Krótka ballada o chłopcu polskim
Właśnie kończyło się jego dzieciństwo! Nie zdawał sobie z tego zupełnie sprawy,
gdy w sierpniowe, upalne popołudnie siedział na schodach pomostu jeziora
dziadków. Zanurzony po szyję w przyjemnie ciepłej wodzie założył zawadiacko
nogę na nogę i obserwował walczące między sobą kolorowe kaczki. Beztroskie
wakacje dobiegały końca. Było cudownie, macierzanki pachniały upojnie,
brzęczały otyłe pszczoły oszołomione ilością kwiatów, których nie były w stanie
odwiedzić.
Władek miał dopiero trzynaście lat. Za trzy dni wybuchnie wojna.
Jego głębokie, ciemne oczy i cienkie, ostro wycięte usta zdradzały, że był
to chłopiec wrażliwy, widzący głębiej i czujący mocniej, ale jednocześnie pełen
uporu i pewności siebie. W jego spojrzeniu było wszystko. Marzenia, plany,
duma, nuta niepewności co do przyszłego losu, ale i determinacja by wyjść mu
odważnie naprzeciw. Za trzy dni rozpocznie edukację w prestiżowym liceum Św.
Genowefy w Paryżu. Jutro o piątej rano kierowca dziadka odwiezie go na dworzec
kolejowy. Tak chciał ojciec. Kilkudniowy minister w rządzie Chjeno- Piasta, a
przez resztę krótkiej niepodległości wzięty adwokat lwowski, z epizodem na
więzienie w Berezie Kartuskiej.
Ojca z nim nie ma. Załamał się, odkąd odeszły jego żona i córka, matka i
siostra Władka. „Odeszły” to eufemizm. Taki jest ostateczny efekt gruźlicy. Ojciec
też ją ma. Przebywa teraz w sanatorium, w Davos. Już trzy lata, jest chory,
umiera. Władek to nadzieja ojca.
- Pamiętaj, tacy jak ty, muszą poprowadzić nasz kraj dalej. Nie zmarnować
wysiłku mojego pokolenia, ale wszystko zrobić lepiej, mądrzej, na nowo. Musisz
się dużo nauczyć, bardzo dużo – to ostatnie jego słowa przed wyjazdem, które
syn zapamiętał. Miał wtedy dziesięć lat.
Rozległ się gwizd, para buchnęła spod lokomotywy, zachrzęściły koła, pociąg
odjechał punktualnie. Dworzec, ale i skład relacji Odessa - Berlin były wówczas
niezwykle eleganckie, podobnie jak bale, zawody hippiczne, podwieczorki i
generalnie obyczaje.
Pociąg dotarł do Poznania i nie wyjechał stamtąd już w dalszą trasę. Władek
z tysiącami innych, furmankami, pieszo, czmychając do rowów, gdy nadlatywały
niemieckie Messerschmitty, w łachmanach dotarł po dwóch tygodniach do dworku
dziadków. Dziadek ściskał go długo, jakby chciał go wzmocnić, jakby chciał mu
przekazać przez ten uścisk wszystko, czym chlubił się ich ród, wszystko, co
wypracował, co osiągnął przez lata. Kąpiel, kolacja i głęboki sen. To ostatnia
tak przyjemna noc na długi, bardzo długi czas. Władek śni o kolorowych wyspach,
rajskich ptakach i dziwacznych, ale łaszących się do niego zwierzętach.
Następnego dnia wkraczają Sowieci, niebo zasnuwają ciemne, deszczowe
chmury. Dni są niespokojne, aż pewnego razu pobudka o piątej rano, pół godziny
na spakowanie jednej walizki, ciężarówka, wyboje, suche komendy żołnierzy,
szczęk broni. Na dworcu tłum podobnych nieszczęśników, w jesionkach,
inteligentne, szlachetne twarze, mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Dziadek
chwyta Władka za ramiona, ma łzy w kącikach oczu, ale usta ostro wycięte, jak
on, zdecydowane:
- Musisz być mocny, musisz być mocny – szepcze i przytula chłopaka. Babcia
płacze.
Dziadek nie wytrzymuje podróży w bydlęcym wagonie, dostaje prawdopodobnie
zapalenia płuc, wysokiej gorączki. Jego ciało wyrzucają z wagonu gdzieś w
okolicach Ałma-Aty. Twarz babci przecina smuga, której nigdy już nic nie
rozjaśni. Pracują w kołchozie, żywią się korzeniami, śpią w ziemiance. Jak
zwierzęta, lecz oni nie są zwierzętami. Władka ciemne oczy żarzą się jak
ogniki, zagryza wargi, ucieknie stąd, będzie żył, nie podda się. Na razie
opiekuje się babcią, ale ona jest coraz słabsza. Marnieje z dnia na dzień. Po
jej śmierci, obmyśla plan ucieczki, pamięta doskonale lekcje geografii z panem
Klimkiewiczem. Jest odważny.
Nie musi uciekać. Wypuszczają go, wychodzi do Iranu z Armią Andersa, ma już
piętnaście lat, może nosić karabin. Pod Monte Cassino ratuje oddział angielski
z opresji, dostaje order. Razem z generałem płacze, gdy przez radio nadchodzą
kolejne wiadomości o tragedii Powstania Warszawskiego. Chciałby wrócić do
kraju, ale nie ma już jego domu, nie ma bliskich, nie ma już Polski tam gdzie
od wieków żyli.
Zostaje w Londynie, pracuje najpierw jako magazynier, barman, w końcu
rozkręca swoją restaurację w Szkocji. Żeni się ze Szkotką, niby w narzeczeństwie
sobie obiecywali, że do dzieci będą mówić też po polsku, ale nie ma na to
czasu, a po prawdzie, to i potrzeby. Prenumeruje Dziennik Polski, Wiadomości,
właściwie z przyzwyczajenia, nikt już chyba nie wierzy, że prawdziwa Polska się
odrodzi. Wracać tam? Nie jest Stanisławem Mackiewiczem czy Zofią Kossak, nikt
nie powita go kwiatami, lecz wiankiem donosicieli. Wracać i mieszkać w domu
komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim ze wspólną łazienką z jakimś milicjantem, a
co drugi dzień łasić się w spółdzielni o przydział swojego M-3? Nie zniósłby
tego.
Najstarszy syn Władka, John skończył King’s College, dostał pracę w Citi, i
ma wspaniałą żonę, Katie, miłą Walijkę. Ostatnio był w Edynburgu z synami u
dziadków. Jeden z nich zagadnął dziadka.
- Grandpa, powiedz nam coś o kraju twojego dzieciństwa, mamy zadaną taką
pracę w szkole?
- Hm, ten kraj to Atlantyda, już nie istnieje – Władysław zamyślił się. –
Może, może…. opowiem wam o nim innym razem.
Jeśliby dziadkowie czytali jakiekolwiek gazety, to raczej nie odwoziliby młodego na dworzec 30 września rano (dzień wcześniej miało być „za trzy dni”, czyli 29.IX), skoro już 28.IX oficjalnie wstrzymano ruch pasażerski na kolejach w Rzeszy.
OdpowiedzUsuńRozumiem, że Ałma-Aty brzmi groźnie i egzotycznie, ale to mało prawdopodobny punkt tranzytowy, zważywszy na to że deportowanych z Polski nie osiedlano na południu Kazachstanu (ani głębiej).
Ładne zdjęcie. Uroczy rosyjski chłopiec.