niedziela, 28 lipca 2024

Karczemne bachanalia na otwarciu Olimpiady w Paryżu


Karczemne bachanalia na otwarciu Olimpiady w Paryżu

Oglądałem w piątek wieczorem długi fragment ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Wielki show, performance, w którym bierze udział całe miasto ze swoimi monumentalnymi zabytkami. Ekscentrycznie, oryginalnie, kolorowo, z dopracowaniem detali - to mogli wymyślić tylko Francuzi. Gdy operator przedstawiał widok z drona, pomyślałem – „ależ to jest jednak wspaniałe miasto”! I te niezliczone barki, łódki, łodzie, z olimpijczykami różnych nieznanych nam krajów na pokładzie, co za świetny pomysł! Nieco zakłócany przez czasem zbyt intensywny deszcz. Wprzęgnięcie orkiestry gwardyjskiej z mundurach w wykonanie popowej piosenki z tancerkami wijącymi się w sensualnym tańcu, hm, ciekawe, zaskakujące, trochę w stronę Monthy Pytona, ale jeszcze powiedzmy w porządku. Ale scena ze śpiewającą głową Marii Antoniny, z budynkiem spowitym dymem w kolorze purpury, złowrogo przypominającym morze wylanej krwi, podczas gdy postać zgilotynowanej królowej sklonowana, by stać w co drugim oknie, wesoło sobie śpiewa wymachując tą ściętą głową, bardzo teatralne, zaskakujące ale to już raczej niesmak, Monthy Pyton do kwadratu, zabawianie się tematem terroru, okrucieństwa. To wydało mi się powiedzmy co najmniej kontrowersyjne. A scena z trójką studentów, podszyta erotycznym pożądaniem, niesmaczna, wulgarna, coś co nie powinno mieć miejsca w takim miejscu, w takim momencie. Nachalna propaganda agendy LGBTQ etc.

Kiedy rano otworzyłem fejsbuka (cóż, tak właśnie było), wyskoczyła mi natychmiast krótka rolka z bp Barronem mówiącym o „mockery” z chrześcijaństwa podczas ceremonii otwarcia igrzysk, zerknąłem na twittera – i dopiero dowiedziałem się, co się wydarzyło. Nie musiałem tym razem sam mierzyć się ze swoimi absmakami i niesmakami, jak co do części, którą obejrzałem wcześniej, inni dokonali interpretacji i wyciągnęli wnioski za mnie. Nie mylili się.

To wszystko co mogłoby uchodzić za drapieżną wizję artysty, reżysera, było niewątpliwie zamierzone. Dlatego został przecież wybrany do tego zadania. Nie mogło być inaczej. Miało być transgresyjnie, i było, miało być danie prztyczka w nos i gnębienie tych niedobitków chrześcijan, i było, jednak przede wszystkich miała to być chwała dla rewolucyjnej i post-rewolucyjnej Francji. Francji opanowanej przez spiskowców i ich potomków, uczestników różnych tajnych stowarzyszeń, którzy doprowadzili do rewolucji, ścięcia swojego króla, królowej, i jeszcze kilkudziesięciu tysięcy osób. Którzy utopili Francję w morzu krwi, splądrowali, zniszczyli i rozkradli tysiące kościołów, zakonów, zniszczyli co się tylko dało zniszczyć aby budować nowe. Już bez Boga. I pilnie tego strzegą. Nie ma wolności dla wrogów wolności, i to my określamy, kto tym wrogiem jest. Czyż nie tak jest?

Dla największych niedowiarków chyba stało się zupełnie jasne, że duch rewolucji francuskiej, jest cały czas obecny we współczesnej Francji, ba, w całym świecie, uosabiany m.in. przez rządzących, Macrona i innych. Co oni proponują? Widzieliśmy sami: transgresję, wielkie bunga-bunga i brutalność wobec opornych. Nie taniec na Titanicu, ale orgię na Titanicu.

