czwartek, 19 grudnia 2013

Jeszcze więcej siwych włosów


Właśnie skręcałem w Trasę Łazienkowską w drodze na ważne spotkanie z klientem, gdy zadzwoniła Ewa z informacją, że Stasiek roztrzaskał kolano i jedzie do niego karetka. Zaraz wykręciłem numer do Żagli, by uzupełnić wiedzę o to, że rana jest głęboka, widać kość i był to upadek ze schodów. Pomknąłem ile fabryka dała, jak to się mówi, bez miłosierdzia dla silnika i zimowych opon. Dopadłem biegiem budynku, a tu Stasiek siedzi sobie na ławce z niewyraźną miną, zakrwawioną nogą, uciętą jedną nogawką spodni i opatrunkiem na kolanie, a nad nim konsylium dwóch panów ratowników w czerwonych uniformach i kilku zafrasowanych nauczycieli. Podaję dane personalne i pakujemy się do ambulansu. Kierunek Niekłańska. Dobrze pamiętam tę placówkę, w sierpniu Marta miała tu składaną rękę w narkozie. Ognisty temperament, przedni hamulec i podwójne złamanie. Dawno nieodnawiany oddział ortopedyczny robił przygnębiające wrażenie. Tym razem jednak znaleźliśmy się na super nowoczesnym, odnowionym i świeżym oddziale ratunkowym, którego nie powstydziłaby się żadna telenowela. Szybko zajęto się Staśkiem, lekarz nie mógł się nadziwić, że szarpana rana wielkości dorodnego orzecha włoskiego i głęboka na jakiś centymetr jest skutkiem upadku ze schodów a nie z drzewa na ostre ogrodzenie. Ja też byłem wstrząśnięty tak, że musiałem się otrząsać z tego wstrząśnienia, chowając głowę między kolana w niepokojącej bliskości podłogi. Pani pielęgniarka stwierdziła, że nie było jeszcze faceta, który by nie pobladł w tym gabinecie, co innego kobiety, są mocniejsze. Rzucam jakieś przyjazne potaknięcie. To na zgodę, bo wcześniej spięliśmy się. O tym za chwilę. Pojawia się wiele szwów, jeszcze rentgen, kręcimy się na wózku po korytarzach, skierowanie do kontroli za dwa dni, antybiotyk, podjeżdża Ewa po nas, wracamy. W domu cała gromada czeka z wypiekami na twarzy, Stasiek dowcipkuje jak gdyby nigdy nic co robi piorunująco dobre wrażenie na siostrach. Piotrek deklaruje, że zaopiekuje się bratem i będzie mu przynosił książki do czytania i soczek. Takie to przeżycia rodzicielskie mamy teraz, siwych włosów znowu przybyło.

A teraz o tym, co miało być za chwilę. Jak to było? Owszem zajęto się nami energicznie, ale jakoś sucho, mechanicznie, taśmowo, by nie rzec przedmiotowo, ani dzień dobry, ani przedstawienia się, jakieś prychanie, że „do gabinetu bez okryć wierzchnich”, jakbyśmy byli jakimiś natrętami, intruzami, by czuć się jak petent w PRL-u, który gdy wchodził do urzędu to zawsze przeszkadzał urzędniczce w drugim śniadaniu. W porządku, ja wszystko rozumiem, nie musi być Wersalu, trzeba się skupić na kolanie, szyciu a nie rozpraszać uprzejmościami. Ale czy nie można odezwać się normalnie? Poinformować, że jest szatnia. Więc pozwoliłem sobie na uwagę, że pani mogłaby być bardziej uprzejma. Wyczuwam niestety ciągle ten sam styl, sznyt lekarsko-szpitalny, protekcjonalny, z góry, oświecony, wielmożny. Przepraszam, ale jakoś nie czuję się ciemnym ludem, który ma to znosić. Może przesadzam, z góry przepraszam wszystkich ciężko pracujących w służbie zdrowia. Ale pamiętajmy detale, to ważne rzeczy nazwane tak dla niepoznaki. Każdemu należy się szacunek jako osobie, godne traktowanie tak, jak traktuje się człowieka przede wszystkim a nie organizm z jednostką chorobową. Muszę tu od razu oddać sprawiedliwość, że panowie w karetce pierwsza klasa, bez zarzutu, z empatią, delikatnością. Naprawdę świetnie. Można? Można!

Teraz jeszcze o czymś, o czym chciałem przy innej okazji, wychodzi na to, że moment jest odpowiedni. Tak się składa bowiem, że czytam genialną książkę o tym właśnie, o leczeniu i lekarzach. To „Ciała i dusze” Maxence’a van der Meersch’a. Mocna rzecz. Lektura obowiązkowa wszystkich lekarzy i młodych ludzi myślących o medycynie czy pracy w służbie zdrowia. Tak mi się wydaje, choć jestem wciąż na początku tej lektury (koniec roku w pracy i innych wydarzeń masa, sami widzicie). Maxence oddał doskonale powagę i całą specyfikę leczenia i świata lekarzy, misji, która jest jedną z piękniejszych, ale zarazem najtrudniejszych na tym łez padole, gdyż zawsze, gdy choruje ciało, coś dzieje się też z duszą. Wiadomo choroba to lęk, smutek, zmierzenie się z pytaniem o sens i często nie ma łatwych odpowiedzi. A lekarz mimo całego kunsztu nie powinien być demiurgiem i rzemieślnikiem jedynie, technokratą obsługującym maszynę do stawiania diagnozy, ale sługą człowieka. Człowiek jest jednością duszy i ciała i tak trzeba go widzieć.

Czy tak to widzi współczesna medycyna? Czy taka refleksja jest obecna na studiach medycznych? Czy ktoś wie i mnie uspokoi?
I jeszcze próbka Maxence'a:
„- Panie doktorze, jeśli się pan rozstaje z nadzieją doskonalenia człowieka, niech się pan zawczasu pożegna z samym życiem. Bo w takim razie na ziemi nie ma już nic. Nic poza walką, mordowaniem i używaniem, póki się samemu nie padnie. Nie ma człowieczeństwa, nie ma sumienia, obowiązku, etyki, nie ma cywilizacji. Kiedy człowiek przestaje wierzyć, że może zbawiać swoich braci, sam jest stracony. Umrzeć albo zbawiać...
- Umrzeć albo zbawiać… - powtórzył Michał.
 - Tak. Tak to ujął Giovanni Papini, według mnie niezwykle zresztą trafnie. To magiczny klucz życia, panie Michale. Kiedyś to pan zrozumie.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz