Właśnie skręcałem w Trasę Łazienkowską w drodze na ważne spotkanie z
klientem, gdy zadzwoniła Ewa z informacją, że Stasiek roztrzaskał kolano i
jedzie do niego karetka. Zaraz wykręciłem numer do Żagli, by uzupełnić wiedzę o
to, że rana jest głęboka, widać kość i był to upadek ze schodów. Pomknąłem ile
fabryka dała, jak to się mówi, bez miłosierdzia dla silnika i zimowych opon. Dopadłem
biegiem budynku, a tu Stasiek siedzi sobie na ławce z niewyraźną miną, zakrwawioną
nogą, uciętą jedną nogawką spodni i opatrunkiem na kolanie, a nad nim konsylium
dwóch panów ratowników w czerwonych uniformach i kilku zafrasowanych
nauczycieli. Podaję dane personalne i pakujemy się do ambulansu. Kierunek
Niekłańska. Dobrze pamiętam tę placówkę, w sierpniu Marta miała tu składaną
rękę w narkozie. Ognisty temperament, przedni hamulec i podwójne złamanie. Dawno
nieodnawiany oddział ortopedyczny robił przygnębiające wrażenie. Tym razem
jednak znaleźliśmy się na super nowoczesnym, odnowionym i świeżym oddziale
ratunkowym, którego nie powstydziłaby się żadna telenowela. Szybko zajęto się
Staśkiem, lekarz nie mógł się nadziwić, że szarpana rana wielkości dorodnego
orzecha włoskiego i głęboka na jakiś centymetr jest skutkiem upadku ze schodów
a nie z drzewa na ostre ogrodzenie. Ja też byłem wstrząśnięty tak, że musiałem
się otrząsać z tego wstrząśnienia, chowając głowę między kolana w niepokojącej
bliskości podłogi. Pani pielęgniarka stwierdziła, że nie było jeszcze faceta,
który by nie pobladł w tym gabinecie, co innego kobiety, są mocniejsze. Rzucam
jakieś przyjazne potaknięcie. To na zgodę, bo wcześniej spięliśmy się. O tym za
chwilę. Pojawia się wiele szwów, jeszcze rentgen, kręcimy się na wózku po
korytarzach, skierowanie do kontroli za dwa dni, antybiotyk, podjeżdża Ewa po
nas, wracamy. W domu cała gromada czeka z wypiekami na twarzy, Stasiek
dowcipkuje jak gdyby nigdy nic co robi piorunująco dobre wrażenie na siostrach.
Piotrek deklaruje, że zaopiekuje się bratem i będzie mu przynosił książki do
czytania i soczek. Takie to przeżycia rodzicielskie mamy teraz, siwych włosów
znowu przybyło.
A teraz o tym, co miało być za chwilę. Jak to było? Owszem zajęto się nami
energicznie, ale jakoś sucho, mechanicznie, taśmowo, by nie rzec przedmiotowo,
ani dzień dobry, ani przedstawienia się, jakieś prychanie, że „do gabinetu bez
okryć wierzchnich”, jakbyśmy byli jakimiś natrętami, intruzami, by czuć się jak
petent w PRL-u, który gdy wchodził do urzędu to zawsze przeszkadzał urzędniczce
w drugim śniadaniu. W porządku, ja wszystko rozumiem, nie musi być Wersalu, trzeba
się skupić na kolanie, szyciu a nie rozpraszać uprzejmościami. Ale czy nie
można odezwać się normalnie? Poinformować, że jest szatnia. Więc pozwoliłem
sobie na uwagę, że pani mogłaby być bardziej uprzejma. Wyczuwam niestety ciągle
ten sam styl, sznyt lekarsko-szpitalny, protekcjonalny, z góry, oświecony,
wielmożny. Przepraszam, ale jakoś nie czuję się ciemnym ludem, który ma to znosić.
Może przesadzam, z góry przepraszam wszystkich ciężko pracujących w służbie
zdrowia. Ale pamiętajmy detale, to ważne rzeczy nazwane tak dla niepoznaki. Każdemu
należy się szacunek jako osobie, godne traktowanie tak, jak traktuje się
człowieka przede wszystkim a nie organizm z jednostką chorobową. Muszę tu od
razu oddać sprawiedliwość, że panowie w karetce pierwsza klasa, bez zarzutu, z
empatią, delikatnością. Naprawdę świetnie. Można? Można!
Teraz jeszcze o czymś, o czym chciałem przy innej okazji, wychodzi na to,
że moment jest odpowiedni. Tak się składa bowiem, że czytam genialną książkę o
tym właśnie, o leczeniu i lekarzach. To „Ciała i dusze” Maxence’a van der Meersch’a.
Mocna rzecz. Lektura obowiązkowa wszystkich lekarzy i młodych ludzi myślących o
medycynie czy pracy w służbie zdrowia. Tak mi się wydaje, choć jestem wciąż na
początku tej lektury (koniec roku w pracy i innych wydarzeń masa, sami widzicie).
Maxence oddał doskonale powagę i całą specyfikę leczenia i świata lekarzy,
misji, która jest jedną z piękniejszych, ale zarazem najtrudniejszych na tym
łez padole, gdyż zawsze, gdy choruje ciało, coś dzieje się też z duszą. Wiadomo
choroba to lęk, smutek, zmierzenie się z pytaniem o sens i często nie ma
łatwych odpowiedzi. A lekarz mimo całego kunsztu nie powinien być demiurgiem i
rzemieślnikiem jedynie, technokratą obsługującym maszynę do stawiania diagnozy,
ale sługą człowieka. Człowiek jest jednością duszy i ciała i tak trzeba go
widzieć.
Czy tak to widzi współczesna medycyna? Czy taka refleksja jest obecna na
studiach medycznych? Czy ktoś wie i mnie uspokoi?
- Umrzeć albo zbawiać… - powtórzył
Michał.
- Tak. Tak to ujął Giovanni Papini, według mnie niezwykle zresztą
trafnie. To magiczny klucz życia, panie Michale. Kiedyś to pan zrozumie.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz