POSTANOWIENIA NOWOROCZNE, URODZINOWE I INNE
Warto mieć postanowienia. Noworoczne, urodzinowe, okolicznościowe, jakiekolwiek. Nawet jeśli nie uda się ich zrealizować w stu procentach, a nawet nie w dwudziestu za to tylko cokolwiek się uda, to i tak prawdopodobnie uda się więcej, niż gdybyśmy takich postanowień w ogóle nie robili.
Ludzie mają różne postanowienia:
przeczytać X książek, schudnąć Y kilogramów, przejść Z kilometrów. Czasami
mniej konkretne: więcej sportu, mniej stresu, więcej czasu dla najbliższych.
Warto mieć postanowienia, i warto aby były konkretne.
Czasami śmieję się, że zazwyczaj
nie muszę szukać nowych, bo te z poprzedniego roku są doskonale świeże,
trafione i niezrealizowane. Z drugiej strony jak patrzę na te sprzed kilku lat,
to powoli, z mozołem, wolniej niż zamierzałem, ale co nieco jednak udaje się
realizować.
Brian Tracy radzi aby swoimi
postanowieniami, dobrymi deklaracjami dzielić się z innymi, upubliczniać je,
wtedy jesteśmy pod ścianą, aby nie stracić zupełnie twarzy, musimy się
mobilizować bardziej aby jednak coś nie coś pchać sprawy do przodu.
Przyjąłem tą ryzykowną radę
Briana w dobrej wierze i przed radzeniem komukolwiek innemu, postanowiłem ją
zaaplikować do samego siebie. Dlatego w dniu 1 października podczas wieczoru
autorskiego „Wszystkich klęsk wieku (nie)męskiego” wobec dwu setek wspaniałych
i wyrozumiałych ludzi dobrej woli o czułym spojrzeniu, wypowiedziałem kilka
postanowień. Do zrealizowania nie w ciągu jednego roku, ale w ciągu lat
dziesięciu. O ile nastąpią ma się rozumieć te lata w miarę dobrym zdrowiu,
pozwalającym na ich realizację.
Wśród tych postanowień jest m.in.
napisanie 10 książek i przeczytanie 500 innych.
I jak to idzie? Czy chcecie
wiedzieć?
Tutaj nastąpić powinna długa
pauza… Zastanowienie, co też odpowiedzieć ludziom o przyjaznym spojrzeniu?
Którzy w swojej szlachetności wzięli to wszystko za dobrą monetę.
I słusznie. Bo to nie był przecież
żart!
Otóż idzie o to, że nic co dobre
w życiu nie przychodzi łatwo. Można powiedzieć nawet, że ciężko. Realizować
takie postanowienia. Miałem jeszcze inne postanowienie: zrealizować 100
nieprzeciętnych transakcji i projektów zawodowych. Z tym idzie nieco lepiej.
Dlatego właśnie z pozostałymi postanowieniami idzie nieco gorzej (czytanie), a
nawet bardzo źle (pisanie). Nie zraża mnie to w ogóle. W tym była cała mądrość
jednych i takich samych postanowień podejmowanych nie na rok ale na dziesięć
lat!
Sandor Marai, pisarz totalny i
pełny, wspomina, że jeden z jego idoli, inny węgierski pisarz Gyula Krudy w
ostatnich latach swojego życia (a żył lat 55) „wypijał dziennie cztery, pięć
litrów wina. I do końca pisał, z niesłabnącą siłą i doskonałością.” Z kolei
kolega Jarosław, dzięki któremu nota bene może już niedługo trafi do Was
audiobook „Wszystkich klęsk”, pocieszył mnie z kolei historią pewnego
Japończyka ocalałego z atomowej hekatomby w Nagasaki, który na rok przed śmiercią,
przykuty już do łóżka, podyktował z głowy pięć książek, jedna za drugą.
Cóż za optymistyczna wizja😉
Tymczasem jednak udało się co
nieco pokończyć z dawno porozpoczynanych lektur. Kilka wartych jest polecenia.
Wspomniany Sandor Marai jest
autorem dwóch powieści, które można z pewną nieśmiałością ale jednak nazwać,
promałżeńskimi. To „Rozwód w Budzie” i „Ta prawdziwa”. Obie jak to u Maraia
osadzone są w nostalgicznym nastroju odchodzącego mieszczańskiego świata
przedwojennych Węgier, w których się wychował. Obie mogą się dłużyć
niemiłosiernie współczesnemu czytelnikowi, dialogów tam jak na lekarstwo.
Dziwne ale mimo braku wartkiej akcji napięcie rośnie ze strony na stronę.
„Rozwód” to opis nocnej rozmowy.
Do sędziego orzekającego w sprawach rozwodowych przychodzi dawno nie widziany kolega
z lat szkolnych i drobiazgowo opowiada historię swojego małżeństwa, co do rozwodu
którego następnego dnia ma orzekać gospodarz. Gość odtwarza wydarzenia, z
których wynika, że między jego żoną a sędzią coś kiedyś tam zaiskrzyło, z czego
ni mniej ni więcej, miałoby wynikać, że właśnie sędzia i żona nocnego gościa to
dwie połówki tej samej pomarańczy. Ergo, życie sędziego to jedno wielkie
kłamstwo. Nocny gość poddaje się wymowie niezbitych dowodów i niejako
odpuszcza, godzi się na swój los i oddaje żonę temu, którego żoną powinna być
od początku. Dotychczasowe życie sędziego jest w związku z tym grubym nieporozumieniem.
Słuchamy tych wywodów z zaciekawieniem, jednak często tak jakbyśmy słuchali
spowiedzi wariata. Gdy nocny gość wreszcie opuszcza mieszkanie, sędzia wchodzi
do pokoju, gdzie śpi jego rodzina, spogląda na nich i zamyśla się: „Wszystko to
nie może być „nieporozumieniem”, ta śpiąca kobieta i tych dwoje pogrążonych we
śnie dzieci…”
Widzicie, owoce decyzji nie mogą być
nieporozumieniem. Życie wynikające z porywu serca nie może nic nie znaczyć.
Ja jestem za mało inteligentny
aby odnaleźć wszystkie znaczenia, ale czytam motto, czytam ostatnie zdanie
powieści i myślę sobie, czy Marai nie chciał też pokazać, że jeśli noc
przynosić może czasem wątpliwości, to za dnia one znikają, i trzeba o tym
pamiętać, trzeba zawsze starać się „dotrwać do świtu”? Czy nie chciał on też powiedzieć,
że małżeństwo, miłość to decyzja, to świadome zadziałanie ludzkiej woli, a nie
jakieś fatum, któremu trzeba się poddać. Książka ta ukazała się w latach, gdy
przez Węgry przetaczała się dyskusja w związku z wprowadzeniem do prawa cywilnego
rozwodów. A głos Maraia interpretowany był jako głos na „nie”.
Druga powieść to „Ta prawdziwa”. Historia
małżeństwa, zgodnego, dobrego małżeństwa, w które w pewnej chwili wkrada się
niepokój. Między żoną a mężem prawdopodobnie jest ta trzecia. Świadczy o tym
zazdrośnie strzeżona w portfelu męża wstążka należąca do innej kobiety. Mój
Boże, jakie piękne, subtelne czasy, gdy zdradą było zachowanie pamięci o
osobie, z którą zamieniło się raptem kilka słów, nic więcej, a która wręczyła temu
mężczyźnie wstążkę. Jednak w głowie męża zagnieździła się w związku z tym jakaś
obsesja, jakiś przymus. By pędzić do, wypatrywać tej prawdziwej, tej właściwej
kobiety. Nie chcę pisać o tym, co wydarzyło się dalej. Napiszę jak to się
skończyło. Skończyło się kompletną porażką. Można wzruszyć ramionami - tak to
się kończy gdy delikwent obsesyjnie szuka „tej prawdziwej” i w imię tego
poszukiwania zostawia tą pierwszą dla tej drugiej, a potem i drugą dla kolejnej.
Klasyka gatunku. Ale weź to wytłumacz Kurzajewskiemu jednemu czy drugiemu. Mimo
całego szacunku dla Marai’ego jako pisarza, bowiem zaiste wielkim pisarzem był,
myślę, że Sandor nie da rady wielu przekonać. Ta literatura uwodzi swoim
klimatem, nostalgią, przenikliwością, subtelnością ale nie potrząśnie raczej
współczesnymi poszukującymi „tej prawdziwej”. No właśnie: kobiety, miłości?
Spełnienia, szczęścia? To szkodliwy mit wbijany nam przez tysiące kolorowych tygodników
i przekombinowanych seriali.
Jeśli są tu jacyś młodzi
czytelnicy, którzy może szukają drugiej połowy, może rozglądają się,
zastanawiając czy „ta”, czy „inna”, która prawdziwa, to niech mnie teraz dobrze
posłuchają. Miłość to nie gonitwa przez cały świat za „tą prawdziwą”. Miłość to
decyzja, miłość to zaangażowanie, miłość to ryzyko. Może żyje gdzieś obok was
dziewczyna, którą znacie z sąsiedztwa, ze szkoły, z harcerstwa, która nie jest
postacią z Waszych snów, nie przypomina zwiewnej nimfy z długimi jasnymi
włosami i wiankiem na głowie, albo jakiejś współczesnej wersji seksbomby. Ale
która oczekuje na miłość, na zaangażowanie, na faceta, na którego będzie mogła
liczyć, z którym będzie mogła się śmiać i dzielić troski każdego dnia. Give it
a try! Spróbuj. Daj życiu szansę. Umów się do cholery! I to samo w drugą
stronę, przecież żyjemy w czasach, gdzie dziewczyna nie musi czekać bezradnie w
szklanej wieży na błędnego rycerza…
Z mądrych ksiąg przeczytałem
jeszcze starego, dobrego Chestertona. Zbiorek awantur pt. „Dla sprawy”. Można
powiedzieć, że teksty Chestertona starzeją się pięknie i z godnością. W obliczu
tego co mamy teraz, wadzenie się angielskiego myśliciela z protestantami czy
scjentystami jawi się jako niewinne igraszki. Piękne jest to, że Chesterton
błyskotliwie obnaża mielizny ateizmu oraz różnych prądów i tendencji, które
dzisiaj mają już swoje kolejne dalej rozwinięte stadia, o których nawet mu się nie
śniło. Przy jego finezyjnych popisach dzisiejsze dyskusje to jak walenie cepem.
Miło się to czyta a celność wielu spostrzeżeń bawi i poucza. Weźmy choćby taki
artykuł „Coraz dalej od domu”. Chesterton pije w nim do reformatorów czy raczej
niszczycieli instytucji rodziny. Porównuje ich do gościa podbiegającego do
płotu w podskokach i oznajmiającego: „Nie widzę żadnego pożytku z tego płotu.
Usuńmy go!”. Gość nie zadaje sobie pytania, kto i po co ten płot tam postawił,
nie zastanawia się nad tym, że nie wyrósł on sam, że chyba nie byli głupcami
ci, którzy trudzili się aby go tam postawić. Do podobnie atakowanych jego
zdaniem instytucji należy Dom Rodzinny. Ci, którzy usilnie próbują go
zniszczyć, nie zadają sobie nawet trudu aby zrozumieć jego celowość. Wydają
ogrom pieniędzy aby tworzyć instytucje, które usiłują zastępować zadania domu rodzinnego,
zamiast wspierać to co naturalne i … tańsze. Porównuje ich do robotników, którym
nie podoba się, że prąd rzeki porusza koło młyńskie, i zamiast wodą poruszają
tym kołem sami, siłą swoich mięśni.
Jak pisze w innym miejscu ”w
naszych czasach człowiek zyskuje reputację mistrza paradoksów, jeśli
najzwyczajniej w świecie powtarza, że truizmy są prawdziwe”. Piękne to były te czasy
Chestertona.
A na końcu abp Charles J. Chaput,
emerytowany biskup Filadelfii, klasa po prostu. Chciałem takiej książki,
mądrej, pełnej odniesień do innych prac, gdzie autor dzieli się głęboko przemyślanymi
przez siebie sprawami. Tytuł książki: „Za co warto umierać? Myśli o tym, dla czego
warto żyć.”
Książka jest za bardzo
eklektyczna abym ją streszczał albo częstował Was wyrwanymi z kontekstu cytatami.
Tylko kilka z nich:
„Umacnia się w nas wiarę w to, że
prawdziwe szczęście jest wynikiem zaspokojenia naszych osobistych pragnień.
Karmiony tym przekonaniem drapieżny indywidualizm jest tym, co zdominuje świat,
jeśli pewnego dnia zaczniemy żyć jako ponadnarodowi „obywatele świata”. Naszym
przeznaczeniem nie będzie już jedność powszechnego braterstwa. Będziemy żyć w
sterowanym technokratycznym kokonie, stworzonym, aby promować konsumpcję i
autokreację. Zamiast utraconej solidarności zyskamy pocieszenie w postaci
zakupów i podróży”.
O przyjaźni: „Kiedy dwóch idzie…
jak powiada Homer. I do myślenia bowiem, i do działania zdatniejsi są ludzie we
dwójkę”.
„Wszystkie udane małżeństwa są
przede wszystkim w ostatecznym rozrachunku związkami przyjaźni.”
Za Henri de Lubac: „Naszą misją
nie jest doprowadzenie do triumfu prawdy, lecz tylko dawanie jej świadectwa.”
„Mamy względem tego świata
obowiązki, które nie pozwalają nam na komfort milczenia na forum publicznym
albo ucieczki od dzisiejszych konfliktów do jakiejś kryjówki w górach”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz