń