czwartek, 30 maja 2013

Jak stróż w Boże Ciało

W poprzedniej dziesięciolatce, kiedy zaczynałem przygodę jako naczelnik Skautów Europy w Polsce, zrobiłem sobie taki mały objazd po Polsce, by spotkać się z szefami z różnych środowisk. Tymi, o których wszystko się opiera, na których ruch stoi. W jednym z miast zadałem pytanie „chłopaki, ale kto jest Waszym bohaterem? czy jest jakaś postać, która jest dla was wzorem postępowania?” Na to oni jeden po drugim: „Jan Paweł II”. Myślę, wspaniale. Ot, pokolenie JPII (było już po śmierci papieża Polaka). No to pytam: „A w czym on dla was jest tym wzorem? Co takiego jest w tej postaci, co może inspirować?” I tu zaczęły się schody. Eee, iii, a potem ogólniki. Ups. Spodziewałem się, że duch sportowy, organizacja czasu, poczucie humoru, głęboka modlitwa, jakieś sytuacje… a tu nic. No to myślę sobie, guzik prawda, żadnym on dla was wzorcem nie jest. To nie żywa postać, ale pomnikowa figura, odległa i nie budząca emocji. Można znać kogoś z bliska jak przyjaciela, jak brata, można znać tylko z widzenia lub ze szklanego ekranu. Jeśli chcemy znaleźć inspirację, motywację, czy zwyczajnie poznać jakąś postać bliżej, czytajmy na litość boską biografie.
Gdy dzisiaj ubrany jak stróż w Boże Ciało, to znaczy prawdę mówiąc, tak jak wyglądam pięć dni w tygodniu, szedłem w procesji, prowadząc misterną dyplomatyczną grę z dwójką najmłodszych dzieci, aby zechcieli dotrwać do końca, myślałem podobnie właśnie o tym: kim dla nas jest Jezus? Każdego z nas obdarzonego łaską wiary, deklarującego bycie chrześcijaninem. Właśnie: czy chrześcijaninem z metryki, z urodzenia czy takim, który spotkał swojego Boga? Chrześcijaństwo to religia spotkania z Osobą. Dziś, gdy publicznie wyznajemy wiarę w rzeczywistą obecność Chrystusa „pod postacią chleba” warto zadać sobie pytanie: czy jest choć jedna scena w Ewangelii, w której ta postać mnie intryguje, fascynuje, działa magnetycznie? Czy czytam Jego „biografię”? Ktoś zwrócił uwagę, że Chrystus był niesamowitym retorem, używał barwnych porównań, inteligentnych ripost, zadawał zaskakujące pytania. Ciekawe. Lecz wiele więcej niż to. Na dziś warto sięgnąć po Jana, rozdział 6. Tam jest scena, gdzie Jezus mówi o swoim ciele jako o pokarmie, co wywołuje zgorszenie. Wielu uczniów odchodzi, stwierdza, że „ciężka ta mowa”. To już było dla nich za mocne. Zawsze wyjaśniał, aby dobrze zrozumieli (np. Nikodemowi w nocy), prostował i cierpliwie tłumaczył sprawy mniejszej wagi. Gdyby sądził, że to wynik nieporozumienia, zapewne nie pozwoliłby im odejść. Jednak On nie powiedział, że chleb będzie „symbolizował” Jego ciało, ale że będzie jego ciałem. A zatem wie, że został zrozumiany i dlatego odeszli. Mimo to nie „zmiękczył” przekazu, aby ich zatrzymać.
Dziś Boże Ciało. Jan 6, 48-66
 

środa, 22 maja 2013

Potęga obrazu albo pilot zamiast maczugi

Nie tak dawno rozmawialiśmy sobie tutaj o czytaniu. Stwierdziwszy, że czytanie to nie to samo, co oglądanie, przyznać jednak trzeba, że oglądanie ma wprost kolosalną rolę. Współczesny człowiek nie rozumie pewnych spraw, dopóki nie zobaczy na filmie albo w życiu. Choćbyś mu godzinami tłumaczył, zaklinał rzeczywistość, nie będzie wiedział, o co ci chodzi, może potaknie od czasu do czasu głową, może z uprzejmości, może faktycznie będzie mu się wydawało, że zrozumiał, a najprawdopodobniej skinie na tzw. „odczepnego”. Nie daj się zwieść, „nie uwierzę, dopóki nie zobaczę” jest wciąż aktualne, i coraz bardziej aktualne, gdy wiara w słowo pisane, w siłę dyskursu, rozumowania jest jakby słabsza. Przykładów jest wiele. Pierwszy, kiedyś nikt nie rozumiał, czym jest ekspresja i śpiew u Skautów Europy, dopóki nie pojechał do Vezelay (teraz wystarczy być gdzie bądź w kraju). Drugi, mam kilkanaście anegdot z nieplanowanych spotkań różnych znakomitych rodzin z kilkorgiem dzieci z innymi ludźmi, na wakacjach, w restauracji, na feriach, gdy ci inni ludzie podchodzili i mówili: nieprawdopodobne, my nie dajemy rady z jednym, a państwa dzieci takie ułożone, jak to robicie? A zatem zobaczyli i uwierzyli, że można. Niektórzy od razu zapisali się do szkoły Sternika i do Akademii Familijnej. Trzeci casus, chłopak, dziewczyna, którzy nie widzieli pewnych zachowań w swoich rodzinnych domach np. okazywania miłości przez ojca matce w gestach, słowach, i jeśli nie zobaczyli takich sytuacji gdzie indziej, nie będą w stanie tak czułości okazywać w słowach i gestach (chyba że przeczytają pięć książek, postanowią i będą się pilnować, bo spontanicznie to nie przyjdzie, chyba że zobaczą – wtedy po prostu replikują zachowanie).

Obraz przemawia silnie, stąd potęga reklamy wizualnej na billboardach, w telewizji i w Internecie. Oglądając film, czujemy jakbyśmy tam byli. Coś jest w filmie, uważamy, że jest w rzeczywistości. Nie ma w filmie, ludzie myślą, że to nie istnieje. Tak kształtuje się świadomość. Żyjemy w czasach prawdy i tzw. prawdy ekranu. Co z tego, że polski ruch oporu był kilkadziesiąt razy silniejszy niż rachityczny francuski w czasie II Wojny Światowej, z filmów europejskich to nie wynika, przeciętny Europejczyk uważa, że było na odwrót. Przykład drugi: w czasie całej wojny znalazło się kilku Niemców sprzeciwiających się reżimowi czy robiących coś dobrego (nic to, że niekoniecznie ze szlachetnych pobudek jak prawdopodobnie w przypadku Schindlera, co do którego jest prawdopodobne, że ratował Żydów dla pieniędzy a nie z porywu serca) – mamy o nich filmy hollywodzkie (Walkiria, Lista Schindlera, Sophie Scholl). Polskich bohaterów były dziesiątki tysięcy, a megabohaterów w rodzaju Pileckiego, Maksymiliana Kolbe, gdzie życiorys każdego z nich wystarczy za scenariusz, co najmniej kilkuset. Nie ma o nich filmów a zatem nie istnieją. Przykłady można mnożyć.

Jeszcze silniejsze oddziaływanie niż filmy mają seriale. Chociaż nie tak widowiskowe, (często nagrywane w tych samych plenerach, czy to będzie piękny szpital czy kancelaria prawna), to przez iluzję zwyczajnego życia i systematyczną obecność w domach kształtują postawy ludzkie głębiej i bardziej niepostrzeżenie. Kreują wzorce postępowania, styl, sposób mówienia, ubierania się, nawyki żywieniowe, oceny moralne, po prostu wszystko. I gdy kogoś pociąga styl Ojca Mateusza, ascetycznego, wysportowanego i empatycznego duchownego – to pół biedy, a nawet dobrze. Gorzej gdy sympatyzujemy z przebojową prawniczką, której najlepszymi przyjaciółmi jest para mężczyzn. Dziś scenarzystom to wystarczy, jutro zobaczymy jak dzielna bohaterka pomaga im w adopcji chłopca-sieroty, i wszyscy będziemy ronić łzy. Prawda zaś jest taka, jak w badaniach amerykańskiego uczonego prof. Marka Regnerusa (autora raportu „Nowe badania struktury rodziny”, patrz tygodnik Sieci), że dorastanie w takich warunkach to zbrodnia dokonywana na tych dzieciach: ulegają przemocy seksualnej, mają myśli samobójcze i poważne problemy psychologiczne. A’propos w najbliższą niedzielę w Paryżu dwa miliony ludzi będzie manifestować w obronie dzieci i naturalnej rodziny (obserwujcie Internet).

Co z tego dla nas wynika dziś? Ano, wynika przede wszystkim to, że trzeba mieć powyższego świadomość i umieć obcować z twórczością filmową i telewizyjną krytycznie, z dystansem. Po drugie pamiętać (i to już uwaga do czytelników tego bloga, którzy są rodzicami), że nasze dzieci na pewno nie będą potrafiły tak oglądać, jak my, i dla nich fikcyjny świat to po prostu rzeczywistość. Jeśli nie umożliwimy im poznania prawdziwego świata, ten wirtualny pochłonie je i oszuka. Kiedyś ojciec uczył syna poruszania się w świecie i jak się czasami przed nim bronić; dawno temu jak posługiwać się maczugą, potem mieczem, a teraz powinien uczyć posługiwania się pilotem.

A jutro w szkole Strumienie niezwykle interesująca konferencja dla rodziców dzieci, które przestały nosić pieluchy a zaczynają nosić komórki.


wtorek, 14 maja 2013

Radom i wielki brat, Londyn i Jadwiga Staniszkis

Tak sobie rozwinąłem luźną wizję rozwoju Radomia w poprzedniej notce, ot taka impresja wydawać by się mogło. Rozgorzała nawet mała dyskusja. I oto jadę do mego miasta w ostatnią niedzielę i tam jest komunia pierwsza mojej bratanicy, i rozmawiamy sobie na obiedzie. O różnych sprawach jak to na obiadach z takiej okazji. A obiad w klubie studenckim na terenie uczelni, kiedyś (tak jak ja pamiętam) Wyższej Szkoły Inżynieryjnej (podówczas jedynej wyższej uczelni, a teraz chyba też, w mieście wojewódzkim Radomiu). Potem była to Politechnika Radomska, by skończyć jako Uniwersytet Technologiczno-Humanistyczny. Tak, tak, nazwa nie jest zmyślona, takie dziwo, to Polska AD 2013.

Ale do rzeczy. Rozmawiamy. Mój brat cioteczny, mogę rzec bez żadnej przesady: wybitny inżynier, konstruktor i menadżer. Praca to jego pasja, a sukces jest tylko efektem ubocznym realizowania pasji. Firma, w której pracuje, dzięki kreatywności i ambicji polskich inżynierów nie jest jednym z wielu oddziałów zagranicznego koncernu, ale wiodącą spółką w grupie, zatrudniającą kilkaset osób, z których 40% to inżynierowie, ściągani do Radomia z całego kraju. Jest jeszcze kilka innych dobrych firm technicznych w mieście tym, inżynierowie jednej z nich wdrażają projekty na całym świecie, inna prowadzi unikalną produkcję. Słucham i cieszy mnie to. To krok w dobrym kierunku, ale to mało. Daleko jeszcze do wizji (czy też impresji) z poprzedniej notki.

Polska nie ma sztandarowych marek, z których byłaby rozpoznawalna na całym świecie. I powiedzmy sobie szczerze - nie ma szans, aby nagle zbudować swój przemysł samochodowy, elektronikę, czy konkurować w innych dziedzinach z liderami. Nawet jeśli nie przyznajemy się do tego, to nas to jako Polaków dołuje. Przecież możemy jednak produkować podzespoły, zaczynać w nowych dziedzinach, być kreatywni i innowacyjni. To może nie jest spektakularne, ale wymierne. Tak rozwija się gospodarka, lepszy pomysł wypiera dotychczasowe rozwiązania, mrówki pokonują słonia, wiedza i kreatywność ludzka jest największym kapitałem. Innowacyjność, kombinowanie, jak zarobić, co wymyślić, jak ulepszyć to, co wymyślili inni. Apple detronizuje Nokię, bo stawia na dotykowy ekran, który Finowie lekceważą, ale Apple nie wymyślił dotykowego ekranu, kupił ten patent. Niestety w tej chwili jesteśmy na szarym końcu we wszystkich rankingach dotyczących innowacyjności, mamy bardzo mało patentów, wynalazków.

I nic nie wskóramy, jeśli poziom kształcenia dramatycznie spada. Jak słyszę o wszechobecnych testach a, b, c i d, na każdym kierunku, nawet humanistycznym, nawet technicznym, ciarki mnie przechodzą. Edukacja powinna dawać wiedzę i uczyć myśleć, uruchamiać talenty, rozwijać zdolności. To samo się nie dzieje, potrzebni są dobrzy nauczyciele, z pasją, chęcią nauczenia, i wysiłek, skupienie, nauka bez włączonego fejsbuka i muzyki w słuchawkach (wkładam kij w mrowisko?), pisanie referatów, bronienie tez przed audytorium kolegów. (Przy okazji obiecuję specjalny post z dedykacją dla wszystkich nauczycieli).

Wieczorem w samolocie do Londynu czytam wywiad w Rzeczpospolitej z prof. Jadwigą Staniszkis, która mówi: „Dokonuje się degradacja nauki – młodzi ludzie kształceni są pod kątem realizacji w przyszłości prac wykonawczych, nie są oni uczeni samodzielnego myślenia”. I wcześniej komentując, że to, co się dzieje to: „bierne przystosowanie się do roli zaplecza i rezerwuaru zasobu siły roboczej. Kryzys strefy euro ma przesunąć siłę roboczą do najbardziej efektywnych miejsc tej strefy”.

Ja nie wiem, jak jest. Tymczasem siedzę w restauracji w londyńskim City, po całym dniu na konferencji z kilkuset uczestnikami z czołowych instytucji finansowych Europy. Obsługuje mnie polski kelner, skończył polskie studia. Czy powinno mnie to cieszyć?

niedziela, 5 maja 2013

3 maja na Wawelu i sen o innowacyjnym Radomiu

W deszczowy i zimny długi weekend Kraków wydawał się znakomitym celem rodzinnej wycieczki. Szczególnie, że realizujemy właśnie program wychowawczy pt. “Cześć i chwała bohaterom”. Oczywiście bohaterom należy się cześć zawsze a kontakt z nimi jest dobry nie tylko dla dzieci, ale dla każdego. Jednak w wychowaniu jest to sprawa zasadnicza. Tak, kochani szefowie. Jest to sprawa podstawowa, nie tylko wtedy, gdy będziecie już mieli żony i dzieci chcące słuchać poważniejszych historii niż bajka o smoku wawelskim (chociaż opowiadania bajek i prawdziwych historii przedszkolakom nie odważyłbym się lekceważyć, przeciwnie uważam, że nie wolno zaniedbywać opowiadania dzieciom historii wtedy, kiedy one uwielbiają ich słuchać), lecz także tu i teraz dla Was, i dla Waszych wilczków czy harcerzy. Bez wzorców nie ma wychowania, nie ma kim się inspirować, do czego dążyć, na czym się wzorować (tzn. prawdziwych bohaterów wypierają wymyśleni, z telenowel i reklam napojów energetycznych). Jeśli nie wiemy, kto był mądrym władcą i dlaczego, a kto głupkiem, próżniakiem i warchołem, nie wyciągamy wniosków z doświadczeń innych, w żaden sposób nie stajemy się o nie bogatsi. Historia nas niczego nie uczy a potem powtarzamy jako naród te same błędy, tylko gorzej. Warto uwzględniać naukę o mądrych władcach i bohaterach, o tym dlaczego za takich ich uznajemy, w grach, podczas ognisk i ekspresji. Drużynowy, który tylko chce, aby w grze chłopcy się wyszaleli, przeżyli przygodę, a używane przez niego fabuły zawsze są przypadkowe, nie wykorzystuje niezwykłego środka wychowawczego, zaprzepaszcza szansę, aby chłopakom przekazać ważne prawdy. Gdy patrzę na tematy tegorocznych harców majowych: chrzest Polski, rozbicie dzielnicowe, jestem spokojny.

Przy okazji: nie chciałbym, aby zapodział mi się ten słynny cytat z gen. Władysława Andersa, który jest odpowiedni w związku z tematem (choć tylko częściowo): "Jestem na kolanach przed walczącą Warszawą (czyt. bohaterstwem jej żołnierzy i mieszkańców), ale sam fakt powstania w Warszawie uważam za zbrodnię”. O samym Powstaniu obiecuję, kiedy indziej. Teraz chodzi mi tylko o to, że nasza cześć i pamięć należy się wszystkim, którzy przelewali krew za ojczyznę, nawet jeśli nie pochwalamy decyzji, które ich do tego pchnęły. I tu nie ma żadnej wątpliwości i być nie może. Jednak nie oznacza to, że nie należy zastanawiać się nad decyzjami, że nie należy „sądzić” historii, nawet dokonywać swoistego „sądu” nad postaciami historycznymi. Uważam, że to w ogóle jedno z najlepszych ćwiczeń w nauce historii – debata. Ale czy ktoś z Was miał takie debaty w szkole? Ja nie. Tylko na prywatnych koleżeńskich kompletach.

Ale wróćmy do Krakowa. Gdzie oddycha się historią, nawet gdy pada deszcz. Wawel. Chodzimy po ziemi, po której stąpali królowie. Nie ma opcji, aby stwierdzenie to nie było prawdziwe. Dziedziniec nie jest aż tak wielki a przez kilka wieków była to siedziba wielu królów. Mówię o tym latoroślom, niedowierzanie a potem tak, robi to wrażenie. Zwiedzamy komnaty królewskie. Niestety ekspozycja jest zorganizowana w najgorszym muzealnym stylu. Mała niepozorna tabliczka w wielkiej komnacie informuje: Sala pod ptakami. Krzesło – XVI w. Saksonia, fotel – XVII w. Włochy, lustro – XVIII w. Francja, itd. To wszystko. Żadnej informacji o tym, co działo się w tym miejscu, kto tu się spotykał, co się wydarzyło, żadnej „narracji”, „story telling”, nic. Historia martwa i groźna, niedostępna i odległa, odpychająca i nie dla dzieci. Szkoda. Wielka szkoda! Osiemset tysięcy turystów każdego roku a mogłoby być więcej, gdyby sprzedawano bilety wszystkim, którzy chcą na Wawel się dostać i odstoją swoje w kolejce. Co za okazja! By mówić na głos o polskiej historii, chlubnej, inspirującej, podziwianej przez innych. O Piastach, o królu, który jako jedyny w naszej historii otrzymał przydomek Wielki. O rozmachu Jagiellonów, o złotym wieku, o demokracji szlacheckiej i tolerancji, które były ewenementem w ówczesnym świecie. Oczywiście przemawiają same mury pokryte nieprawdopodobnymi tapetami i arrasami, są przewodnicy w naturze i audio, tak jest na całym świecie, może się czepiam.

Jednak odczułem żal. Jak dobry gospodarz, który męczy się, gdy widzi, że inny nieudolnie uprawia sąsiednie pole i tam plon będzie mizerny. Jaka szkoda, że tym interesem nie zarządza kilku naszych harcerzy. Robimy takie widowiska historyczne na naszym zlotach niepodległości, harcach majowych, na Eurojamie dla siedmiu tysięcy młodych ludzi z całej Europy. Kilku z nas w miesiąc stworzyłoby muzeum-perełkę. Już raz nasi wychowankowie pokazali jak się robi nowoczesny patriotyzm z rozmachem. Nie ma tu żadnej megalomanii, to obiektywna ocena niewykorzystanych ludzkich możliwości. W wielu miejscach, na wielu stanowiskach nie ma odpowiednich ludzi.

Pytałem moich dzieci, co im się najbardziej podobało. Groby królów i wieszczów. Historia mądrej służby i chwały najwyraźniej sama mówiła do nas. (No, pięciolatce, to najbardziej Smocza Jama, ale to jasne, że księżniczki i ich trudny los ze smokami i innymi przeciwnościami rozpala wyobraźnię w tym wieku).

Potem muzeum w podziemiach Rynku. Nowoczesne, nowo otwarte kosztem czterdziestu milionów podobno. Świetnie wykorzystujące multimedialne techniki, ale i proste pomysły jak np. ważenie się i mierzenie w starych jednostkach wagi i miary. Dużo dowiedzieliśmy się o dawnym handlu i o tym, że jego istotnym europejskim ośrodkiem był Kraków. Tu krzyżowały się główne szlaki handlowe Europy, trzy w kierunku Węgier i dalej do Italii, jeden na południowy wschód do Odessy i dalej; na północ, północny wschód w kierunku Litwy i wyżej oraz na zachód aż do Hiszpanii. Działo się, oj działo na krakowskim rynku, działo się na kupieckich szlakach. I bogacił się kraj.

W tym samym dniu czytam zaległy wywiad z Janem Filipem Staniłko w tygodniku „Sieci”, który jest zmuszony przekonywać, że „miłość do kraju czy szacunek do tradycji” nie stoją „w sprzeczności z pragnieniem uczciwego zarobienia dużych pieniędzy”. A wcześniej przekonuje, że „czy to nam się podoba, czy nie, celem polityki jest także ułatwianie budowania bogactwa, gromadzenia przez ludzi kapitału dającego podstawy do dalszego rozwoju”. Byłoby smutne, gdyby do ww. prawd należało przekonywać ludzi ideowych, patriotycznie nastawionych. Celem doczesnej polityki jest przecież również budowanie bogactwa narodów, które może służyć ludziom. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta lektura zbiegła się z wizytą w podziemiach Rynku ukazujących rzeczywistość handlu w średniowiecznym Krakowie. Jest coś głęboko na rzeczy w tym, co mówi Staniłko. Jedni Polacy uważają, że aby bogacić się, być „nowoczesnym”, muszą odrzucić patriotyczne gusła, nie widzą powiązania ich pomyślności osobistej z pomyślnością kraju. Inni uważają siebie za dobrych patriotów, gdyż zawsze wywieszają punktualnie flagę i pomstują na lemingów, ale nie widzą żadnego związku, jaki miałaby z tym mieć wykonywana przez nich praca.

Po ponad stu latach wracamy zatem do punktu wyjścia. Znowu musimy pochylać się nad oczywistościami, do których ciężką pracą intelektualną doszło pokolenie, które zbudowało II Rzeczpospolitą. Oni odrobili lekcję. My o niej zapomnieliśmy. Nie sami, zamordowano tych, którzy by tego nas nauczyli a nam kazano zapomnieć na kilkadziesiąt lat. Przyszła wolność, ale nie da się przezwyciężyć bez świadomego wysiłku kilkudziesięcioletniej wyrwy w tradycji, myśleniu, doświadczeniu. Ciągłość została przerwana.

Prezydent Starzyński precyzyjnie zaplanował budowę warszawskiego metra, która miała ruszyć w 1940 r. Inżynierowie i geologowie z Politechniki Lwowskiej dokładnie sprawdzili, że na Tamce nie może być stacji metra, gdyż zostałaby ona zalana w wyniku działania istniejących na tym terenie podziemnych cieków wodnych. Budowa metra AD 2012 nie wzięła tego pod uwagę. Budowana stacja metra w tym miejscu została zalana, tunel Wisłostrady jest do dzisiaj zamknięty dla ruchu.

Pisał klasyk ponad sto lat temu: „prawda, że my jeszcze jesteśmy tak mało uspołecznieni, tak mało ucywilizowani politycznie, iż, chcąc być „dobrymi Polakami”, musimy robić sobie z patriotyzmu religię (…), ale nawet najreligijniejsi ludzie umieją oświetlać kościoły elektrycznością, gdy my w swej świątyni narodowej palimy ciągle stare woskowe świece”. I o polskim XIX w. bo to ciekawe: „Gdy oświecony ogół krajów zachodnich, rosnąc szybko w liczbę w ostatnim stuleciu, przyjmował kulturę mieszczańską, kulturę pracy, zabiegów, wysiłków i obowiązków, u nas ta sama warstwa przyjęła kulturę wielkoszlachecką, kulturę nieobowiązkowości, używania, a jeszcze więcej popisywania się, wywyższania itd.”

Wracamy przez Radom, rodzinne miasto, tu wszystko się zaczęło. Kiedyś kolebka przemysłu, teraz mekka hipermarketów i bezrobotnych. W innej gazecie pisze J.F. Staniłko o roli przemysłu, że choć jego rola maleje (17% wartości całej gospodarki, 20% zatrudnionych w Polsce) to odpowiada on za 70% eksportu i 80% wydatków na badania i rozwój. „Kraje które zapominają o przemyśle, skazują się więc na długofalowy zanik kultury technicznej i potencjału innowacyjnego”. Szkoda mi tego mojego Radomia. Wyobrażam go sobie jako miejsce kilku nowoczesnych fabryk, produkujących wysoko przetworzone towary znane na całym świecie, zagłębie technologiczne, centrum myśli technicznej, zaludnione przez zastępy inżynierów z rodzinami, ich dzieci chodzących do szkół różnych, także muzycznych, grających na skrzypcach, na flecie i śpiewających w chórze. Kilka dobrych hoteli, gdzie ciągle jest ruch, bo koledzy z innych ośrodków badawczych z Europy, Indii, Ameryki przyjeżdżają, podpatrują, debatują a wieczorem odpoczywają w radomskim teatrze, na koncertach, w kręgielni, na słynnym polu golfowym czy gdzie tam jeszcze. A radomscy restauratorzy chętnie ich wszystkich karmią a radomscy taksówkarze chętnie ich wożą po okolicy a nawet na lotnisko. Radomskie kwiaciarki dostarczają kwiatów, które inżynierowie wręczają od czasu do czasu swoim żonom na polepszenie nastroju.

Tymczasem w Radomiu (takim na razie bez wielu inżynierów, bo nieliczni są i nawet pracują w nielicznych fabrykach) zatrzymujemy się na chwilę, podczas której w małym antykwariacie tuż obok mojego liceum Kochanowskiego, któremu tyle przecież zawdzięczam, zakupuję dwa tomy pism różnych Henryka Sienkiewicza, jeden z 1903 r. a drugi nie wiem z kiedy, ale chyba wydany w II Rzeczpospolitej. W tym drugim znajduję przemówienie pisarza z 5 listopada 1905 r. wygłoszone podczas demonstracji narodowej z balkonu w Alejach Ujazdowskich (by gasić żar młodych głów gotowych zamienić wysiłek wielu lat pracy organicznej w wirze kolejnego nieudanego powstania):

Bracia rodacy!


Po długich latach kajdan, bólu i męczeństwa nadszedł wreszcie dzień, w którym powiały nam nad głowami nasze narodowe chorągwie z naszym drogim Orłem Białym, który był zawsze, jest i będzie symbolem miłości, tolerancji, sprawiedliwości i wolności.

Tak jest! Zajaśniał nam pierwszy brzask wolności – i oto czekamy, aby weszło jej słońce.

Ale pamiętajmy, że wolność, dając prawa, wkłada także obowiązki.

Pamiętajmy, że po narodowych świętach powinny i muszą nadejść powszednie dni pracy dla ojczyzny.

Więc bierzmy się do pracy w zgodzie, w jedności i miłości braterskiej. To dziś nasz pierwszy obowiązek.

Ludu polski! W twojem ręku twoja przyszłość, lecz pomnij, że wolność, zdobyta przez ból, utwierdza się tylko przez pracę.


Ludu polski! Ty masz swą pracą odbudować ten twój ukochany dom, który ci zburzono w czasach klęski – i nad bramą jego położyć napis, wyryty we wszystkich naszych sercach: „Jeszcze Polska nie zginęła!”


Niech żyje lud polski! Niech żyje miłość bratnia! Niech żyje praca! – niech żyje Polska!”

Koniec zatem świętowania 3 maja, ruszajmy jutro do „powszednich dni pracy”, pełnych: studiowania, nauki, pisania prac, wykonywania budżetów, zadań, odbywania spotkań, formułowania planów, pisania opinii, pozwów, sprzedaży, zakupów, projektów, raportów, badań, pacjentów, uczniów, klientów, audycji, materiałów, godzin spędzonych nad komputerem czy maszyną.