W ramach udziału tego bloga w ogólnopolskiej akcji promocji czytelnictwa poniżej publikujemy gościnnie udostępnione mini-opowiadanie, które zdobyło II nagrodę w kategorii „mała forma” na duńskim
festiwalu im. H.Ch. Andersena w ub. roku.
Połączyli nas Bracia ...
Połączyli nas Bracia ...
Pokochałem
kobietę, która porosła książkami. Byłby to świetny żart, gdyby nie była to
prawda. Wszystko zaczęło się pięknej czerwcowej soboty.
Jak co
dzień od trzech tygodni około dziesiątej rano pojawiłem się z Bibliotece
Narodowej. Miałem sentyment do tego miejsca, nauka szła mi tu wyraźnie lepiej
niż w BUW-ie, nie mówiąc już o uczeniu się w akademiku. Sesja była na ostatniej
prostej. Przypiąłem górala do stalowego ogrodzenia i ruszyłem raźno do budynku.
Tak raźno, że nie zauważyłem nadchodzącej z bocznej alejki dziewczyny. Fakt,
świeciło mi w oczy ostre, poranne słońce, ale i tak trudno uwierzyć, że
zderzyłem się z nią w taki sposób, że wyłożyłem się jak długi i złamałem górną
jedynkę. Na szczęście jej nic się nie stało, oprócz tego, że rozsypały jej się
książki, z których jedna przypominała harmonię czerwonoarmisty z radzieckiego
filmu, gdy tak leżała bezradnie na granitowej kostce. Powinno mi być głupio,
ale dziewczynie było głupio dużo bardziej, bo to ja przecież utraciłem część
uzębienia. Dobrze, że nie miałem przy sobie lusterka, bo bym chyba się
rozpłakał. Wyglądałem naprawdę żałośnie.
Hanna,
bo tak miała na imię, okazała się uroczą studentką polonistyki, wielbicielką
Maraia i zapaloną rowerzystką. Nie mogłem lepiej sobie wymarzyć. Od razu
spodobała się moim rodzicom, a nawet babci, którzy piali wręcz nad nią z
zachwytu. Znajomi uwielbiali Hanę, bo tak ją nazywali, a miała ich mnóstwo. Na
początku wywoływało to moją lekką zazdrość, ale szybko zrozumiałem, że ona
czekała na mnie całe życie i jestem jej pierwszym chłopakiem. Warto było mi
czekać tyle lat na nią. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Godzinami
toczyliśmy zażarte dyskusje, we wszystkim się w końcu zgadzając, co chwila
wchodząc sobie w słowo i uzupełniając ze swadą wzajemnie argumentację. Wreszcie
ktoś rozumiał moje zachwyty nad Maxence’em van der Meersch’em, podskakiwał na
tych samych taktach Verdiego, wiedział dlaczego Warszawa była nazywana Paryżem
północy? Zbieżność i komplementarność wprost genialna. Gdyby nie drażniło mnie
to infantylne sformułowanie, powiedziałbym, że piliśmy sobie z dzióbków. Choć
do tego też z czasem doszło. Człowiek to ciało i dusza, nasze dusze tańczyły w
uniesieniu, trudno było utrzymać ciała na ławce rezerwowych.
Hana
troskliwie zajęła się pocieszaniem mnie, a potem towarzyszyła przy wszystkich
wizytach w gabinecie dentystycznym. Jej wujek, tak, tak miała nawet wujka stomatologa,
był znakomitym fachowcem. Nie dość, że zyskałem perlisty uśmiech gwiazdy
Hollywood, to jeszcze zapłaciłem wszystko po kosztach. Spędzaliśmy z Haną każdą
chwilę, uczyliśmy się siedząc naprzeciwko siebie, czytaliśmy razem oparci
plecami, jedliśmy, załatwialiśmy sprawunki, pędziliśmy rowerami, zjeżdżając
całą okolicę. Rozstawałem się z nią właściwie tylko wtedy, gdy musiała iść do
łazienki. Te chwile były najgorsze, minuty dłużyły mi się niemiłosiernie,
sięgając w wyobraźni rozmiarów godzin. Muszę w tym miejscu uczciwie powiedzieć,
nie byłem jej jedynym towarzyszem podczas wszystkich tych chwil.
Hanna
nie rozstawała się bowiem nigdy z książkami. Najczęściej kilkoma. Miała je
schowane w różnych zaskakujących miejscach swojej garderoby. Najczęściej tomik
poezji w kieszeni spodni, dobra powieść włożona za pasek od strony ciała,
jakieś dzieło historyczne (uwielbiała średniowiecze) w specjalnym schowku
między skarpetką a piszczelem, współczesny kryminał, które czytała tylko tak
jak je się popcorn w kinie, dyndający na szarym sznurku między łopatkami. I
najbardziej zaskakujące – nowości popularnonaukowe po angielsku albo francusku
pod lewą albo prawą pachą. Od razu dodam, aby nie było tu niezdrowej
ciekawości, Hanna w ogóle się nie pociła, co było o tyle zadziwiające, że
pasjami piła te wszystkie cisowianki, żywce, nałęczowianki, muszynianki i inne
krople beskidu, które tyle dziewczyn dzierży w dłoni i popija małymi łyczkami w
czytelniach i na campusach, by zdrowo żyć.
Nie
wiem jak to możliwe, ale przez długie, cudowne wakacyjne miesiące i początek
nowego roku akademickiego, nie miałem o tym bladego pojęcia. Teraz drapię się w
głowę, jak mogłem tego nie zauważyć, patrzyłem przecież na jej łopatki nieraz,
gdy jechała przede mną swoją meridą. Albo kryminały pod pachami - czasami miała
dwa, niezwykle szybko czytała – tańczyliśmy czasem do upadłego albo
wymachiwaliśmy rękami biegając po łące za motylami. I nic. Nic nie widziałem.
Gdy przeglądam teraz zdjęcia, na których widać to wyraźnie, widać nawet jak
obejmując ją, odchylam dziwacznie rękę (miała wtedy akurat ze sobą pełne
wydanie przygód Sherlocka Holmesa, faktycznie udała się ta edycja Zyskowi), nie
mogę, po prostu nie mogę uwierzyć swojej ślepocie, walę głową w stół w mojej
bezradności. O losie!
Nasza
idylla skończyła się gdzieś około listopada. Właśnie szykowaliśmy zaręczyny a
cała rodzina i przyjaciele byli jednym wielkim podekscytowaniem. Wszyscy nam
kibicowali i życzyli jak najlepiej.
Pewnego
mglistego poranka, jak co dzień, udałem się do Anny, aby razem zjeść śniadanie
i pojechać na uczelnię. Jakież było moje zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi
wysypały się na mnie książki, tak jakby ktoś przewrócił na mnie regał albo
wysypał mi na głowę deszcz tomiszczy z kilku worków. Wygramoliłem się spod
sterty dosyć już pożółkłych tomów, i krztusząc się skondensowanym zapachem
dobrego tuzina antykwariatów, dobrnąłem do pokoju Hanki. Leżała na kanapie, jak
gdyby nigdy nic, pogrążona w lekturze, lecz widok ten zaniepokoił mnie.
Zrobiłem okrągłe oczy i zacząłem coś dukać, że prawie nie zginąłem przywalony w
przedpokoju. Dlaczego nie powiedzieli, że przeprowadzają się, przecież mogłem
pomóc, posegregować to jakoś? W miarę mówienia, dochodziło do mnie, że jestem
coraz bardziej niedorzeczny w tym rozżaleniu, bo wzrok mój przykuty był do
kanapy i tego co się na niej działo. Źrenice rozszerzały mi się do niebywałych
rozmiarów a włosy powoli stawały dęba. Właśnie przeżywałem renesans fascynacji
heavy metalem i od kilku miesięcy zapuszczałem, więc możecie sobie wyobrazić
jak to mogło wyglądać. Hanna porastała książkami, jak stare drzewo mchem, lecz
działo się to w przyspieszonym tempie na moich oczach. Jak na filmie
przyrodniczym albo w animowanym serialu „Było sobie życie”. Po chwili jej skóra
wyglądała jak okładka tomu „1001 książek, które musisz przeczytać”, z tą
różnicą, że książki a nie okładki, i to książki różnej grubości, wystawały z
jej ciała. Była jedną wielką książką, a widok ten był potworny.
Uciekłem.
Krążyłem długie dni po podwarszawskich pustkowiach i nadwiślańskich chaszczach,
aby dojść do siebie. Musiałem ochłonąć.
Ochłonąłem.
Po kilku tygodniach. Musiałem. To jest zaraźliwe. Gdybyśmy poprzestali przed
ślubem na tańcu dusz... Ech! Moja przyszłość jest właściwie przesądzona. Na
razie mam kilka uwypukleń pod prawą pachą, to Bracia Karamazow i Biesy
Dostojewskiego, a najmniejsze to Emancypantki Prusa. Na dużym palcu lewej stopy
pojawiły się natomiast „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” i „Pan
samochodzik”, niestety aż pięć części, przez co nie mogę włożyć już buta. Takie
stadium może potrwać kilka tygodni, aż do totalnej eksplozji. Wtedy połączymy
się na wieki. U niej też zaczęło się od Braci Karamazow, przeklęty Dostojewski.
Złączyła nas miłość do
książek. I tak już zostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz