poniedziałek, 15 lipca 2013

Tolkiena kłótnia z Mickiewiczem o podstawy szczęścia małżeńskiego

Wreszcie wakacje. Nie dla wszystkich, ale nie narzekam-;) Przyjemnie skoczyć na lunch do Restro i zawsze spotkać jakiegoś znajomego mecenasa z poprzednich kancelarii. Atmosfera w tym Restro jak w Paryżu (i widzicie, tak to jest z Polakami, wszystko im wyrwali i ciągle gdzieś i do czegoś muszą aspirować). Po pracy ostatnie spotkanie na Placu Zbawiciela, który obrodził mnóstwem kafejek. Ludzie oblepiają krzesła, stołki i leżaki, dziewczyny wykrojone jak z żurnala, faceci sfruwający z biur w białych koszulach i sześćdziesięcioletni hipsterzy sączący coś zielonego przez słomkę. Tych legendarnych, co to wykuwają teraz nową frondę nie widziałem, ale to nie był wtorek. W samochodzie słucham Jacka Kaczmarskiego, takie greatest hits. Całkiem niezły ten Kaczmarski, zaiste wielkim bardem był bez dwóch zdań. Jeszcze nam jakiś wieczór kulturalny z tego wyjdzie kiedyś.
W jeden z tych wakacyjnych dni wbiegam do kuchni w pracy po kawę, a tu impreza. Kolega się ożenił, świętujemy. Zespół stoi, sączy z kubków, winszuje. Winszuję i ja. Jest czego, warto się ucieszyć z czyjegoś szczęścia, czyż nie?
To mnie zmobilizowało do poszukania fragmentu listu Tolkiena do syna, który ktoś kiedyś wrzucił wiadomo gdzie w sieci. Może nie byłem wystarczająco zdeterminowany, ale nie znalazłem. Za to kupiłem sobie na taniej książce te Listy i bez problemu od razu odnalazłem to, czego szukałem. O fragment poniżej właśnie mi chodziło:
„Prawie wszystkie małżeństwa, nawet te szczęśliwe, są błędami: w tym sensie, że prawie na pewno (w doskonalszym świecie lub przy nieco większej ostrożności na tym, bardzo niedoskonałym) oboje partnerzy mogliby sobie znaleźć odpowiedniejszego towarzysza. Lecz „prawdziwa bratnia dusza” to ta, za którą się wyszło. My prawie nie dokonujemy wyboru: robi to życie i okoliczności (chociaż jeśli istnieje Bóg, muszą to być jego instrumenty lub pozory). (…) Jedynie w niezwykle rzadkich szczęśliwych przypadkach łączą się ze sobą mężczyzna i kobieta, którzy naprawdę są sobie jakby przeznaczeni i zdolni do wielkiej, wspaniałej miłości. Ta możliwość wciąż nas oszałamia, chwyta za gardło: powstało na ten temat mnóstwo wierszy i opowieści, prawdopodobnie więcej niż istniało takich miłości w prawdziwym życiu (a jednak najwspanialsze z tych opowieści nie mówią o szczęśliwym małżeństwie wielkich kochanków, lecz o ich tragicznym rozdzieleniu; jakby nawet w tej sferze to, co prawdziwie wielkie i wspaniałe w tym upadłym świecie, było bardziej osiągalne przez zawód i cierpienie). W takiej wielkiej, nieuniknionej miłości, często miłości od pierwszego wejrzenia, doznajemy chyba wizji małżeństwa, jakim powinno ono być w nieupadłym świecie. W tym upadłym świecie naszymi jedynymi przewodnikami są rozwaga, mądrość (rzadka w młodości, zbyt późna w starości), czyste serce i wierność woli (…)”.
Wiem, że nie lubicie przydługich cytatów, ale skoro już znalazłem-;) Tak właśnie uważam, że Tolkien może mieć rację. Szukasz kochany księżniczki a ty dziewczyno księcia na białym koniu, zaglądasz do wszystkich lokali w śródmieściu a tu ani dudu. Nie mówię, żeby brać pierwszego, który się nawinie, zagryźć wargi, przełknąć ślinę, przed ołtarz i jakoś to będzie. Jednak z drugiej strony czy nie za dużo tych wyidealizowanych oczekiwań, poszukiwania osoby z jakimiś wymyślonymi atrybutami i cechami osobniczymi. Za nami wszystkimi wleką się gdzieś te wszystkie filmidła, te romantyczne, nierealne historie. Jak gdyby jedyną podstawą sukcesu było tylko i właśnie to: znalezienie odpowiedniej osoby. I koniec historii, dalej idylla, żyli długo i szczęśliwie. Otóż nie, tak nie jest. Miłość (podobnie jak życie samo) jest zadaniem. Jeśli wierzymy w człowieka, w to, że może wciąż iść do przodu, doskonalić się, zmieniać, stawać się coraz lepszą wersją samego siebie - to nie możemy wszystkiego zwalać na miłość rozumianą jako uczucie. Chyba człowiek coś może, czy tak? Ma rozum, wolę, może swoją miłość ożywiać, może rozwijać, budować, może starać się ją wzbudzić wreszcie, bo i tak może się zdarzyć. Drażni mnie już ten nachalny przekaz, że człowiek jest niewolnikiem swoich uczuć, zakochał się, odkochał się. Zakochał się, dobrze – żeni się, odkochał się – rozwodzi się. Miłość dziś jest, jutro już jej nie ma.
Oczywiście Tolkienowi odpowie Mickiewicz, że „W wiekach średnich kobieta w swojej sypialni modliła się za tę samą sprawę, za jaką mąż walczył na polu bitwy, i była pewna, że tem pomaga mężowi. Byli więc potrzebni jedno drugiemu; zmierzając do jednego celu, służąc jednej sprawie, czuli się w spółce duchowej.” Jedność małżonków duchowa, co do pragnień i celów, odczuć i ocen jest niewątpliwie czymś wspaniałym. Ale to nie pojawia się ot tak. To się buduje. Przed ślubem i po ślubie. Nie wypada w imię wydumanego ideału zbyt długo zwlekać z podstawowym zadaniem człowieka: założyć rodzinę, wychować dzieci.
A zatem panowie i panie studenci, rozejrzyjcie się podczas wakacji. Nie każdy musi jechać do dalekiego Torunia na studia podyplomowe, by znaleźć wybrankę.
I jakby tego było mało, kilka dni temu odebrałem telefon. Od M., starego druha z mojej drużyny. Lata się nie widzieliśmy, właśnie się ożenił. No, miły był ten telefon. Warto było trudzić się na tym wtedy końcu świata, pod wiatr i pod prąd. A w piątek Św. Brunona z Kwerfurtu. Historia z obraniem Brunona za patrona drużyny obrosła już legendą i faktycznie nie ma tu przesady. Pozdrawiam szczególnie wszystkich brunoniaków.