Uwaga! Już jutro sensacyjne wyznanie na blogu. Musieliśmy czekać cały długi
rok na ujawnienie tej historii.
"Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy Jeszcze się spełnią piękne sny, marzenia, plany Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom".
wtorek, 31 marca 2015
sobota, 28 marca 2015
Nie rzucim ziemi skąd nasz ród...
Gdy
tak w ubiegłą sobotę jechałem samochodem pełnym wilczków do Ząbek na DM za FSE naszła
mnie refleksja tyleż smutna, co pocieszająca. Smutna dlatego mianowicie, że te
nasze miasteczka są takie brzydkie, każdy budynek innego koloru, innej
wysokości, kształtu, to szarobure klocki, bez żadnej finezji. Ale kto tam panie
myślał o finezji za komuny, człowiek się cieszył, że trochę cementu udało się
załatwić na lewo. Pocieszająca, że nie tylko moja droga do domu linią otwocką
jest brzydka. Choć to marne i niepoważne pocieszenie przecież.
Kiedyś
nocował u mnie Jacques Mougenot, wówczas komisarz generalny, odwoziłem go na
lotnisko, chciałem zagaić, że teraz to, co widzimy z okien samochodu wygląda
może dosyć szkaradnie, ale przed wojną to, panie dzieju, było tu cudowne
letnisko, tylko ta komuna itd. Nie zdążyłem rozwinąć myśli, od razu mi
przytaknął, w swoim zdecydowanym stylu, że faktycznie nieszczególnie to
wygląda. Dałem spokój, byłem przecież u niego wcześniej, w poślednim francuskim
miasteczku. Z kamienia... Pomyślalem, co się będę upokarzał, my walczyliśmy
bohatersko, nie poddaliśmy się i przegraliśmy wojnę, tonąc w hekatombie krwi i
zniszczeń, wpadając na 50 lat pod but barbarzyństwa. Oni poddali się bez
jednego wystrzału, utworzyli rząd kolaborujący z III Rzeszą i nie zburzono im
jednej kamienicy. I teraz mamy brzydką architekturę, pokraczną stolicę, a oni
Paryż, do którego wszyscy wzdychają. Gdyby tylko taki był skutek. Szkoda słów...
Nie
narzekam tutaj, stwierdzam fakty. Gdy ktoś narzeka i upatruje związku
przyczynowego między tymi szarymi domostwami a polskością, że to niby Polnische
wirtschaft i polski paździerz - krew mnie zalewa. Jest związek ale z PRL-em,
tym produktem polskopodobnym imitującym Polskę, jak kawa zbożowa imituje kawę. Ze
światem Alternatyw 4 i inżyniera Karwowskiego, z zarządzającymi społeczeństwem „mętami
i prymitywem”, z meblościankami w blokach i małym fiatem. Oczywiście zaraz ktoś
powie, że te drewniane chaty przed wojną, że słabo to wyglądało wtedy też. To
ja mu na to wyciągam pocztówki z przedwojenną Warszawą, niech sobie zobaczy te
klomby, latarnie, ławki. Jak mu mało, to jadę mu między oczy ambasadorem USA,
któremu bardziej podobała się Warszawa niż Paryż, a gdy zobaczył to miasto po
wojnie to się załamał i odszedł z dyplomacji.
Ostatnio
coraz więcej się pisze o tym, jak odbudowywano Warszawę. Wiele wskazuje na to,
że Biuro Odbudowy Warszawy było zarządzane bezpośrednio z Moskwy, a to co
wyprawiało wywoływało sprzeciw nawet komunistów, z Bierutem podobno na czele.
Niektóre pomysły udało się zablokować, inne nie. I tak 20% ocalałej zabudowy
(wypalonej) wyburzono w imię ideologicznych miazmatów (zostało 10%). Poszerzając
Marszałkowską wyburzono tę stronę, która ocalała w lepszym stanie, teren
ścisłej zabudowy wielkomiejskiej zrównano z ziemią na potrzeby budowy PKiN i
wielkiego „lotniska” wokół niego a wszelkie zdjęcia tych ulic zniszczono. Część
osób pracujących w BOS na czele z prof. Zachwatowiczem uratowała Trakt
Królewski, więcej im nie pozwolono. A wiele ulic można było podobnie odbudować!
Tak stało się podobno w Wiedniu.
Na
razie może wystarczy tych varsaniavianistycznych lamentów. Myśl na dzisiaj jest
też inna. Mianowicie - kto się gdzie urodził - byłoby naturalne, aby tam żył i
zmieniał oblicze ziemi. Tak sobie myślę, że to jest właśnie naturalna kolej
rzeczy, ułatwiająca życie, utrzymująca stabilne dobre samopoczucie, człowiek
czuje się bezpieczniej, znajome otoczenie, ludzie, miejsca i rody wokół. Nie
zawsze to jest możliwe, migrujemy, jest to nieuchronne i nie ma co rozdzierać
szat. Więcej, pewnie trend ten będzie się pogłębiał, duże miasta będą stawały
się jeszcze większymi a małe mniejszymi, i nic na to nie poradzimy. Jednak człowiek
świadomy, że coś traci migrując (oczywiście też zyskuje, nie ma wątpliwości, bo
po to migruje), jest w stanie to rekompensować, zarządzać tematem. Wie o tym
każdy, kto wychowuje dzieci z dala od dziadków, z zazdrością spoglądając na
tych, którzy dziadków mają tuż za rogiem. Jeśli jesteśmy przekonani, że
społeczność sąsiedzka jest czymś wartościowym, budujemy ją gdziekolwiek
mieszkamy. Przynajmniej usiłujemy. I tak się dzieje w różnych miejscach, każde
miasto, miejscowość, osiedle kiedyś powstało przecież
Jednak
migracja wewnątrz kraju to nic w porównaniu z emigracją zagranicę. Jest ona czymś
sprzecznym z naturą, niesprawiedliwym, w wielu przypadkach dramatycznym i
tragicznym. Chyba najlepiej ujął dramat wygnania, niechcianej emigracji Sandor
Marai w książce „Krew Św. Januarego”, jednej w jego wielu genialnych powieści,
w której mowa o tym, że nie da się odnaleźć w pełni gdzie indziej niż w swojej
ojczyźnie. Niestety nic Wam tu nie przytoczę z wielu mięsistych fragmentów, które
onegdaj zaznaczyłem legendarnym zielonym ołówkiem, bo powieści nijak odnaleźć
nie mogę.
Ja
nie mam tego gruntownie przemyślanego, ani rozlicznych, częstych kontaktów z
naszą starą czy nową emigracją. Mam natomiast w pamięci kilka spotkań z
osobami, które wyjechały, trochę wbrew sobie, powodowane życiową koniecznością,
a w dwóch przypadkach dodatkowo małżeństwem z cudzoziemką. Powodzi im się
dobrze. Podczas żadnego z tych spotkań nie powiedziałem jednego słowa
wskazującego na negatywną ocenę decyzji tych osób o wyjeździe, a za każdym
razem tłumaczyły się one z tego i przekonywały o tym, że było to konieczne. Gdy
pytany o sytuację w kraju, opowiadałem o nowych inwestycjach, zmianach,
pozytywach, gwałtownie zaczynały zaprzeczać, że to niemożliwe, że to się nie
może udać, itp. Mechanizm wyparcia, jakiegoś samoutwierdzenia, że zrobiły
dobrze, że im gorzej w Polsce, tym bardziej zrozumiała jest ich decyzja.
Słuchanie tego było czymś bardzo nieprzyjemnym i wysoce przygnębiającym.
Zrozumiałem wtedy, że nigdy nie wrócą, a wyjazd to krzywda, jaka ich spotkała,
to rana, która się nie zabliźni. I że to jest straszne, że to nie jest żadne
rozwiązanie: zmienić kraj. Mimo prostszych chodników, lepszych dróg,
ładniejszej architektury, mniejszych korków i bardziej uśmiechniętych ludzi na tych
chodnikach.
Bo kto urodził się Polakiem, ma obowiązki polskie…
wtorek, 24 marca 2015
Tułów bez kończyn za to z przyszytą inną głową
Powinniśmy czytać poezję. Tylko poeci, dobrzy poeci, są w stanie uchwycić w
jednej frazie prawdę o czasie i ludziach, a także prawdy ponadczasowe. Lepiej
niż tysiącstronicowy traktat. Odpowiednie dać rzeczy słowo, ująć coś tak, że
przez słowa widzimy żywe obrazy, słyszymy, to co niesłyszalne w codziennym
zgiełku. Objaśnić nam rzeczywistość wymykającą się szkiełku i oku, bezbronną
wobec instrumentarium publicystów, socjologów, historyków i innych badaczy.
Dzięki temu rozumiemy lepiej siebie i świat. To wielka sztuka.
Niestety jestem w grupie rzadko sięgającej po poezję. Życie. Jednak na
pewno sięgnę po tomik Przemysława Dakowicza pt. „Łączka”. Jak tylko go nabędę.
Zrobię to zachęcony jego wypowiedziami i omówieniami w mediach. M.in. takimi:
„Już nie pamięta, czy dowiedział się
o żołnierzach wyklętych z publikacji IPN, czy Sceny Faktu TVP. – W pewnym
sensie zawsze byli w mojej świadomości – jako pierwotne źródło fundamentalnego
pytania o Polskę – mówi. – Dlaczego jest taka… labilna, niepewna własnej
tożsamości, zrzekająca się odpowiedzialności za samą siebie, cierpiąca na
amnezję – wymienia. Im bardziej drążył temat, tym częściej do niego wracał.
Uważa, że zestawienie żołnierzy wyklętych z elitą polskiej inteligencji
zamordowaną w Katyniu jest uzasadnione: – Katyń to była zbrodnia założycielska
tej „nowej Polski”, którą Jakub Berman opisywał w rozmowie z Teresą Torańską.
Jego słowa mówią wszystko o rządach komunistów i ich wizji państwa, którym w
imieniu Związku Sowieckiego zarządzali. Berman stwierdza wprost, że chodziło
„o
zmianę koncepcji kraju, o zbudowanie całkiem nowej Polski w kształcie i
strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii. […]
Polska przecież istniała tysiąc lat, przez ten tysiąc lat nagromadziło się w
niej szereg pojęć, kompleksów, poglądów i wiar. I nagle przychodzą nowi ludzie,
wszystko jedno skąd – stąd czy z Moskwy – i przewracają kraj do góry nogami, by
ukształtować go na zupełnie inną modłę”.
Zwracam uwagę na określenia „całkiem nowa”,
„zupełnie niepodobna do tej, jaka była kiedykolwiek” i na przerażające
„wszystko jedno skąd – stąd czy z Moskwy”. Berman
nie ma najmniejszych wątpliwości, że to się udało. Bez Katynia i bez
fizycznej likwidacji członków antykomunistycznego podziemia, która była
kontynuacją tamtej zbrodni, „całkiem nowy” kraj i naród nigdy by nie
zaistniały. Masakra katyńska i wielkie mordowanie Polaków w drugiej połowie lat
40., realizowane przez majstrów z NKWD i ich miejscowych czeladników, oznaczały
operację na żywym organizmie zbiorowym. Dokonywało
się obcinanie głowy, rąk i nóg. Do kalekiego, krwawiącego korpusu ludzie
sowieccy przyszyli naprędce jakąś całkiem inną głowę, kończyny zupełnie
niepodobne do odciętych. Zmajstrowali nowego człowieka zbiorowego. Tym
zbiorowym człowiekiem w pewnym stopniu ciągle jesteśmy.”
I jeszcze jedna wypowiedź.
„…zobaczyłem strukturę ziemi w kwaterze
„Ł”, kolejne warstwy, którymi przykrywano i maskowano ślady zbrodni. To warstwy
przykrywające i maskujące naszą zbiorową świadomość, bo Łączka jest pod
względem symbolicznym identyczna z Polską – to, co najistotniejsze, co trzeba by nazwać rdzeniem naszej wspólnej
tożsamości, spoczywa najgłębiej, przysypane warstwą gruzu i śmieci.”
Czy jest sens drążyć trudną historię zamiast wybierać
przyszłość? Uważam, że jedno nie stoi w sprzeczności z drugim, a wręcz jedno
powinno wynikać z drugiego. Pamiętajmy, jeśli nie będziemy wiedzieć, odczuwać,
rozumieć, czym Polska była i jaka była, nigdy nie będziemy sobie w stanie
wyobrazić, czym mogłaby być i jaka mogłaby być! To jest jak prawo fizyki. Jeśli
ktoś narzeka na „ten kraj”, na to, że wiele rzeczy jest postawionych na głowie,
to owszem ma rację, tylko jakie wnioski z tego wyciąga? Obawiam się, że błędne
i wysoce niewystarczające.
Ignorancja, ignorancja… to największy wróg.
sobota, 21 marca 2015
Niespokojni ojcowie

Minęły
lata i znowu spotkaliśmy się jakiś czas temu. Ojciec rodziny, prawdziwy pater familias, tym razem jawił
nam się jako oaza spokoju, rozluźniony, panujący nad
sytuacją, dumny z dzieci. Brakowało tylko tego, aby klepał
się po udach i mlaskał z ukontentowana. I faktycznie miał
powody do zadowolenia. Zamiast pamiętnych rozchwianych nastolatków
prowadziliśmy teraz pouczające konwersacje z czarujacymi młodymi
ludźmi, ułożonymi, ciekawymi świata,
o szerokich horyzontach, mającymi swoje zdanie i liczne pasje,
wizje swojej przyszłości i wykonywanego zawodu. Słowo
honoru, to był szok, ta rozmowa była
niezwykle interesująca. Przecieraliśmy
oczy ze zdumienia. Ojciec prawie się nie odzywał,
dyskretnie uśmiechając, od czasu do czasu poddawał
jakieś niewinne pytanie, które któreś z dorosłych już dzieci podejmowało
jak dobrze podaną piłkę i w iście brazylijskim lub á la Leo Messi stylu
serią efektownych dryblingów wbijało do bramki.
Przypomniała
mi się ta historia ostatnio i wydała pocieszająca.
Szczególnie w związku z niniejszym postem, który
będzie dla ojców i o ojcach, głównie
tych mających już dzieci obsługujące
telefony i inne urządzenia wychowawczej zagłady,
czyli o ojcach w sytuacji zagrożenia. Ale przyszli ojcowie,
towarzyszki ojców obecnych i przyszłych
i inne osoby mające z ojcami cokolwiek wspólnego
nie muszą bynajmniej przerywać lektury.
Pisałem
tu kiedyś, że jedna z najważniejszych
spraw dla ojca to czas. Mieć czas, znajdować czas,
dobrze go wykorzystywać. Kilka tygodni temu mieliśmy
w szkole "Strumienie" arcyciekawą konferencję o kobietach
i ich sukcesach a w jej ramach znakomite wystąpienie dr Tomasza Wilka. Mówił
on właśnie o tym, że
ojciec ma dwa główne zadania: (i) „być”
czyli właśnie czas, obecność,
oraz (ii) „być zaangażowanym, uczestniczącym”.
Nie wystarczy bowiem sama bierna obecność. Pamiętacie Felicjana Dulskiego? Chłopak
siedział cały czas w domu, poczciwina, nawet z
kumplami się nie włóczył po knajpach ani na ryby nie wymykał
w sobotnie poranki. I co z tego, skoro był kompletnym safandułą.
Wielkim nieobecnym. Bo obecność fizyczna to za mało.
Skąd my to znamy? Zaraz po konferencji w niedzielę
pojechałem moderować dwa casusy Akademii Familijnej do Gdańska.
I znowu mam tam faceta (w jednym casusie, nie na sali, uff), który
uparł się, że jego jedyną rolą
w wychowaniu dzieci jest zapewnienie na to środków finansowych. Wraca chłopak
codziennie o 21.30 do domu i nawet, gdy jest naprawdę
potrzebny, gdy wali się i pali, uchyla się,
usprawiedliwiając zarabianiem na utrzymanie rodziny. W
Gdańsku ludzie rozwiązujący casus nie wierzyli, że
tak można pracować. Cóż, zapraszamy do stolicy! Jednak nie
to jest kluczowe, zasadniczym problemem jest błąd w myśleniu, z którym
bohater casusa się zaprzyjaźnił,
mianowicie - nie muszę brać udziału w wychowaniu, edukacji; wychowanie
dzieci, szkoła - to sprawy żony.
Ja już nie mam siły do takich historii, to jest naprawdę
męczące tłumaczyć rzeczy oczywiste. A poza wszystkim, z
jakich przyjemności rodzicielskich taki delikwent
rezygnuje. W Gdańsku nie było
potrzeby nikomu niczego tłumaczyć, co za wspaniała
grupa! Ale w życiu, wokoło nas
(?)
Wracając
do wykładu p. dr Wilka, wielu obecnych ojców,
oskarżanych w domu o nieudolne wklejanie swoich trzech groszy w
dyskusjach z dziećmi, odetchnęło i słuchało
padających słów z prawdziwym zadowoleniem. Ojcowie
nie tylko mają być zaangażowani, ale mają się
mieszać, pytać, prowokować
dyskusje, nie ustawać w walce o kontakt z dziećmi,
a kiedy trzeba mają być stanowczymi i nieugiętymi.
Niektóre decyzje nie będą popularne. Stawianie ograniczeń,
konsekwentne ich egzekwowanie, podczas gdy "wszyscy już
mają komórki", "wszyscy to oglądają"
albo "wszyscy wracają o pierwszej w nocy" –
nie będzie łatwe. Ojciec, który
się angażuje, jest jak piłkarz
na boisku. Wszyscy by chcieli, aby był Messim, aby aż miło
było na niego popatrzeć. A umiejętności
większości z nas nie wychodzą
poza poziom drugoligowego obrońcy. Biegniemy z piłką,
zdarza się sfaulować, przypadkowo, niechcący;
podania - bywa, że się udają, choć większości zagrań daleko do finezji tiki-taki FC
Barcelona. Każdy gra, jak umie, najważniejsze,
że w ogóle gra i biega za piłką.
Nie ma nic gorszego niż widok, jak nasi puchną
na boisku i odpadają kondycyjnie po pierwszej połowie.
Tak to
jest z nami ojcami, biegamy czasami bezładnie po boisku, może
nie mamy najlepszej techniki, ale liczy się ostatecznie to, aby strzelić
gola i samemu nie stracić bramki. Rozstrzyga wynik! Jak celnie
pisze Regina Brett, nie sposób każdego dnia i w każdej
decyzji być idealnym rodzicem, jesteśmy tylko ludźmi i
popełniamy błędy. Bywamy zmęczeni,
mamy zły dzień, spadło ciśnienie albo wracamy podminowani z
pracy. Jasne, że to nas nie usprawiedliwia ale jakąś
ilość słabych zagrań
trzeba po prostu wliczyć w koszty. Tak jak gorsze mecze miewa
nawet Messi czy jakakolwiek inna gwiazda futbolu.
To, co się
liczy to mocne przekonanie wynikające z dobrego poukładania
sobie spraw w głowie, o tym, że
trzeba być zaangażowanym w sprawy dzieci, w wychowanie,
w podejmowanie decyzji, w rodzinę. Ojciec outsider, milczek, safanduła,
grzybiarz znikający w gąszczu lasu, wędkarz
znikający w nadwiślańskich chaszczach w poszukiwaniu przynęty
i czyhający wciąż na dużą rybę, majsterkowicz znikający
w swoim garażu pełnym nikomu nieprzydatnych rupieci,
biznesmen mający tysiące ważnych spraw i spotkań
a wśród nich żadnego związanego
ze swoją rodziną, polityk zmieniający
świat aby ludziom żyło się kiedyś lepiej a na razie jego najbliższym
gorzej, doradca rodzinny ciągle nieobecny w domu bo zajęty
wykładami dla ojców o tym, jak ważny
jest czas dla dzieci. Tysiące innych usprawiedliwień,
obiektywnie ważnych, angażujących
czas i energię spraw, rozgrzeszających
nas z braku zaangażowania w domu. A gdy jeszcze mamy
wychowaną w matriarchalnej tradycji żonę i takąż ochotną do wszelkiej pomocy teściową
to umarł w butach. Nie zazdroszczę, choć delikwent będzie
się cieszył, że nic nie musi robić
tylko spokojnie meczyki z kumplami może oglądać. Nieborak. Jak przekonywał
dr Wilk, wcześniej czy później,
one wrócą do niego z gwałtowną
prośbą, aby się zaangażował, coś zrobić, jakoś przemówił do rozsądku tego chłopaka
czy dziewczyny. Przyjdą, gdy już będą problemy, najczęściej
gdy na pewne rzeczy będzie za późno. I
co wtedy? Facet poderwie się nieco rozkojarzony znad tych swoich
papierów, spraw, narzędzi, gazet, meczów
i ni z gruszki, ni z pietruszki uderzy pięścią w stół albo zakrzyknie "a niech to
jasna cholera", jak pamiętny Felicjan Dulski. Coś
tam zazgrzyta zębami, tupnie butem, wyrwie włosy
z głowy, lecz dla swojego syna czy córki będzie
tylko żałosny.
Tak,
panowie, nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Z najlepszymi
życzeniami z okazji pierwszego dnia wiosny, która
sprzyja licznym zaangażowaniom rodzicielskim na łonie
natury.
poniedziałek, 9 marca 2015
Dzień Kobiet
Ku refleksji z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet
Czy w świecie poza chrześcijaństwem coś zmieniło się przez dwa tysiące lat? Ktoś może wie?
"W obronie rodziny Jezus zmienił w pewnym istotnym szczególe prawo mojżeszowe: umieścił małżeństwo na znacznie wyższym poziomie świętości i uczynił je nierozerwalnym (zob. Mt 19, 5-6). Zaślubiona para tworzyła "jedno ciało": "Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela" (Mt 19, 6). Potępiając rozwody w tak bezkompromisowy sposób, Jezus zamierzał nie tyle umocnić małżeństwo, ile zabezpieczyć kobiety. W starożytności na Bliskim Wschodzie miały one niską pozycję prawną, którą niezmiernie pogarszała łatwość, z jaką mężczyźni - ale tylko oni - mogli uzyskać rozwód. W różnej mierze tak było wszędzie. Babiloński kodeks karny stanowił: "Jeżeli mężczyzna powie swej żonie: , zapłaci pół miny i będzie wolny. Jeżeli jednak kobieta odrzuci swojego męża, zostanie utopiona w rzece". Prawo żydowskie było mniej opresywne, ale szkoła Hillera głosiła, że dostateczny powód do rozwodu daje żona, która źle przyrządziła obiad dla męża. Inne systemy prawne, na przykład w Grecji, Persji i Rzymie, zawierały przepisy utrzymane zasadniczo w podobnym duchu - traktowały kobietę jako istotę niższego rzędu albo jako swego rodzaju własność mężczyzny. Nawet dzisiaj łatwy rozwód gorzej odbija się na kobiecie niż na mężczyźnie. Wzmacniając małżeństwo, Jezus stał się pierwszym w dziejach świata nauczycielem, który zatroszczył się o to, żeby kobiety zyskały równą pozycję względem mężczyzn."
Paul Johnson, Jezus, Najwierniejsza biografia, str. 137-138Czy w świecie poza chrześcijaństwem coś zmieniło się przez dwa tysiące lat? Ktoś może wie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)