wtorek, 15 grudnia 2015

Leszczyński (część II)


Gdy w 1733 r. umiera August II, Stanisław wraca do Polski. Tym razem zostaje wybrany na króla w euforii szlachty, nie na długo jednak bo prawie wprost z elekcji szlachta rzuciła się do ucieczki. Wojska rosyjskie zajęły opustoszałą Warszawę i pod jej bagnetami „garść szlachty, rublochapów” - jak pisze autor - „wystękała na Pradze, że na króla polskiego wybiera Augusta III Sasa”. Leszczyński z prymasem i co gorliwszymi stronnikami schronił się w Gdańsku. Tu gdańszczanie podjęli bohaterską obronę. „Gdyby szlachta ówczesna miała setną część tego animuszu rycerskiego co gdańskie liczykrupy – nie oparłyby się kacapy, zmykając z Polski, aż na Wołdze”, żałuje Zbyszewski.

Gdy oblężenie Gdańska trwało a sytuacja stawała się rozpaczliwa, król ryzykuje ucieczkę. Nocą w przebraniu chłopa, na łódce Wisłą, potem kilka dni przez bagna, następnie furmanką. „Ta dramatyczna ucieczka Leszczyńskiego zadziwiła Europę. Ukazały się książeczki z jej opisem, z życiorysem dwukrotnego króla. Leszczyński stał się najbardziej sensacyjną postacią epoki”. Tego nie powie autor, ale my możemy, że prawdopodobnie Stanisław był wówczas najpopularniejszym celebrytą Europy.

Schroniwszy się w Królewcu, znów obmyślał jak powrócić na tron. Jego zwolennicy zawiązali konfederację dzikowską. Jak pisze emigracyjny publicysta: „Leszczyński zapoczątkował też złudną mrzonkę szukania w Prusach oparcia przeciw Rosji. Sejm czteroletni pół wieku później powtórzył ten błąd z równie zerowym skutkiem co Leszczyński. Prusy w XVIII wieku były parszywym szakalem, który tylko węszył, co by chlapnąć z odpadków pozostawionych przez tygrysa - Rosję.” Zbyszewski pisze jeszcze, że osobistą kompromitacją Leszczyńskiego była laurka jaką wystawił młodemu królewiczowi pruskiemu, późniejszemu Fryderykowi II. „Przyszłego arcyłotra widział jako Bożego baranka.”

Gdy Leszczyński i dzikowianie negocjowali w Wersalu z francuskim premierem odbijanie tronu polskiego, gruchnęła wieść, że Francja zawarła pokój z Austrią, na mocy którego otrzymała księstwo Lotaryngii i Baru, w zamian za uznanie Augusta III Sasa królem polskim. Nie po raz ostatni łatwowierni Polacy dali się zwieść i oszukać, rozegrać jak dzieci.

„Olbrzymia Rzeczpospolita, trzecie pod względem obszaru państwo w Europie, nawet po pijanemu nie roiła, by mogła decydować o swych wewnętrznych sprawach – bez poparcia obcych. Więc pokornie ugięła się przed tłustym Sasem i uznała epizod z Leszczyńskim za skończony. Ludwik XV nakazał teściowi – dla dobra świata – zrzec się korony polskiej. 26 stycznia 1736 potulny Leszczyński, wśród płaczu i przekleństw swych stronników, abdykował oficjalnie po raz trzeci. Opuścił Królewiec i wrócił do Francji”.

Cóż powiedzieć? „Dla dobra świata” Polska jeszcze wielokrotnie później z czegoś rezygnowała, coś dawała z siebie, ten świat broniła biorąc na siebie impet niszczących sił. Świat zwykle nie odpłacał nawet miedziakami. Przykład 1920 rok, potem 1939.



Król Francji dał teściowi na pociechę świeżo zdobyte Księstwo Lotaryngii. Dał de nomine bo Leszczyński miał być figurantem a rządy miał sprawować francuski intendent. „Starego Leszczyńskiego, wiecznego emigranta, uważano za niedołęgę i sądzono, że zadowoli się szczodrą pensją półtora miliona liwrów rocznie, szumnym tytułem i rolą figuranta. Nic nie mogło być błędniejszego. Normalnie w wieku 60 lat Polacy są już rozsypującymi się ramolami. Tymczasem Leszczyński był pełen wodorowej energii, rwał się do prawdziwego - nareszcie - panowania. Przezwyciężył początkową żywą niechęć tubylców do siebie jako do wschodniego przybłędy, ugłaskał surowego La Galaziere’a (intendenta) i pomalutku wycyganił mu lejce z rąk”.

„Człowiek zabiera z sobą na tamten świat tylko to, co rozdał za życia. Ukochany przez poddanych Leszczyński przeszedł do historii Lotaryngii jako najlepszy władca, jakiego kiedykolwiek miała.”

Jak widzicie, cytuję obficie Zbyszewskiego miast silić się na swoje parafrazy czy komentarze, jego teksty są tak celne, że bodaj ich autor przemówił bezpośrednio za pośrednictwem tego bloga. W tym miejscu jednak nie mogę się powstrzymać. To, że Stanisław dopiero w wieku sześćdziesięciu lat rozwinął skrzydła i zrealizował swoje marzenia o sprawowaniu władzy, i to z tak doskonałym skutkiem, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Bo przecież wcześniej tylko szamotał się, wstępował na tron, abdykował, uciekał, tułał się po emigracji, trwonił doskonałe przygotowanie do sprawowania funkcji. Jakże musiał być tym zirytowany, może zgorzkniały nawet, z poczuciem niespełnienia, patrzył z oddali na to, co dzieje się z Rzeczpospolitą i rwał włosy z głowy (lub z peruki). Mówiąc po obecnemu: „looser”. I nagły uśmiech losu, który wykorzystał na 200%. Tak moi mili, trzeba być długodystansowcem. Myślę, że taka nauka z tego płynie, aby nigdy nie rezygnować, nie grzebać marzeń, talentów, umiejętności, ale mieć je gdzieś na podorędziu, bo jeszcze nie wiadomo, gdzie nas Opatrzność postawi, do jakich zadań powoła. I nie czekać na to bezczynnie ale podejmować próby, nie załamywać rąk, tylko wchodzić oknem gdy nas wyrzucają drzwiami.

Oddajmy znowu głos panu Karolowi:
„Aktywność i dobre pisanie rzadko idą w parze. Leszczyński do ruchliwości we wszystkich dziedzinach dorzucił i ruchliwość pióra”.

„Był urodzonym felietonistą. Pisał zwięzłe, żywe rozprawki na różne tematy. Wdał się w publiczną przed całą Europą dyskusję z samym J.J. Rousseau na temat wychowywania dzieci. Wyższość w praktyce ojca, który wychował córkę na królową Francji, nad ojcem, którego dzieci, poprzez przytułek, wyrosły na rzezimieszków, nie ulegała kwestii. Ale i w swadzie pisarskiej, i w zręczności argumentacji filozof z Nancy nie dał się pobić mędrkowi z Genewy.”

I tu proszę Państwa, kolejny epizod, który mnie niezwykle ujął w życiorysie władcy Lotaryngii. Nie tylko dlatego, że gdyby Stanisław żył w naszych czasach, pisałby pewnie najpoczytniejszego bloga. Wiecie kim był Jan Jakub Rousseau? Jednym z największych szarlatanów intelektualnych nowożytności, facetem którego tezy z „Umowy społecznej” muszą do dzisiaj zakuwać biedni studenci prawa, a tezy z „Emila” studenci pedagogiki. Chcecie pokłócić się z nauczycielem, który poucza, że Rousseau wielkim myślicielem oświeceniowym był, chcecie zakwestionować paradygmat i zaimponować koleżankom? Przeczytajcie któreś z tych dziełek Jana Jakuba, to wystarczy, jeśli macie trochę oleju w głowie. Albo rozprawkę, której tezy zmiażdżył nasz dzisiejszy bohater, czyli „Czy odrodzenie się nauk i sztuk przyczyniło się do naprawy obyczajów?” Zdaniem Rousseau, nie. Był to wyraz zwątpienia w cywilizację ludzką, mówiąc delikatnie, a dosadniej - Rousseau opiewał nieuctwo i na piedestał stawiał człowieka dzikiego, nieskażonego kulturą. Leszczyński dał temu odpór, pisząc m.in. że nauka służy ludziom do poznania prawdy, ale też dobra. Jego zdaniem samo poznawanie natury uszlachetnia poznającego i „ład wnosi w postępowanie”.



Leszczyński uczynił ze swego dworu w Luneville ośrodek intelektualny. Założył teatr, akademię literatury, wybudował wiele pałaców i gmachów.

„Główne zainteresowanie Leszczyńskiego stanowiła jednak wciąż Polska. Założył akademię rycerską, (…) pierwowzór późniejszych Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego i Korpusu Kadetów Stanisława Augusta”

„Leszczyński był pierwszym, który zdał sobie jasno sprawę z katastrofalnego ustroju Rzeczpospolitej. Jego kapitalne dzieło „Głos wolny, wolność ubezpieczający” jest prekursorem wszystkich reform, łącznie z Konstytucją 3 Maja, przeprowadzonych z takim mozołem przez Sejm Czteroletni 60 lat później. Zmianę wolnej elekcji, ukrócenie liberum veto, podniesienie wojska do 100 tysięcy, przyśrubowanie podatkowe, ład w obsadzie urzędów – wszystko to zalecał już Leszczyński.

Są ludzie, co świadomie plotą bzdury – aby tylko być oryginalnymi, zadziwić słuchaczy. Odwrotnie Leszczyński. Głosił rzeczy mądre i rewelacyjne, owijając je w bawełnę banału, starając się je przemycić jako konserwatywne i naturalne. Ambitny pisarz pragnie sensacji, ambitny polityk jej unika. A Leszczyński był zawsze przede wszystkim politykiem. Wiedział, że radykalne reformy trzeba przeprowadzić, lecz nie trzeba nigdy z góry straszyć.

Dlatego też „Głos wolny…” tak rewolucyjny, tak odmienny w poglądach od ogólnie przyjętych wówczas w Polsce, choć napisany w roku 1733, wydał Leszczyński dopiero w roku 1749 w chwili gdy (na krótko) zwątpił o możności odzyskania korony.”

„W ciągu 30 lat w Lotaryngii Leszczyński nigdy nie przestał myśleć o powrocie na tron polski”.

„Opasły August III umarł w roku 1763. Młody stolnik Poniatowski był głównym kandydatem na króla. Aż skoczył Leszczyński z podniecenia. Przed wyblakłymi oczami zamajaczyła mu znów korona.

Co za brednia, że emigrant polityczny przyzwyczaja się do swego domku z ogródkiem, do nocnych pantofli, że zapomina o kraju, że popada w rezygnację.
Nigdy!

Szatański Leszczyński, mając 86 lat, gotów był rzucić swój pałac, dostatki, kochanki, córkę, wnuków, świetną pozycję w Europie, całą Lotaryngię do diabła i pognać do Warszawy, zaryzykować nową awanturę. Ze szwungiem, z zapałem chłopca, co rusza pierwszy raz w życiu polować na kaczki, rzucił się raz jeszcze do kampanii elekcyjnej.”

Nie udało się tym razem. Zbyszewski opowieść o królu Stanisławie kończy tak: „23 lutego 1766 zmarł Leszczyński, człowiek, który był dwa razy królem i trzy razy abdykował, który kochał Polskę, a uszczęśliwił Lotaryngię, który może by zdołał zatrzymać Rzeczpospolitą przed runięciem w przepaść, gdyby te 60 lat panował, a nie błąkał się na przymusowej emigracji.”

I jeszcze rozprawia się z właściwą sobie swadą z innymi kontrowersjami dotyczącymi tej malowniczej postaci.
„Naiwni historycy urobili sobie pogląd, że Leszczyński tak kochał Polskę, że aby do niej wrócić, gotów był ją uszczuplić. Bzdura!” Zbyszewski twierdzi, że tak wtedy było, takie czasy, ja ci dam to księstwo, ty mi tamto. Bagatelizuje to, choć w nas może to budzić niesmak, bo wiemy, co było dalej.


„Leszczyński byłby sto razy lepszym królem od Augusta II. Ale – skoro utracił koronę – byłoby sto razy lepiej dla Polski, by zrezygnował z niej naprawdę i nie wprowadzał wieloletniego zamętu.” Zbyszewski zapewne ma rację. Dwieście lat później inny Polak wyciągnął z tego lekcję i ustąpił, w imię dobra Rzeczpospolitej, nie chciał rozlewu bratniej krwi, chociaż legalnie, prawnie racja była po jego stronie. Postąpił tak Roman Dmowski po zamachu majowym w 1926 roku.

piątek, 11 grudnia 2015

Leszczyński (część I)

Nigdy bym nie przypuszczał, że jedyna książka, którą w całości przeczytam na ubiegłorocznym letnim urlopie doprowadzi mnie do nocnego buszowania w Internecie w poszukiwaniu informacji o królu Stanisławie Leszczyńskim. Morza szum, ptaków śpiew, nie ptaków nie było słychać, więc morza szum, cała rodzina pogrążona w śnie sprawiedliwego, śnie zasłużonym. A ja, po męczącym upalnym dniu, pełnym wrażeń takich jak gra w siatkówkę do upadłego z dorastającymi nastolatkami, po przeczytaniu i odpowiedzeniu na niecierpiące zwłoki maile z pracy, w pokoju ogarniętym mrokiem rozświetlanym tylko niebieskim światłem monitora, z wypiekami na twarzy, czytam o rodzinie Leszczyńskich i królu Francji Ludwiku XV. A wszystko przez Karola Zbyszewskiego, emigracyjnego publicystę, i wydaną niedawno książkę „Wczoraj na wyrywki”. Zbyszewski pisze wprost genialnie, to mistrz ciętej frazy, zaskakujących skojarzeń, celnych uwag zastępujących jednym trafnym zdaniem opasłe traktaty. Jak on sprawnie posługuje się polszczyzną, jakie ma olśniewające porównania? Niebywałe!

Zacząłem od jego opisu Piłkarskich Mistrzostw Świata w 1974 r. Właśnie kończył się mundial tak wspaniały i emocjonujący tym razem, więc lektura wydawała się bardzo dopasowana. Autor pisze np. o polskim bramkarzu w meczu z Brazylią o trzecie miejsce tak: „Tomaszewski miał dzień dobroci dla piłki. Wyławiał ją ze stratosfery i wydłubywał z ziemi. Tonęła, znikała mu w ośmiornicowych ramionach. Tulił ją do piersi jak ukochane niemowlę”. A wcześniej w meczu eliminacyjnym z Anglią „Tomaszewski, zwinny dryblas, zbierał im piłki znad główek, jakby łowił motyle w siatkę”, zaś gdy Lubański strzelił drugą bramkę: „Na widowni nieznajomi całowali się z dubeltówki. Był to nastrój krzyżowców, co zdobyli minaret i zdarli zeń półksiężyc”. Inaczej nieco było w meczu z Walią, gdzie „szła kopanina niczym jesienią na kartoflisku”. Czujecie klimat? Gdyby tak pisano obecnie w gazetach, czytalibyśmy je od deski do deski i zarykiwalibyśmy się ze śmiechu.

Pozostałe teksty są jeszcze lepsze, odczuwamy niemal namacalnie atmosferę lat powojennych polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii. Zbyszewski pisze o „Dzienniku Polskim”, którego przez lata był redaktorem; o wycieczce samochodem po Anglii i odwiedzaniu skupisk Polonii; o urlopach, zakupach i micie, że narodowa zgoda jest czymś właściwym (ten tekst jest wart szczególnej uwagi). W książeczce znajduje się też znakomity tekst o Wiśle, rzece naszej arcypolskiej i zrośniętej z polskością nierozerwalnie, o Kazimierzu Pułaskim, no i o rzeczonym Leszczyńskim oczywiście.

Aż nie wiem, od czego zacząć. Najlepiej byłoby abyście Szanowni Elitarni Czytelnicy Bloga sami sięgnęli po ten tekst, zamiast po moje tutaj zapiski, które żadną miarą nie są w stanie oddać kolorytu tej opowieści. Jak pisze Zbyszewski: „Cóż to za nałóg to pisanie. Równie wstrętny jak kokaina. Po co opisywać raz jeszcze to co już zostało opisane – i to o sto razy lepiej?” No właśnie, po co? Cóż, spróbujmy jednak.

Tekst emigracyjnego publicysty o zapomnianym nieco królu polskim jest niezwykle frapujący. Mało kto chyba pamięta, o co chodziło z zamieszaniem w XVIII wieku z dwukrotnym wybieraniem Leszczyńskiego na króla a potem jego abdykacjami. A szkoda, bo Polacy winni odrobić lekcję, która z tej historii płynie, już dawno! I stale ją sobie przypominać, a nie powtarzać te same błędy co przodkowie, tylko gorzej, mniej malowniczo i w gorszym stylu. Podobnie jest z wieloma innymi wydarzeniami z naszej historii.

Zbyszewski rozpoczyna historię od tego, że we francuskim mieście Nancy stoi piękny pomnik z napisem „Stanislas le Bienfaisant” czyli Stanisław Dobry, dalej idące tłumaczenie to „dobrodziej”, „dobroczynny”, „dobro czyniący” a nawet „zbawienny”. Jednym słowem ktoś, komu wiele, bardzo wiele się zawdzięcza. I pomyśleć, pisze autor, że Rzeczpospolita mogła mieć sześćdziesięcioletnią erę jednego dobroczynnego Stanisława zamiast tragicznych rządów dwóch „faga-Sasów”. W Internecie dotarłem potem do przemówienia Jana Pawła II, gdy był w Nancy, gdzie podobno pamięć o Stanisławie jest wciąż żywa. Wtedy pomyślałem, że warto by odwiedzić kiedyś to miejsce.

Udało się to kilka miesięcy temu. Faktycznie plac Stanisława w centrum Nancy robi niesamowite wrażenie, szczególnie gdy to pierwsze do długiej podróży wypakowanie się z samochodu na terytorium Francji. Po pierwsze jest ogromny, otoczony pięknymi budynkami, kawiarniami i wszechobecnymi złoceniami. A na środku ogromny pomnik króla Stanisława.



Jak to się zatem stało, że Leszczyński dał tak wiele Lotaryngii a nie zdołał dać wiele Polsce? To długa historia i nie podejmuję się jej tutaj całej wyłuszczać. Ponadto należałoby w tym celu pewnie przeczytać coś więcej niż zgrabny ale publicystyczny tekst Zbyszewskiego, tekst skrzący się dowcipem, ostry i przenikliwy zarazem, a przy tym zawierający morał, ale jednak nienaukowy. Tym niemniej pan Karol raczy nas tyloma ciekawostkami z życiorysu polskiego króla, opowiada o tak nieprawdopodobnych zwrotach akcji, że co chwilę przecieramy oczy ze zdumienia: czy to działo się naprawdę?

Zacznijmy od tego, że ród Leszczyńskich był jednym z najznamienitszych rodów w Rzeczpospolitej a bez wątpienia najznamienitszym w Wielkopolsce. Dlatego młody Stanisław otrzymał staranne i gruntowne wykształcenie, najlepsze jakie można było sobie wyobrazić w tamtych czasach. Młody Stanisław był predestynowany do pełnienia odpowiedzialnych ról w dorosłym życiu.

I tak dzieje się w roku 1704, gdy król szwedzki Karol XII nakazał konfederacji warszawskiej wybrać Leszczyńskiego na króla. Dzieje się to aby zakończyć panowanie uzurpatora Augusta II Sasa. Zbyszewski pisze o tym wydarzeniu tak:
„Kiedy zaczyna się upadek Polski? Można odpowiedzieć z całą dokładnością: - w roku 1696 r.! Wtedy to, na wolnej elekcji po śmierci Sobieskiego, wybrano francuskiego księcia Contiego, prymas Radziejowski proklamował go królem, Conti przybył z flotą do Gdańska. Ale elektor saski, August II, mając z Drezna bliżej, wlazł z licznym wojskiem do Polski i bezprawnie koronował się w Krakowie. Polska ani drgnęła. Trzynaście lat zaledwie po odsieczy wiedeńskiej, największym swym triumfie wojskowym, ogromna Polska była takim flakiem, że malutka Saksonia mogła jej bezkarnie narzucić króla. Zupełna plajta w ciągu jednego pokolenia!

Obecnie w roku 1974, z właściwą Polakom logiką polityczną, szlachta, która osiem lat przedtem zniosła bez sprzeciwu, że cudzoziemiec August, dzięki cudzoziemskiemu wojsku, wprowadził siebie na tron wbrew jej elektowi – teraz strasznie się oburzyła, że cudzoziemska armia osadziła na tronie rodaka Stanisława”.

Walka Leszczyńskiego z Sasami będzie trwała kilkadziesiąt lat, dalej osłabiając Rzeczpospolitą. Stąd powiedzenie: „Od sasa do lasa, jeden do sasa – drugi do lasa”, gdyż szlachta nie mogła się zdecydować czy być z „lasem” czyli Leszczyńskim czy z Sasem.

W 1709 roku zostaje zmuszony do abdykacji, emigruje, a na emigracji zapomina o abdykacji i podejmuje walkę aby odzyskać tron. Sprzymierzył się wtedy ze Szwedami i Turcją. Jak pisze Zbyszewski, okazało się wtedy po raz pierwszy, że z tymi państwami nie ma Polska żadnych sprzecznych interesów a może mieć wspólne. W 1712 abdykuje po raz drugi. W przebraniu ucieka do Turcji, tam uwięziony, sprowadza Turków do Polski, ale robi klapę.

Na emigracji marnuje energię na różne propozycje, pomysły, słanie listów i memoriałów. Wszystko na nic.

Zmartwychwstaje dzięki córce! „Gdy go zawiadomiono, że będzie teściem Ludwika XV – zemdlał z wrażenia”.

Maria Leszczyńska została wybrana na królową Francji spośród siedemnastu najznamienitszych księżniczek europejskich. Ze względu na swe przymioty i dobre wychowanie (podobno niektóre były piękniejsze). A Francja, trzeba pamiętać, była wtedy mocarstwem, największym, najwspanialszym podówczas krajem.


(c.d.n.)

piątek, 20 listopada 2015

"Miszczem Polski UKS, UKS najlepszy jest..."

Wybrałem się na trening Piotra w Uczniowskim Klubie Sportowym. Co za rodzicielska przyjemność. Było znakomicie i jestem pod wrażeniem.

Dwumetrowy trener i tuzin małych, żwawych chłopców, każdy z ich ze swoją piłką. Seria ćwiczeń. Najpierw każdy podrzuca ją do góry, klaszcze dwa razy, tak aby zdążyć ją złapać. No i próbuje złapać. Nie każdemu, nie za każdym razem to się udaje. Piłki uciekają w różne strony, chłopcy je gonią. Jest wesoło i energetycznie. Potem uderzają piłką o ziemię i muszą wykonać obrót i ją złapać, gdy spada. Następnie kręcą piłkę między nogami małymi rączkami jak najszybciej się da. Te ćwiczenia, entuzjazm i pilność chłopców są urocze.

Po ćwiczeniach siadają wokół trenera na środku sali gimnastycznej. Siadają błyskawicznie, wszyscy po turecku i pełna koncentracja, słuchają co pan trener do nich mówi. Słuchają tak aby nie uronić żadnej instrukcji, żadnej uwagi. Jedenastu małych chłopaków. To są instrukcje kolejnej gry. Cztery bramki to cztery jaskinie, coś tam trzeba będzie z piłką zrobić, nie dosłyszę co, ale zaraz się przekonamy jak zaczną biegać.

Najpierw każdy sam prowadzi swoją piłkę jak najbliżej przy nodze. Nagle na hasło trenera: "UKS Żagle" wszyscy rzucają się na ziemię, każdy przyciska do piersi swoją piłkę. Podnoszą się gwałtownie. Znowu toczą i biegają jak mrówki. Hasło "powódź" i wszyscy biegną do drabinek, piłkę pod pachę i wdrapują się. Wiadomo, żeby ich woda nie zalała. Biegają, biegają na pastwisku i hasło, tym razem: "burza". Kryją się do czterech jaskiń. Na tym dość. Drużyna jest zmęczona. Koniec tej zabawy. Przerwa. Wszyscy biegną do kącika z jedenastoma plecaczkami, otwierają swoje butelki z wodą i robią po kilka łyków. Chłopięcych. Za kilka lat będzie to łapczywe picie wyrostków przechodzących mutację, o nieproporcjonalnie długich kończynach. Nastąpi to szybciej niż się spodziewamy.


Na koniec treningu mały meczyk. Z jakim pazurem oni grają. Kiwanie, owszem, w tym między zawodnikami tej samej drużyny. Normalka. Do gry zespołowej trzeba dojrzeć, a przecież niektórym nigdy się to nie uda, nawet w dorosłym życiu.

niedziela, 8 listopada 2015

Family Man Polska

Kiedyś w weekendy bywałem nerwowy. Zmęczony całotygodniowym obcowaniem z paragrafami, umowami, negocjacjami, nie mając nawet czasu od poniedziałku do piątku na rytualne przeczytanie porządnej, wielkiej, szeleszczącej przy przekładaniu kartek gazety, starałem się  nadrabiać zaległości, byłem spragniony lektur, spotkań. Zajęty przez dzieci i rożne domowe sprawy, nieraz obiecaną lekturę odbywałem dopiero w długi niedzielny wieczór, gdy już wszyscy poszli spać. Teraz z obojętnością spoglądam w weekend na stos nieprzeczytanych gazet, na stertę książek na szafce nocnej czy na parapecie w gabinecie (te sterty bywają owszem przyczyną cierpkich uwag mojej żony, jest dla mnie wyrozumiała). Nie mam żadnego poczucia winy, zero emocji. Pełen spokój. Nie mam w ogóle ochoty na czytanie gazet. Mam ochotę, czasami umiarkowaną a czasami wielką na czytanie literatury, książek historycznych, pamiętników a nawet filozofii, szczególnie filozofii prawa. Ale nie kosztem czasu dla rodziny. Fikcja ustępuje przed rzeczywistością. Wymyślna, nieprawdopodobna fikcja przed zwyczajną, może dla kogoś banalną, powtarzalną i szarą, ale nie dla mnie, rzeczywistością.

Patrzę na Piotrka, ma pięć i pół roku. Ma ciąg na grę w piłkę tak jak niegdyś jego obecny idol, starszy brat. Grają zresztą ze sobą często. Ale ja też grywam, bo Piotr jest jeszcze w takim wieku, że bardzo chce grać z tatą. Nigdy nie sądziłem, że będzie to tak rajcujące dla mnie. Przećwiczyłem to już ze starszym. Patrzę na Martę, jej impulsywne rozwiązywanie łamigłówek i zadań, nierzadko zaciętość i upór rysujące się na skupionej twarzy. Obserwuję starszych, oni nie życzyliby sobie jednak abym o nich tu pisał. Nastolatki. Wiadomo. Ale i tu dużo radości. Napatrzam się na te dzieci nasze, chłonę chwile, obrazy, migawki, kadry. Zapamiętuję wyraz twarzy, miny, tembr głosu, śmiech, gesty. Nasłuchuję, zapamiętuję. Grabimy liście i igły, potem pakujemy je do worków. Robimy wspólnie śniadanie, pakujemy zmywarkę, rozpakowujemy zmywarkę. Razem z najmłodszymi robimy zakupy, załatwiamy jakieś inne domowe sprawy. To co dla mnie jest przykrą koniecznością, dla nich stanowi niesamowitą frajdę. Więc i dla mnie czynność ta jest usensowniona, nie jest tylko koniecznym wyrazem zaspokojenia potrzeb ale okazją do przekazania jakiejś kolejnej, malutkiej, lekcji życia. Odrabiamy lekcje, normalne, szkolne, czytamy, układamy klocki (o dziwo, dopiero teraz stało się to popularne u nas), potem śmiejemy się z Louisa de Founesa (a propos, czy ktoś nie ma do polecenia garści jakichś przyzwoitych filmów familijnych, śmiesznych, sympatycznych, z jakimś morałem, chwilami wzruszenia?)


Nawet TO mnie nie stresuje. TO, które już dawno powinno być skończone, któremu niewiele brakuje, ot, porządnego przysiądnięcią, zarwania kilku nocek. TO ustępuje, zajmuje swoje miejsce w szeregu, karnie, posłusznie, bez szemrania. Bo przebywanie, patrzenie i słuchanie jest teraz ważniejsze! Chociaż TO wybija czasami rozedrganiem, jak niesforny podziemny potok nagle spod kamieni. TO domaga się swoich praw, chce ujrzeć światło dzienne, chce się narodzić i mnie opuścić. Wkrótce…

niedziela, 18 października 2015

Biała jak mleko, czerwona jak krew


Świetny film, dawno się tak nie uśmiałem. Czytałem kilka lat temu książkę, dobra, choć raczej dla nastolatków, może dlatego nie rzuciła mnie na kolana. Natomiast film wydał mi się znakomity, może dlatego, że teraz mam trójkę nastolatków w domu. Nieważne. Ważne jest to, że to unikalny film o nastolatkach, dla nastolatków i dla tych, którzy chcą nastolatków zrozumieć. Obowiązkowo dla rodziców. Świetnie zagrany, zmontowany, dowcipny, niebanalny, z zaskakującym zakończeniem. Aktorzy genialnie dobrani do ról, świetnie zagrali to co trzeba, a właściwie to zagrali to lepiej. Zaczynam szanować kino włoskie.

Jest to historia Leo, włoskiego szesnastolatka, nieprzytomnie zakochanego w Bei, to zdrobnienie od Beatrycze, o rok starszej piękności z kasztanowymi włosami. Leo śmiga na swoim rowerze, kumpluje się z Niko i z Sylwią, która pomaga mu w nauce i podrabia podpisy na usprawiedliwieniach. Kolejne próby poznania się z Beatrycze kończą się mniejszą lub większą kompromitacją, a publiczność zrywa boki. Choć Leo jest klasowym rozśmieszaczem, siedzi w ostatniej ławce, dogaduje, kontestuje, ma niewyparzony język i jest meczący dla nauczycieli, to w tej jednej sprawie brak mu odwagi. Chłopak żyje w swoim świecie, rodzice nie pojmują, o co chodzi, dlaczego maluje swój pokój na czerwono, gdzie się włóczy całymi dniami, czemu jest opryskliwy, itd. Są bezradni, jak to rodzice nastolatków.

Tymczasem w szkole pojawia się nowy nauczyciel języka włoskiego, znajduje sposób na chłopaka, a sceny konfrontacji między oboma są rewelacyjne. Rewelacyjny jest sam nauczyciel, z takich, jakich wszyscy kiedyś chcieliśmy mieć. Nie obraża się, ale postanawia zawalczyć o krnąbrnego ucznia. Ściąga go po lekcjach na ring bokserski, gdzie trenuje. Podczas walki łatwiej wykrzyczeć z siebie, że osoba będąca przedmiotem westchnień ostatnich miesięcy jest śmiertelnie chora. Leo jest załamany.
To się chyba nazywa spojler, więc niż już wam więcej nie ujawnię. Tylko tyle, że od tej chwili zaczyna się ta bardziej dramatyczna część filmu. Choroba i walka.

Biała jak mleko, czerwona jak krew to film o młodzieńczej miłości, o oczarowaniu, zakochaniu, ale i o przyjaźni, o poświęceniu, o tym, co ważne. Ja nie znam niestety innych filmów tak dobrze przedstawiających piękno młodości, czasu trudnego, ale i błogosławionego, pełnego pomysłów, energii, która góry przenosi ale i wątpienia we własne siły, talenty. Nie jest łatwo mieć kilkanaście lat. Ktoś, kto stworzył tę fabułę, musi młodych ludzi znać i ich lubić. To Alessandro d’Avenia, autor książki, a prywatnie również nauczyciel.

Film świetnie pokazuje też, że miłość to coś więcej niż zauroczenie, że się ją buduje, również na przyjaźni. Nie ma długotrwałej miłości bez przyjaźni. Kolejna prawda doskonale unaoczniona – młodzi potrzebują dorosłych, choć jasne, że kwestionują autorytet rodziców. Dlatego oby mieli innych dorosłych-przyjaciół, nie rodziców, ale wujka, ciocię, sąsiada, księdza, starszego brata, drużynowego, trenera etc., który zechce porozmawiać, sam, z własnej inicjatywy, zwyczajnie, szczerze zainteresowany, co taki Leo jeden czy drugi myśli, czym żyje, co go trapi.

Obudzić olbrzyma śpiącego w znudzonym nastolatku. Oto sztuka!


poniedziałek, 28 września 2015

Krzyżowcy


Krzyżowcy! Lektura aktualna, wczoraj, dzisiaj, za sto lat, i do końca świata. Chociaż traktuje o wydarzeniach z początków drugiego tysiąclecia a napisana została osiemdziesiąt lat temu. Z turbulencjami dobrnąłem do końca, 37 godzin słuchania w samochodzie, ale było warto.

Od razu zaznaczę, że przez początek trzeba się przedzierać jak przez chaszcze nad Wisłą. Archaiczny język stylizowany na polszczyznę XI wieku, mentalność prostych, „dobrych rycerzy polskich, wojów”, jak często nazywa ich Zofia Kossak, pełna jeszcze guseł i przesądów, świat dosyć brutalny, prymitywny, ale prostolinijny. To może odstręczać, zwłaszcza młodego czytelnika. Gdy już jednak pokona się ten opór, lektura wciąga nie na żarty.

Z grubsza mówiąc rzecz traktuje o pierwszej wyprawie krzyżowej odbytej w celu wyswobodzenia Ziemi Świętej z rąk muzułmanów. To fresk historyczny, pomijając wszystkie inne aspekty, odrabiamy porządną lekcję historii o tych wydarzeniach, o zwyczajach średniowiecznej, rycerskiej Europy, lecz i Wschodu, Konstantynopola, która pozwoli nam lepiej rozumieć późniejsze czasy ale i teraźniejszość. Autorka wykonała wielką pracę, by pieczołowicie przygotować się do pisania. Prawie wszystkie fakty i olbrzymia większość występujących w niej postaci jest historyczna i autentyczna. Nawet wątek „polskich wojów”, jakkolwiek wydawałby się naginany, taki nie jest. Kroniki wprawdzie milczą o szczegółach, ale wiadomo, że tacy krzyżowcy byli. Jak pisze autorka w zakończeniu, świadczy o tym zachowana mowa papieża Urbana II wygłoszona w Clermont, w której wśród innych narodów błogosławił krzyżowców-Polaków.

Wydaje mi się, że czeka nas renesans zainteresowania tą książką. Wiecie dlaczego… (Choć może bardziej trzeba się zainteresować lekturami o upadku cesarstwa rzymskiego i wędrówkach ludów). Pierwsza wyprawa krzyżowa zmieniła bieg historii, nie tylko dlatego, że ostatecznie uwieńczona została sukcesem, ale podczas niej i w związku z nią miało miejsce wiele wydarzeń precedensowych, po których nic już nie było takie jak dawniej. Autorka wiąże nas z wieloma bohaterami, są wśród nich polski rycerz Imbram i jego bracia, przewodzący wyprawie biskup Ademar de Monteuil, jest Godfryd de Bouillon i jego brat Baldwin, książę Tuluzy Rajmund St. Gilles, jest książę lombardzki Boemund i jego bratanek Tankred. Jest w końcu cała plejada postaci kobiecych. Nie mam tu zamiaru pisać regularnej recenzji, już i tak zbyt długo zwlekałem z podzieleniem się z Wami tą lekturą. Powiem jedno - lektura nie jest przyjemna. Ilość świństw, zdrad, sprzeniewierzeń, kłamstw i żerowania na naiwności ludzkiej towarzysząca wyprawie i przedstawiona w książce jest doprawdy „imponująca”. Do tego ciasnota umysłowa, upartość, zawziętość. Krew leje się strumieniami, gwałty, działanie z niskich pobudek, kłótnie i spory są na porządku dziennym. Wiele wątków i wydarzeń to prezentacja pychy ludzkiej we wszelkich jej najsmutniejszych barwach. Aktywność księcia ciemności pod płaszczykiem działań ludzi w imię hasła „Bóg tak chce!” jest zatrważająca. Z drugiej strony na tym tle tym bardziej jaśnieje niezłomne świadectwo takich ludzi jak biskup Ademar. Książka ukazuje dylemat, który zawsze staje w przypadku tego typu wielkich operacji: czy szczytny cel uzasadnia tak wielkie ofiary poniesione w związku z jego realizacją? I jak wielkie ofiary ponoszą ci, którzy mimo wszystkich możliwych godnych usprawiedliwień podejmują odpowiedzialność, biorą brzemię na barki i nie chowają się za parawanem wymówek, podejmując walkę ze złem z otwartą przyłbicą. Aż do przelania krwi, aż do oddania ofiary ze swojego życia.

Jedno warto powiedzieć, autorka nie epatuje nas złem, jak wielu współczesnych autorów, bez celu albo w celu zgoła jasnym (tfu, ciemnym), aby nas ze złem oswoić, na zło znieczulić, albo złem zafascynować. O nie! W moim mniemaniu robi to po to, abyśmy nie byli naiwni, abyśmy pamiętali o tym, jaka jest kondycja ludzka. I że okoliczności zewnętrzne albo sprzyjają temu, że jesteśmy bardziej ludźmi, albo upodabniamy się do zwierząt, lecz nie determinują tego, bo mamy wolną wolę.
Powiem tak: ktokolwiek kiedykolwiek chce pełnić jakieś funkcje kierownicze w dobrych dziełach, tzn. takich, które mają szczytne cele, a szczególnie takich, w których przy okazji krzyżują się ludzkie emocje, pragnienia, ambicje – powinien przeczytać tę książkę. Znajdzie w niej wiele sytuacji, które zna z autopsji albo które mu się na pewno przydarzą. Bo człowiek się nie zmienia. Bo świat się nie zmienia. Po jednej stronie jest pokora, po drugiej pycha, bo walczą ze sobą dwa królestwa: ludzkie i niebieskie, państwo ziemskie i państwo boże. Wczoraj, dzisiaj i aż do skończenia świata!

sobota, 26 września 2015

Turbacz 2015


Byłem sobie w ubiegły weekend z córką Melą na Turbaczu. W ramach większej całości czyli wyprawy ojców z córkami. Ambitnie. Z synem nie byłem jeszcze na takiej wyprawie a z córką, proszę, owszem. Niestety główny atut Gorców czyli przepiękny widok na Tatry nie był nam tym razem dany. W ogóle mało co było widać i to góra na dziesięć metrów. Tonęliśmy we mgle, a może to były chmury, nie wiem. Padał też deszcz, obcowaliśmy z błotem, było naprawdę fajnie.
Wstyd się przyznać ale Turbacz poprzednio zdobywałem ponad dwadzieścia lat temu, nie od strony Rabki ale Gorca. I to kilkakrotnie. W ramach pamiętnych zimowych wypraw, z nocowaniem w bacówkach, zamarzaniem wody wewnątrz i buńczucznymi zdjęciami gołych torsów na tle śniegu i panoramy Tatr. Szkoda, że nie można było wysłać mms’a wtedy, ani zamieścić takiej foty na fejsbuku, setki lajków murowane-;) A byliśmy w liceum, i stanu wolnego, więc, sami rozumiecie… Na Turbaczu podówczas, leżąc już w śpiworach na schodach i półpiętrze, po którym szalał koszmarny przeciąg, powstawał oszałamiający plan startu w wyborach do samorządu szkolnego. Właściwie to plan okazał się blady w porównaniu z tym, co się naprawdę potem zadziało. Ale to odrębna historia.
Schronisko nic się nie zmieniło przez te wszystkie lata. I piszę to niestety z pewnym niemiłym zaskoczeniem. Dom, mieszkanie, płot wymagają co jakiś czas jakiegoś odnowienia, odmalowania, „upgrade’u”. Tak przynajmniej jest, gdy ludzie dbają o rzeczy, które ich otaczają. Tak jest w wyższych kulturach. Tak jest, gdy istnieje gospodarz. Widocznie schroniska górskie nie mają dobrego gospodarza. I nie chodzi o jakieś wygody, bynajmniej. Pomijam też incydent z podaniem spleśniałego chleba. Ludzie gór w kuchni, mogli nie zauważyć. Zresztą zmęczony turysta nie powinien być wybredny. Druga obserwacja – towarzystwo. Byliśmy zaskoczeni z niektórymi ojcami, że też takim mięśniakom jak ci, którzy obnażywszy wytatuowane torsy głośno śpiewali nieprzystojne pieśni racząc się piwskiem w restauracji, chce się podejmować taki wysiłek. Widocznie wrażliwość na piękno gór ojczystych nie ma względu na osoby-;)
Spotkaliśmy też fajnego turystę, który już tydzień sobie idzie czerwonym szlakiem i przed nim jeszcze tydzień zanim dotrze nim do jego końca w Bieszczadach. Czy jest jakiś śmiałek, harcerz, który przeszedł cały czerwony szlak? Albo to chociaż zamierza?
Ten wpis miał być jednak przede wszystkim dla ojców. I to ojców córek. Wcale nie chcę tu pisać, że obowiązkowe czy choćby wskazane jest wdrapywanie się na Turbacz. Jednak muszę Wam powiedzieć, że mimo tej mgły, wytatuowanych mięśniaków, spleśniałego chleba, itp. bardzo było warto. Było świetnie! Niewyobrażalne, jaką pozytywną energię można odczuwać po takim wyjeździe w poniedziałek rano. Ponadto, człowiek-ojciec nie zauważy 10% tego w domu, co można zobaczyć „w polu”.
Akurat tak się złożyło, że zaraz po tym Turbaczu natknąłem się na swoje notatki, które do końca nie mam pewności skąd pochodzą, ale najprawdopodobniej z książki Meg Meeker „Mocni ojcowie, mocne córki”. Przytoczmy je:
Gdy jesteś z nią – obojętnie czy jecie obiad, pracujecie w domu czy po prostu jesteście razem – jakość i stabilność jej życia (a także i twojego, jak sam się przekonasz) nieskończenie wzrasta. Nawet, jeśli sądzisz, że nadajecie na zupełnie innych falach, nawet, jeśli martwisz się, że czas spędzony z nią nie przynosi wymiernych rezultatów, nawet, jeśli wątpisz czy masz jakikolwiek wpływ na nią, badania potwierdzają, że dajesz swojej córce w ten sposób najwspanialszy dar. Pomagasz także samemu sobie: studia pokazują, że rodzicielstwo dobrze wpływa na rozwój emocjonalny mężczyzny, a także zwiększa jego poczucie wartości i ważności.
Twoja córka patrzy na czas spędzany z tobą w sposób skrajnie odmienny niż ty. W miarę upływu lat, poprzez niecodzienne zdarzenia i zwykłe wspólne życie, niejako wchłonie w siebie twoją obecność i wpływ. Będzie obserwowała każdy twój krok.”
I co powiecie? Oby to była prawda, chłopcy – towarzysze wyprawy na Turbacz.
I drugi, może mniej w związku i na temat, ale dajmy go, bo jest po prostu niezły, że aż chyba trzeba przeczytać całą tą Meg Meeker:
 
„Dzieci mają prawo do niewinności. W dzisiejszym świecie my, dorośli, nie pozwalamy dzieciom być dziećmi. Wprowadzamy je siłą w świat, który nawet nasi rodzice czy dziadkowie określiliby, jako przesycony pornografią. Większość tych informacji dotrze do niej zanim ukończy szóstą klasę, w czasie, w którym ty jesteś w pracy i próbujesz jakoś przetrwać kolejny ciężki dzień.
Wy, jako ojcowie, musicie wiedzieć, że wasze córki dorastają w kulturze, która usiłuje pozbawić ich wszystkiego, co w nich najlepsze.”

środa, 1 lipca 2015

Krótka ballada o chłopcu polskim




Krótka ballada o chłopcu polskim

Właśnie kończyło się jego dzieciństwo! Nie zdawał sobie z tego zupełnie sprawy, gdy w sierpniowe, upalne popołudnie siedział na schodach pomostu jeziora dziadków. Zanurzony po szyję w przyjemnie ciepłej wodzie założył zawadiacko nogę na nogę i obserwował walczące między sobą kolorowe kaczki. Beztroskie wakacje dobiegały końca. Było cudownie, macierzanki pachniały upojnie, brzęczały otyłe pszczoły oszołomione ilością kwiatów, których nie były w stanie odwiedzić.

Władek miał dopiero trzynaście lat. Za trzy dni wybuchnie wojna.

Jego głębokie, ciemne oczy i cienkie, ostro wycięte usta zdradzały, że był to chłopiec wrażliwy, widzący głębiej i czujący mocniej, ale jednocześnie pełen uporu i pewności siebie. W jego spojrzeniu było wszystko. Marzenia, plany, duma, nuta niepewności co do przyszłego losu, ale i determinacja by wyjść mu odważnie naprzeciw. Za trzy dni rozpocznie edukację w prestiżowym liceum Św. Genowefy w Paryżu. Jutro o piątej rano kierowca dziadka odwiezie go na dworzec kolejowy. Tak chciał ojciec. Kilkudniowy minister w rządzie Chjeno- Piasta, a przez resztę krótkiej niepodległości wzięty adwokat lwowski, z epizodem na więzienie w Berezie Kartuskiej.

Ojca z nim nie ma. Załamał się, odkąd odeszły jego żona i córka, matka i siostra Władka. „Odeszły” to eufemizm. Taki jest ostateczny efekt gruźlicy. Ojciec też ją ma. Przebywa teraz w sanatorium, w Davos. Już trzy lata, jest chory, umiera. Władek to nadzieja ojca.

- Pamiętaj, tacy jak ty, muszą poprowadzić nasz kraj dalej. Nie zmarnować wysiłku mojego pokolenia, ale wszystko zrobić lepiej, mądrzej, na nowo. Musisz się dużo nauczyć, bardzo dużo – to ostatnie jego słowa przed wyjazdem, które syn zapamiętał. Miał wtedy dziesięć lat.

Rozległ się gwizd, para buchnęła spod lokomotywy, zachrzęściły koła, pociąg odjechał punktualnie. Dworzec, ale i skład relacji Odessa - Berlin były wówczas niezwykle eleganckie, podobnie jak bale, zawody hippiczne, podwieczorki i generalnie obyczaje.

Pociąg dotarł do Poznania i nie wyjechał stamtąd już w dalszą trasę. Władek z tysiącami innych, furmankami, pieszo, czmychając do rowów, gdy nadlatywały niemieckie Messerschmitty, w łachmanach dotarł po dwóch tygodniach do dworku dziadków. Dziadek ściskał go długo, jakby chciał go wzmocnić, jakby chciał mu przekazać przez ten uścisk wszystko, czym chlubił się ich ród, wszystko, co wypracował, co osiągnął przez lata. Kąpiel, kolacja i głęboki sen. To ostatnia tak przyjemna noc na długi, bardzo długi czas. Władek śni o kolorowych wyspach, rajskich ptakach i dziwacznych, ale łaszących się do niego zwierzętach.

Następnego dnia wkraczają Sowieci, niebo zasnuwają ciemne, deszczowe chmury. Dni są niespokojne, aż pewnego razu pobudka o piątej rano, pół godziny na spakowanie jednej walizki, ciężarówka, wyboje, suche komendy żołnierzy, szczęk broni. Na dworcu tłum podobnych nieszczęśników, w jesionkach, inteligentne, szlachetne twarze, mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Dziadek chwyta Władka za ramiona, ma łzy w kącikach oczu, ale usta ostro wycięte, jak on, zdecydowane:

- Musisz być mocny, musisz być mocny – szepcze i przytula chłopaka. Babcia płacze.

Dziadek nie wytrzymuje podróży w bydlęcym wagonie, dostaje prawdopodobnie zapalenia płuc, wysokiej gorączki. Jego ciało wyrzucają z wagonu gdzieś w okolicach Ałma-Aty. Twarz babci przecina smuga, której nigdy już nic nie rozjaśni. Pracują w kołchozie, żywią się korzeniami, śpią w ziemiance. Jak zwierzęta, lecz oni nie są zwierzętami. Władka ciemne oczy żarzą się jak ogniki, zagryza wargi, ucieknie stąd, będzie żył, nie podda się. Na razie opiekuje się babcią, ale ona jest coraz słabsza. Marnieje z dnia na dzień. Po jej śmierci, obmyśla plan ucieczki, pamięta doskonale lekcje geografii z panem Klimkiewiczem. Jest odważny.

Nie musi uciekać. Wypuszczają go, wychodzi do Iranu z Armią Andersa, ma już piętnaście lat, może nosić karabin. Pod Monte Cassino ratuje oddział angielski z opresji, dostaje order. Razem z generałem płacze, gdy przez radio nadchodzą kolejne wiadomości o tragedii Powstania Warszawskiego. Chciałby wrócić do kraju, ale nie ma już jego domu, nie ma bliskich, nie ma już Polski tam gdzie od wieków żyli.

Zostaje w Londynie, pracuje najpierw jako magazynier, barman, w końcu rozkręca swoją restaurację w Szkocji. Żeni się ze Szkotką, niby w narzeczeństwie sobie obiecywali, że do dzieci będą mówić też po polsku, ale nie ma na to czasu, a po prawdzie, to i potrzeby. Prenumeruje Dziennik Polski, Wiadomości, właściwie z przyzwyczajenia, nikt już chyba nie wierzy, że prawdziwa Polska się odrodzi. Wracać tam? Nie jest Stanisławem Mackiewiczem czy Zofią Kossak, nikt nie powita go kwiatami, lecz wiankiem donosicieli. Wracać i mieszkać w domu komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim ze wspólną łazienką z jakimś milicjantem, a co drugi dzień łasić się w spółdzielni o przydział swojego M-3? Nie zniósłby tego.

Najstarszy syn Władka, John skończył King’s College, dostał pracę w Citi, i ma wspaniałą żonę, Katie, miłą Walijkę. Ostatnio był w Edynburgu z synami u dziadków. Jeden z nich zagadnął dziadka.

- Grandpa, powiedz nam coś o kraju twojego dzieciństwa, mamy zadaną taką pracę w szkole?

- Hm, ten kraj to Atlantyda, już nie istnieje – Władysław zamyślił się. – Może, może…. opowiem wam o nim innym razem.
 

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Oni ukradną Wam dzieci

Drodzy Rodzice,

Jeśli kiedykolwiek myśleliście, że uda wam się uchronić Wasze dzieci od zła tego świata, to niestety myliliście się.

Oni są wszędzie i tylko czyhają na to, jak Wam je odebrać. I przerobić na swoją modłę. Sprzedawcy tanich marzeń, wciskający przeterminowany towar z zeszłego sezonu, chcący zarobić parę groszy tanim kosztem, waszym i waszych dzieci kosztem. A właściwie to są to grube miliony zarobione na Was i Wam podobnych, bezbronnych i prostolinijnych, poczciwych i naiwnych ludziach; gruba kasa przeznaczona na to, aby Wam te dzieci zabrać, skłócić z Wami, wlać w ich duszę nieufność, niepokój, pozbawić radości i obniżyć aspiracje. Potem zdemoralizować, zepsuć i uczynić z nich niewybrzydzających konsumentów reagujących prawidłowo na proste komunikaty, jak psy Pawłowa.

Są w gazetach i w telewizji, na portalach internetowych i na koncertach, wychylają się zza wieszaków pełnych dziwacznych ciuchów w centrach handlowych i przemawiają z niby ambitnych książek dla współczesnych niby-pensjonarek. Uchodzą na nauczycieli-luzaków w liceum i sympatycznych trenerów, medialnych mądrali i celebrytów mających zdanie na każdy temat. Sączą ten swój przekaz podkopujący wasz autorytet, czasem tylko drwią, urządzają sobie kpiny, rzucają jakimś zabawnym tekstem albo tylko spojrzeniem. Za nic mają niewinność, sami dawno ją stracili i uwiera ich, gdy inni ją pielęgnują. Zrobią wszystko, aby udowodnić, że wszystko i każdego da się zbrukać, poniżyć, umoczyć w bagnie, w którym sami tkwią i przeciągnąć na swoją stronę, zepsuć do cna, aby niewinność już nie raziła ich przebiegłych oczu. A jeśli się nie uda - to ośmieszyć i podciąć skrzydła aby orzeł na zawsze pogodził się z tym, że będzie kurczakiem.

Oni wymyślili konflikt pokoleń, by sprzedawać więcej pigułek, alkoholu i szlugów, młodzieżowych ciuchów, muzyki i innych gadżetów. Nastawcie uszu. Słyszycie? To oni. Idą po wasze dzieci.

Dlatego pamiętajcie - nie dacie rady sami! Uwierzcie, byli mocniejsi od was i popłynęli, zabrała ich ta fala. Jeśli chcecie mieć jakiekolwiek szanse, musicie zbierać się w grupy. Opierać się plecami o siebie i mieczami odganiać to paskudztwo. Dwaj lub trzej, najlepiej wielu więcej, sąsiedzi, przyjaciele, znajomi. Jedna rodzina, żeby nie wiem jak wspaniała, nie da rady. Musi być was więcej! Połączonych przyjaźnią, serdecznością, wzajemną uprzejmością. Musicie umieć się bawić, wytwarzać dobrą atmosferę, tam gdzie jesteście, co chwila musi wybuchać śmiech. Nie możecie być bandą smutasów wszędzie węszących podstęp, choć nie wolno wam być naiwnymi, macie być przezorni i roztropni.
Nie pozwólcie im! Nie wolno wam pozwolić!

wtorek, 14 kwietnia 2015

Nie ma gender w domu Korbów


Nic nie regeneruje mnie bardziej niż weekend spędzony z moimi dziećmi. W poniedziałek rano czuję się jak szczypiorek na wiosnę, pełen pozytywnej energii i zapału do pracy. Nie zawsze tak było. Bywało, że po weekendzie byłem zmęczony jak pies myśliwski po pogoni za kaczkami w bagnach biebrzańskich. Dzień w biurze w symbiozie z klawiaturą, monitorem, telefonem konferencyjnym czy nawet negocjacjami w eleganckim towarzystwie był ukojeniem dla zmysłów, lepszym niż najwymyślniejsze zabiegi pielęgnacyjne w wykwintnym SPA (chciałem napisać jak kąpiel w borowinie w Ciechocinku, ale tego jednak nie umiem sobie wyobrazić). Takie dwa pełne dni ze sobą skłaniają do różnych obserwacji i refleksji. Na dzisiaj mam refleksję taką, że nie ma gender w domu Korbów. Są natomiast płcie, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta.

Jak to jest, że pudło samochodzików nie wzbudziło żadnego zainteresowania dwóch sióstr i musiało upłynąć dziewięć długich lat, aby sięgnął po nie młodszy brat tego, który nimi bawił się całymi dniami niegdyś?

Jak to jest, że tenże chłopaczek nie sięga wcale po inne pudło, z maskotkami wszelkiego rodzaju, piesków, kotków i misiów, nie rozkłada ich na kanapie, nie prowadzi dla nich lekcji, nie jest panem nauczycielem, nie ustawia ich w rodziny z mamą, tatą i dziećmi? Nie robi tego nigdy sam z siebie. Powtarzam – nigdy!

Owszem uczestniczy i chce bardzo uczestniczyć w zabawach ze starszymi siostrami, ale najlepiej, aby to była gonitwa, ściganie się, bieganie na czas, chowanie, wszystko co przyprawia o zawrót głowy moją żonę. Odbywa się to porą zimową w domu, rzecz jasna.

Mimo dużej różnicy wieku chłopcy doskonale się dogadują i lubią spędzać ze sobą czas. Czas „szalenia”. „Stasiek, poszalejesz ze mną?” - to błagalne pytanie słyszę nader często. Nie pada odpowiedź, tylko błysk w oku jest tu odpowiedzią. „Szalenie” zaczyna się natychmiast, chłopaki startują jak sprinterzy, a kobiety wydają pisk dezaprobaty.

Innymi ulubionymi zabawami synów i braci, których kobiety w moim domu wręcz nie znoszą, są wieczne przepychanki i przekomarzanki. Jeden drugiego cpyka w ucho, w nogę, w rękę, drugi się irytuje i zaczynają się zmagać, siłować. Dziewięć lat różnicy. Więc wszyscy krzyczą, aby starszy przestał, ale nic złego się nie dzieje, to zabawa, on zawsze siłuje się na żarty, z taką charakterystyczną pobłażliwością dla młodszego. Zresztą starszy sam nadzwyczaj dobrze się przy tym bawi. Mimo to młodszy jest przeszczęśliwy, owszem ciągle domaga się, aby starszy nie dawał mu forów, ale liczy się sam ruch i spalanie kalorii.

Jeśli nie poszaleją, nie ma spokoju. Nie ma też szczęścia, spontanicznego poczucia zadowolenia na twarzy pięciolatka. Czy to jest zalążek męskości? Piotrek teraz jest w fazie wzrastającej fascynacji piłką nożną. Na razie kopie w nią w domu, na podwórku, w szkole. Na urodziny dostał karty z piłkarzami i album do ich umieszczania. Mój Boże, do nabycia w każdym kiosku z prasą a ile radości. To się babcie zdziwiły, że tak z prezentami udało się wstrzelić. Mały człowiek zasypia z kartami w ręku i budzi się mając je tuż przy głowie. A w przedszkolu chłopaki stoją lub siedzą w kółku i cały czas dyskutują o tym, który piłkarz najlepszy. „A ten jest dobry”. „Nie, ten jest najlepszy”.

Cóż, czas ucieka, nikt już u nas nie budzi się siedem razy w nocy, nie ma kolek, nie płacze bez powodu, nikomu nie trzeba zmieniać pieluch, nosić na rękach ani miksować zupek. O dziwo, wszyscy posługują się sztućcami i zasiadają z powagą do stołu (choć niektórzy tę powagę mają tylko przez chwilę). Nie używamy wózków, fotelików do karmienia, nosidełek a nawet oddaliśmy znajomym łóżeczko niemowlęce ze szczebelkami.

Każda faza rodzicielstwa ma swoje radości i troski. Inne, fascynujące, angażujące.

środa, 1 kwietnia 2015

Połączyli nas Bracia …

W ramach udziału tego bloga w ogólnopolskiej akcji promocji czytelnictwa poniżej publikujemy gościnnie udostępnione mini-opowiadanie, które zdobyło II nagrodę w kategorii „mała forma” na duńskim festiwalu im. H.Ch. Andersena w ub. roku.


Połączyli nas Bracia ...

Pokochałem kobietę, która porosła książkami. Byłby to świetny żart, gdyby nie była to prawda. Wszystko zaczęło się pięknej czerwcowej soboty.

Jak co dzień od trzech tygodni około dziesiątej rano pojawiłem się z Bibliotece Narodowej. Miałem sentyment do tego miejsca, nauka szła mi tu wyraźnie lepiej niż w BUW-ie, nie mówiąc już o uczeniu się w akademiku. Sesja była na ostatniej prostej. Przypiąłem górala do stalowego ogrodzenia i ruszyłem raźno do budynku. Tak raźno, że nie zauważyłem nadchodzącej z bocznej alejki dziewczyny. Fakt, świeciło mi w oczy ostre, poranne słońce, ale i tak trudno uwierzyć, że zderzyłem się z nią w taki sposób, że wyłożyłem się jak długi i złamałem górną jedynkę. Na szczęście jej nic się nie stało, oprócz tego, że rozsypały jej się książki, z których jedna przypominała harmonię czerwonoarmisty z radzieckiego filmu, gdy tak leżała bezradnie na granitowej kostce. Powinno mi być głupio, ale dziewczynie było głupio dużo bardziej, bo to ja przecież utraciłem część uzębienia. Dobrze, że nie miałem przy sobie lusterka, bo bym chyba się rozpłakał. Wyglądałem naprawdę żałośnie.

Hanna, bo tak miała na imię, okazała się uroczą studentką polonistyki, wielbicielką Maraia i zapaloną rowerzystką. Nie mogłem lepiej sobie wymarzyć. Od razu spodobała się moim rodzicom, a nawet babci, którzy piali wręcz nad nią z zachwytu. Znajomi uwielbiali Hanę, bo tak ją nazywali, a miała ich mnóstwo. Na początku wywoływało to moją lekką zazdrość, ale szybko zrozumiałem, że ona czekała na mnie całe życie i jestem jej pierwszym chłopakiem. Warto było mi czekać tyle lat na nią. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Godzinami toczyliśmy zażarte dyskusje, we wszystkim się w końcu zgadzając, co chwila wchodząc sobie w słowo i uzupełniając ze swadą wzajemnie argumentację. Wreszcie ktoś rozumiał moje zachwyty nad Maxence’em van der Meersch’em, podskakiwał na tych samych taktach Verdiego, wiedział dlaczego Warszawa była nazywana Paryżem północy? Zbieżność i komplementarność wprost genialna. Gdyby nie drażniło mnie to infantylne sformułowanie, powiedziałbym, że piliśmy sobie z dzióbków. Choć do tego też z czasem doszło. Człowiek to ciało i dusza, nasze dusze tańczyły w uniesieniu, trudno było utrzymać ciała na ławce rezerwowych.

Hana troskliwie zajęła się pocieszaniem mnie, a potem towarzyszyła przy wszystkich wizytach w gabinecie dentystycznym. Jej wujek, tak, tak miała nawet wujka stomatologa, był znakomitym fachowcem. Nie dość, że zyskałem perlisty uśmiech gwiazdy Hollywood, to jeszcze zapłaciłem wszystko po kosztach. Spędzaliśmy z Haną każdą chwilę, uczyliśmy się siedząc naprzeciwko siebie, czytaliśmy razem oparci plecami, jedliśmy, załatwialiśmy sprawunki, pędziliśmy rowerami, zjeżdżając całą okolicę. Rozstawałem się z nią właściwie tylko wtedy, gdy musiała iść do łazienki. Te chwile były najgorsze, minuty dłużyły mi się niemiłosiernie, sięgając w wyobraźni rozmiarów godzin. Muszę w tym miejscu uczciwie powiedzieć, nie byłem jej jedynym towarzyszem podczas wszystkich tych chwil.

Hanna nie rozstawała się bowiem nigdy z książkami. Najczęściej kilkoma. Miała je schowane w różnych zaskakujących miejscach swojej garderoby. Najczęściej tomik poezji w kieszeni spodni, dobra powieść włożona za pasek od strony ciała, jakieś dzieło historyczne (uwielbiała średniowiecze) w specjalnym schowku między skarpetką a piszczelem, współczesny kryminał, które czytała tylko tak jak je się popcorn w kinie, dyndający na szarym sznurku między łopatkami. I najbardziej zaskakujące – nowości popularnonaukowe po angielsku albo francusku pod lewą albo prawą pachą. Od razu dodam, aby nie było tu niezdrowej ciekawości, Hanna w ogóle się nie pociła, co było o tyle zadziwiające, że pasjami piła te wszystkie cisowianki, żywce, nałęczowianki, muszynianki i inne krople beskidu, które tyle dziewczyn dzierży w dłoni i popija małymi łyczkami w czytelniach i na campusach, by zdrowo żyć.

Nie wiem jak to możliwe, ale przez długie, cudowne wakacyjne miesiące i początek nowego roku akademickiego, nie miałem o tym bladego pojęcia. Teraz drapię się w głowę, jak mogłem tego nie zauważyć, patrzyłem przecież na jej łopatki nieraz, gdy jechała przede mną swoją meridą. Albo kryminały pod pachami - czasami miała dwa, niezwykle szybko czytała – tańczyliśmy czasem do upadłego albo wymachiwaliśmy rękami biegając po łące za motylami. I nic. Nic nie widziałem. Gdy przeglądam teraz zdjęcia, na których widać to wyraźnie, widać nawet jak obejmując ją, odchylam dziwacznie rękę (miała wtedy akurat ze sobą pełne wydanie przygód Sherlocka Holmesa, faktycznie udała się ta edycja Zyskowi), nie mogę, po prostu nie mogę uwierzyć swojej ślepocie, walę głową w stół w mojej bezradności. O losie!

Nasza idylla skończyła się gdzieś około listopada. Właśnie szykowaliśmy zaręczyny a cała rodzina i przyjaciele byli jednym wielkim podekscytowaniem. Wszyscy nam kibicowali i życzyli jak najlepiej.

Pewnego mglistego poranka, jak co dzień, udałem się do Anny, aby razem zjeść śniadanie i pojechać na uczelnię. Jakież było moje zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi wysypały się na mnie książki, tak jakby ktoś przewrócił na mnie regał albo wysypał mi na głowę deszcz tomiszczy z kilku worków. Wygramoliłem się spod sterty dosyć już pożółkłych tomów, i krztusząc się skondensowanym zapachem dobrego tuzina antykwariatów, dobrnąłem do pokoju Hanki. Leżała na kanapie, jak gdyby nigdy nic, pogrążona w lekturze, lecz widok ten zaniepokoił mnie. Zrobiłem okrągłe oczy i zacząłem coś dukać, że prawie nie zginąłem przywalony w przedpokoju. Dlaczego nie powiedzieli, że przeprowadzają się, przecież mogłem pomóc, posegregować to jakoś? W miarę mówienia, dochodziło do mnie, że jestem coraz bardziej niedorzeczny w tym rozżaleniu, bo wzrok mój przykuty był do kanapy i tego co się na niej działo. Źrenice rozszerzały mi się do niebywałych rozmiarów a włosy powoli stawały dęba. Właśnie przeżywałem renesans fascynacji heavy metalem i od kilku miesięcy zapuszczałem, więc możecie sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać. Hanna porastała książkami, jak stare drzewo mchem, lecz działo się to w przyspieszonym tempie na moich oczach. Jak na filmie przyrodniczym albo w animowanym serialu „Było sobie życie”. Po chwili jej skóra wyglądała jak okładka tomu „1001 książek, które musisz przeczytać”, z tą różnicą, że książki a nie okładki, i to książki różnej grubości, wystawały z jej ciała. Była jedną wielką książką, a widok ten był potworny.

Uciekłem. Krążyłem długie dni po podwarszawskich pustkowiach i nadwiślańskich chaszczach, aby dojść do siebie. Musiałem ochłonąć.

Ochłonąłem. Po kilku tygodniach. Musiałem. To jest zaraźliwe. Gdybyśmy poprzestali przed ślubem na tańcu dusz... Ech! Moja przyszłość jest właściwie przesądzona. Na razie mam kilka uwypukleń pod prawą pachą, to Bracia Karamazow i Biesy Dostojewskiego, a najmniejsze to Emancypantki Prusa. Na dużym palcu lewej stopy pojawiły się natomiast „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” i „Pan samochodzik”, niestety aż pięć części, przez co nie mogę włożyć już buta. Takie stadium może potrwać kilka tygodni, aż do totalnej eksplozji. Wtedy połączymy się na wieki. U niej też zaczęło się od Braci Karamazow, przeklęty Dostojewski.
Złączyła nas miłość do książek. I tak już zostanie.

"Mała forma"


Drodzy, już dzisiaj wczesnym południem z okazji przypadającego 2 kwietnia, czyli jutro, Światowego Dnia Książki dla Dzieci sensacyjna historia na blogu! Nie dla dzieci, lecz dla młodzieży, nie bajka, ale niemal reporterski zapis wstrząsających wydarzeń. Opowiadanie, które zdobyło II nagrodę w kategorii „mała forma” na duńskim festiwalu im. H.Ch. Andersena (w wersji polskiej, wersja angielska dla chętnych).

wtorek, 31 marca 2015

sobota, 28 marca 2015

Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...



Gdy tak w ubiegłą sobotę jechałem samochodem pełnym wilczków do Ząbek na DM za FSE naszła mnie refleksja tyleż smutna, co pocieszająca. Smutna dlatego mianowicie, że te nasze miasteczka są takie brzydkie, każdy budynek innego koloru, innej wysokości, kształtu, to szarobure klocki, bez żadnej finezji. Ale kto tam panie myślał o finezji za komuny, człowiek się cieszył, że trochę cementu udało się załatwić na lewo. Pocieszająca, że nie tylko moja droga do domu linią otwocką jest brzydka. Choć to marne i niepoważne pocieszenie przecież.

Kiedyś nocował u mnie Jacques Mougenot, wówczas komisarz generalny, odwoziłem go na lotnisko, chciałem zagaić, że teraz to, co widzimy z okien samochodu wygląda może dosyć szkaradnie, ale przed wojną to, panie dzieju, było tu cudowne letnisko, tylko ta komuna itd. Nie zdążyłem rozwinąć myśli, od razu mi przytaknął, w swoim zdecydowanym stylu, że faktycznie nieszczególnie to wygląda. Dałem spokój, byłem przecież u niego wcześniej, w poślednim francuskim miasteczku. Z kamienia... Pomyślalem, co się będę upokarzał, my walczyliśmy bohatersko, nie poddaliśmy się i przegraliśmy wojnę, tonąc w hekatombie krwi i zniszczeń, wpadając na 50 lat pod but barbarzyństwa. Oni poddali się bez jednego wystrzału, utworzyli rząd kolaborujący z III Rzeszą i nie zburzono im jednej kamienicy. I teraz mamy brzydką architekturę, pokraczną stolicę, a oni Paryż, do którego wszyscy wzdychają. Gdyby tylko taki był skutek. Szkoda słów...

 
Nie narzekam tutaj, stwierdzam fakty. Gdy ktoś narzeka i upatruje związku przyczynowego między tymi szarymi domostwami a polskością, że to niby Polnische wirtschaft i polski paździerz - krew mnie zalewa. Jest związek ale z PRL-em, tym produktem polskopodobnym imitującym Polskę, jak kawa zbożowa imituje kawę. Ze światem Alternatyw 4 i inżyniera Karwowskiego, z zarządzającymi społeczeństwem „mętami i prymitywem”, z meblościankami w blokach i małym fiatem. Oczywiście zaraz ktoś powie, że te drewniane chaty przed wojną, że słabo to wyglądało wtedy też. To ja mu na to wyciągam pocztówki z przedwojenną Warszawą, niech sobie zobaczy te klomby, latarnie, ławki. Jak mu mało, to jadę mu między oczy ambasadorem USA, któremu bardziej podobała się Warszawa niż Paryż, a gdy zobaczył to miasto po wojnie to się załamał i odszedł z dyplomacji.

 
Ostatnio coraz więcej się pisze o tym, jak odbudowywano Warszawę. Wiele wskazuje na to, że Biuro Odbudowy Warszawy było zarządzane bezpośrednio z Moskwy, a to co wyprawiało wywoływało sprzeciw nawet komunistów, z Bierutem podobno na czele. Niektóre pomysły udało się zablokować, inne nie. I tak 20% ocalałej zabudowy (wypalonej) wyburzono w imię ideologicznych miazmatów (zostało 10%). Poszerzając Marszałkowską wyburzono tę stronę, która ocalała w lepszym stanie, teren ścisłej zabudowy wielkomiejskiej zrównano z ziemią na potrzeby budowy PKiN i wielkiego „lotniska” wokół niego a wszelkie zdjęcia tych ulic zniszczono. Część osób pracujących w BOS na czele z prof. Zachwatowiczem uratowała Trakt Królewski, więcej im nie pozwolono. A wiele ulic można było podobnie odbudować! Tak stało się podobno w Wiedniu.

 
Na razie może wystarczy tych varsaniavianistycznych lamentów. Myśl na dzisiaj jest też inna. Mianowicie - kto się gdzie urodził - byłoby naturalne, aby tam żył i zmieniał oblicze ziemi. Tak sobie myślę, że to jest właśnie naturalna kolej rzeczy, ułatwiająca życie, utrzymująca stabilne dobre samopoczucie, człowiek czuje się bezpieczniej, znajome otoczenie, ludzie, miejsca i rody wokół. Nie zawsze to jest możliwe, migrujemy, jest to nieuchronne i nie ma co rozdzierać szat. Więcej, pewnie trend ten będzie się pogłębiał, duże miasta będą stawały się jeszcze większymi a małe mniejszymi, i nic na to nie poradzimy. Jednak człowiek świadomy, że coś traci migrując (oczywiście też zyskuje, nie ma wątpliwości, bo po to migruje), jest w stanie to rekompensować, zarządzać tematem. Wie o tym każdy, kto wychowuje dzieci z dala od dziadków, z zazdrością spoglądając na tych, którzy dziadków mają tuż za rogiem. Jeśli jesteśmy przekonani, że społeczność sąsiedzka jest czymś wartościowym, budujemy ją gdziekolwiek mieszkamy. Przynajmniej usiłujemy. I tak się dzieje w różnych miejscach, każde miasto, miejscowość, osiedle kiedyś powstało przecież

 
Jednak migracja wewnątrz kraju to nic w porównaniu z emigracją zagranicę. Jest ona czymś sprzecznym z naturą, niesprawiedliwym, w wielu przypadkach dramatycznym i tragicznym. Chyba najlepiej ujął dramat wygnania, niechcianej emigracji Sandor Marai w książce „Krew Św. Januarego”, jednej w jego wielu genialnych powieści, w której mowa o tym, że nie da się odnaleźć w pełni gdzie indziej niż w swojej ojczyźnie. Niestety nic Wam tu nie przytoczę z wielu mięsistych fragmentów, które onegdaj zaznaczyłem legendarnym zielonym ołówkiem, bo powieści nijak odnaleźć nie mogę.

 
Ja nie mam tego gruntownie przemyślanego, ani rozlicznych, częstych kontaktów z naszą starą czy nową emigracją. Mam natomiast w pamięci kilka spotkań z osobami, które wyjechały, trochę wbrew sobie, powodowane życiową koniecznością, a w dwóch przypadkach dodatkowo małżeństwem z cudzoziemką. Powodzi im się dobrze. Podczas żadnego z tych spotkań nie powiedziałem jednego słowa wskazującego na negatywną ocenę decyzji tych osób o wyjeździe, a za każdym razem tłumaczyły się one z tego i przekonywały o tym, że było to konieczne. Gdy pytany o sytuację w kraju, opowiadałem o nowych inwestycjach, zmianach, pozytywach, gwałtownie zaczynały zaprzeczać, że to niemożliwe, że to się nie może udać, itp. Mechanizm wyparcia, jakiegoś samoutwierdzenia, że zrobiły dobrze, że im gorzej w Polsce, tym bardziej zrozumiała jest ich decyzja. Słuchanie tego było czymś bardzo nieprzyjemnym i wysoce przygnębiającym. Zrozumiałem wtedy, że nigdy nie wrócą, a wyjazd to krzywda, jaka ich spotkała, to rana, która się nie zabliźni. I że to jest straszne, że to nie jest żadne rozwiązanie: zmienić kraj. Mimo prostszych chodników, lepszych dróg, ładniejszej architektury, mniejszych korków i bardziej uśmiechniętych ludzi na tych chodnikach.

 
Bo kto urodził się Polakiem, ma obowiązki polskie…