Dalekie od komunizmu? (To nasz wątek polski, żenujące zawieszenie legendy sportowego dziennikarstwa Przemysława Babiarza, bo czyżby jakiś nadgorliwy pryszczaty adept panującej ideologii chciał się podlizać?) To przecież dokładnie te same podstawy, piękne słowa, idee, o świecie bez granic, pokoju, wolności, równości, braterstwie a potem są równi i równiejsi, jest terror i morze krwi. Komunizm kojarzy się z wersją wschodnią, siermiężną, w gumofilcach i kufajkach z Syberii. Dlatego to marzenie na Zachodzie wciąż jest żywe, nie o tym komunizmie zrealizowanym już na Wschodzie na sposób wschodni, przaśny, ale o takim bardziej nowoczesnym, ładniej opakowanym, sterylnym, jak o tym można posłuchać w piosence „Imagine” albo poczytać u tych, którzy pouczają nas z pokładów prywatnych odrzutowców, że „nie będziemy mieć nic i będziemy szczęśliwi” a sztuczne mięso będzie smakować prawie tak jak prawdziwe.

Światem kierują albo chcą nim kierować szaleńcy. Kiedyś oglądaliśmy takich szaleńców w starych filmach z Jamesem Bondem: facet ze złotym zębem, szalony miliarder z siedzibą w jakiejś skalnej grocie na bezludnej wyspie…. Teraz stoją na czele rządów, korporacji, operują miliardami i chcą urządzać dla nas świat na nowo.

To co widzieliśmy w Paryżu nie jest żadnym przełomem. To dzieje się na co dzień, ta wizja jest wdrażana od lat. Mieliśmy niedawno wprost satanistyczny performance na Eurowizji i wiele innych przegięć, których nie powinno być z sferze publicznej. Po prostu tym razem była wielka widownia, i o to oczywiście też chodziło. Może dzięki temu zrozumiemy wszyscy, że to nie jest myzianie, że to jest wojna ideowa. Że po tamtej stronie są ludzie nie mający nic sensownego do zaproponowania, z wizją z piekła rodem, której realizacja powoduje, że Europa powoli ale konsekwentnie umiera. Ten rak toczy Francję ale i cały stary kontynent (już w dosłownym tego słowa znaczeniu stary) od lat i pokoleń. Ostatnie wybory koalicja Macrona i skrajnej lewicy wygrała we Francji już tylko dzięki głosom muzułmanów. Macron i odważni twórcy ceremonii otwarcia igrzysk wiedzą, że ich świętości szargać nie wolno.

Co my na to wszystko? Teraz trwa wielka imba w mediach społecznościowych. Wzmożenie: komentujemy, lajkujemy, udostępniamy. Marion Marechal, siostrzenica Marine le Pen wrzuciła w media społecznościowe twit, że to nie jest Francja, że to szaleństwo skrajnej lewicy. Fajnie, wiele milionów wyświetleń. Rod Dreher skomentował to z kolei tak, że i co z tego, skoro ta prawdziwa Francja nie zrobi z tym nic. I ona ma rację, i on - najpewniej - ma rację,

Czy my coś możemy zrobić? Dzisiaj natrafiłem w Piśmie na fragment Mateusza rozdział 24, gdzie uderzyły mnie słowa: „ponieważ wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu”. Jeśli wzmoże się nieprawość, nieprzyzwoitość, szarganie świętości, deptanie uczuć innych - osłabnie miłość wielu. A wtedy bez miłości świat będzie gorszym miejscem, bardziej brutalnym, bezlitosnym. Cały czas takim jest w krainach, gdzie chrześcijaństwo wcale nie zawitało lub jest jeszcze bardzo słabe. Takim świat będzie się stawał w miejscach, gdzie chrześcijańska kultura, szacunek dla człowieka, postrzeganie dziesięciu przykazań jako wyznacznika akceptowalnych działań - dramatycznie słabnie. A zatem musimy coś robić!

Czy coś konkretnego możemy zrobić aby powstrzymać to szaleństwo? Jeśli każdy przekonałby pięć osób, dostarczył im faktów, wiedzy, zmuszających do myślenia, wyciągania wniosków? A te pięć osób nigdy więcej nie zagłosowałoby na szarlatanów, trefnisiów za cały swój program mających tylko nagrywanie rolek na instagrama…..

Marzenie.


piątek, 5 lipca 2024

Maurice Ollier R.I.P.

 

Eurojam Viterbo 1994, po lewo Maurice Ollier, mini-szkolenie dla delegacji polskiej

Dzisiaj nad ranem zmarł Maurice Ollier. Wielki, mądry a przy tym skromny człowiek, przyjaciel Polski i Polaków, osoba, która położyła wielkie zasługi dla powstania Skautów Europy w Polsce. Miał osiemdziesiąt lat, dobre życie i piękną śmierć. Odchodził powoli przez kilka dni, podczas których u jego „łoża śmierci” zgromadziła się cała jego rodzina, dzieci i wnuki, które towarzyszyły mu w przejściu do lepszego świata.

O tym wszystkim informował nas Zbyszek Minda, który z Maurice’m był najbliżej i na początku, i w ostatnich latach, a teraz w bieżącym kontakcie z jego dziećmi. Zamieścił już piękne wspomnienie na swoim blogu, do którego odsyłam Tutaj.

Pozwolę sobie na kilka refleksji i wspomnień z mojej strony, a na końcu zamieszczam fragment większej całości, nad którą od jakiegoś czasu pracuję.

Maurice’a poznaliśmy w styczniu 1994 roku w Warszawie. Przyjechał z delegacją na negocjacje dotyczące naszego ewentualnego wstępowania do Federacji Skautingu Europejskiego. Cytował jak z rękawa przykłady z historii Polski, od Królowej Jadwigi po Jana III Sobieskiego, wyznał, że przed przyjazdem przeczytał dużo książek o Polsce. Dwa lata później będąc u niego w domu zobaczyłem ten stos, miał jakieś 70 centymetrów wysokości.

Potem był Eurojam w Viterbo i w Le Puy, gdzie Maurice cały czas nas edukował. Mieliśmy mini-szkolenie na obozowisku w Viterbo, najlepsze jednak były wieczorne rozmowy albo rajd do obozowiska dziewczyn, gdy Maurice tłumaczył nam różnice w wychowaniu dziewczyn i chłopaków. Mam wiele scen przed oczami, ciągle żywych. Wieczór, zachodzące nad koronami drzew słońce, odgłos cykad i dziesiątki ognisk harcerskich, przy których rozbrzmiewa radosny, młodzieńczy śpiew, okrzyki, entuzjazm tak jak tylko Skauci Europy potrafią. Idziemy w kilku z Maurice’m, który nagle przystaje i jakby nasłuchuje, po czym odwraca twarz w naszą stronę:

- Widzicie? Słyszycie to? Jeśli chcecie coś zrobić dla Polski, opowiedzieć ją młodym ludziom z innych krajów, podzielić się piękną historią, uświadomić, bo oni przecież nic, ale to nic o niej nie wiedzą, możecie to zrobić przy takich ogniskach.

Wycieczka do obozu przewodniczek, Viterbo 1994

Kolejna scena, jakże profetyczna, gdybyśmy mieli jakiegoś poetę w naszym gronie, powinien powstać o niej przejmujący wiersz. Jest 1996 rok, wielka pielgrzymka Skautów Europy z okazji 1500-lecia chrztu Francji. Jesteśmy tam całym autokarem z Polski. Czekam z Maurice’m na wielkiej łące pod lasem, gdzie ma powstać obozowisko. Nagle podjeżdżają autokary, może dwadzieścia, może trzydzieści, dużo. Wysypują się z nich wędrownicy i przewodniczki, a z każdego z autokarów dodatkowo kapłan. Jeden w szarym habicie, drugi w białym, trzeci w brązowym, a z czwartego ksiądz w czarnej sutannie. Jest ich kilkudziesięciu, tyle ile autokarów. Ten widok jest niesamooowity! Robi na mnie wrażenie, Maurice to widzi i oczywiście natychmiast wykorzystuje aby wygłosić krótką pogadankę. Że służymy Kościołowi, dając marynarzy, którzy zaciągają się pod różne bandery, że skauting nie buduje swojego okrętu, płynącego przez życie pod swoją, odrębną banderą. Nie. Wychowujemy ludzi dla ruchów, dla różnych miejsc w Kościele i w społeczeństwie, którzy idą w życie w te różne miejsca i mają je zmieniać. I ta różnorodność duchowości, powołań, jest oznaką zdrowego ducha, tego że dobrze pełnimy służbę, realizujemy naszą misję. On mówi to o organizacji francuskiej, ale dobrze wiem, że mówi to dydaktycznie, z zamysłem, w dobrej wierze, przekazuje wszystko co wie, dzieli się doświadczeniem, esencją, że może Polska pójdzie tym tropem, że coś w tych głowach słowiańskich może zostanie. Szkoda że tak słabo znam francuski, szkoda, że nie mogę wszystkiego, w detalach wyłapać z jego wypowiedzi, które są uprzejme, dostosowane do słuchacza, powtarza najważniejsze tezy, gestykuluje, upewnia się, że przekaz dociera. Wiele razy potem jeszcze o tym usłyszymy: nie statek, lecz marynarze pod różne bandery. Ten widok autokarów i wielkiej różnorodności kapłanów, najpewniej w większości byłych szefów skautów Europy, jest tak ilustracyjny, tak mocny!

Pielgrzymka do Reims, 1996, fajne zdjęcie Maurice'a z moją przyszłą żoną 
(szkoda, że ja nie mam takiego-;))

„ (…)

Pierwszy wyjazd na obóz szkoleniowy Charlemagne do Francji, kwiecień 1995

Wyjechaliśmy we dwóch Zbyszek Minda i ja. Mieliśmy wziąć udział w międzynarodowym: francusko-niemieckim obozie szkoleniowym Charlemagne, Karol Wielki. W miejscu szczególnym go wiosce gdzie urodziła się Joanna d’Arc. Cali Francuzi, za to ich od początku polubiliśmy. Symbole, genius loci, detale, w których kryje się sens, nazwane detalami jedynie dla niepoznaki. Najpierw jednak Święta Wielkiej Nocy z rodziną Maurice’a Ollier’a. Zapowiadało się świetnie, i tak też było. Dojechaliśmy w Wielki Piątek. Jeszcze w Wielki Czwartek byliśmy wieczorem na liturgii u Dominikanów na Freta w Warszawie. Wspaniała liturgia, ale to „tylko” Wielki Czwartek, wiadomo najbardziej normalna msza w porównaniu do liturgii kolejnych dni. W piątek Maurice zabrał nas w centrum Paryża do kościoła blisko jego biura, w którym zostawiliśmy plecaki. Na liturgii średnia wieku grubo po rozpoczęciu wieku emerytalnego, wszyscy siedzą, cały czas siedzą. Na koniec Komunia Św. Kapłan szybko usiadł a rozdawały ją dwie kobiety, jedna ubrana w dżinsy i długi, wełniany, rozwleczony sweter. Druga, nie lepiej. Byliśmy w ciężkim szoku. Po opuszczeniu kościoła musieliśmy mieć nietęgie miny, bo Maurice zaraz powiedział, żebyśmy się nie martwili, jutro zabierze nas na liturię w swojej parafii, gdzie jest normalniej, prawie tak jak w Polsce. To „prawie” trochę nas zaniepokoiło, ale byliśmy i tak pełni ogólnego podekscytowania.

Maurice odbiera nas od Laurent'a Wallut'a, Paryż 1995

Następnego dnia faktycznie udaliśmy się do parafialnego kościoła w Elancourt, miejscowości na przedmieściach Paryża, zbudowanego wśród wielkich bloków z płyty. Trochę nas zdziwiło, że we Francji, którą dotąd znaliśmy z domków i domów istnieje osiedle przypominające Ursynów. Okazało się, że we Francji też rządzili socjaliści, wprowadzając na swoją modłę podobne pomysły jak w krajach bloku komunistycznego. Tu było ładniej, więcej zieleni, czysto ale jednak duża gęstość zaludnienia i wiele pięter.

Kościół był szerszy niż dłuższy i właściwie nie miał prezbiterium. Na liturgii Wielkiej Soboty było wielu ludzi, dużo młodzieży, normalna służba liturgiczna, śpiewy. Na koniec uderzyło nas tylko to, że zaraz po zakończeniu liturgii, zanim jeszcze kapłan i asysta liturgiczna doszli do zakrystii, tłum zaczął niesamowicie głośno gadać. Piszę „gadać”, ponieważ zgiełk zrobił się niesamowity, wszyscy w jednym momencie zaczęli ze sobą rozmawiać. To był zgrzyt. Maurice znowu kątem oka zauważył, że my to tak odebraliśmy, jako zgrzyt właśnie. Jakimż on był bacznym, wrażliwym obserwatorem i wspaniałym gospodarzem zainteresowanym samopoczuciem nawet tak młodych gości! Maurice zagadnął do nas od razu jak wyszliśmy na zewnątrz.

- Wiem, wiem. Poczekajcie, jutro zabiorę was w jeszcze inne miejsce. Jestem pewien, że tam wam się spodoba.

Następnego dnia, w niedzielę wielkanocną, ruszyliśmy samochodem poza miasto. Jechaliśmy dłuższą chwilę wśród pól, lasów i łąk, by dotrzeć do małej miejscowości na jeszcze dalszych obrzeżach Paryża. Dotarliśmy do kościoła, otoczonego niezliczoną ilością zaparkowanych samochodów.

Wchodzimy do środka, a tam pełen kościół, mnóstwo młodych ludzi, młodych małżeństw, granatowe kurtki i płaszcze, malcy w krótkich spodenkach, Francja elegancja. Ktoś rozdaje teksty pieśni. Po chwili zaczyna się Msza Św. Piękna asysta, kilkunastu ministrantów w białych albach, świece, kadzielnica, i skupiony młody kapłan, dyskretnie pozdrawiający uśmiechem zgromadzonych. Msza była wspaniała, Paryż wart był Mszy, to znaczy przyjazd tutaj był tego wart, pomijając wszystko, nawet ze względu na tę jedną Mszę. Była to zwyczajna Msza, taką jaką znamy z naszych kościołów, ale odprawiana bardzo nabożnie, na której wszystko było jak należy od początku do końca. Uroczysta, okadzenie, świece krążące od ołtarza do ambony. I kazanie, płomienne. Ksiądz miał małe karteczki, kilka, na których najwidoczniej miał wynotowane punkty, które rozwijał. Ludzie zasłuchani. On precyzyjny, tłumaczący starannie aby być dobrze zrozumianym. Krótko, mimo niedzieli. Śpiew – znakomity! Wychodzimy poruszeni, w megapozytywnym nastroju, na pewno widać to po nas. Maurice uśmiecha się, chce zadać „rozstrzygające pchnięcie szpadą”.

- Chodźcie ze mną, jeszcze jedna rzecz.

Idziemy do zakrystii. Ksiądz już rozebrany z ornatu i alby, podchodzi od razu do Maurice’a. Witają się serdecznie, zagadują, po czym Maurice odwraca się od razu w naszą stronę i przedstawia nam kapłana.

- To ksiądz Pierre. Był skautem i drużynowym w naszym hufcu.

Tak! Wiedział jak nas podejść, jak rozłożyć na łopatki, jak totalnie zdobyć. Przybijamy piątkę, wymieniamy jakieś krótkie uwagi i pozdrowienia. Wychodzimy.

Jesteśmy pod wrażeniem. Znowu, trochę więcej rozumiemy o co tu chodzi. O co chodzi z tymi Skautami Europy, jakich ludzi ten ruch wychowuje i ma wychowywać. Jaki jest jego cel. Jesteśmy zmotywowani do działania.

Pielgrzymka do Reims, 1996, posiłek, 
jak widać Maurice wykorzystuje każdą chwilę na przekazywanie swojej wiedzy

Maurice jest człowiekiem, który położył wielkie zasługi dla powstania skautingu europejskiego w Polsce. Chciałem napisać „może i największe”, ale po namyśle nie chcę oceniać, wydawać sądów, itd. każdy ma swojej zasługi, niechaj policzone zostaną tam po drugiej stronie. Chciałem tak napisać bo oczywiście były osoby bardziej zaangażowane, czasowo na pewno, decyzyjne, ówcześni komisarze federalni: Gildas Dyevre, potem Pierrette Givelet, sekretarz federalny Jeanne Taillefer, niestrudzony Laurent Wallut, Jacques Mougenot i wielu innych. Jednak osobą, która najbardziej rozumiała, że Polska to nie Francja, najumiejętniej tłumaczyła i najgłębiej rozumiała i mówiła o niuansach był Maurice Ollier. Wtedy jako doradca właściwie, poproszony o tę misję, rewitalizowany ze skautowej emerytury. Jak mieliśmy się dowiedzieć później, człowiek który „zęby zjadł na skautingu”, był Komisarzem Federalnym, potem czy wcześniej ale pierwszym etatowym pracownikiem stowarzyszenia francuskiego, który wiele rzeczy „postawił”, „uruchomił”. Prywatnie mąż sympatycznej żony i ojciec czwórki dzieci. Mieliśmy je wszystkie poznać. Przy okazji okazało się, że jedną z dwóch przewodniczek o imieniu Cecile, które po cichu adorowało wielu wędrowników podczas wędrówki euromootowej do Le Puy, jest jedna z córek Maurice’a😉  (…)”

 

środa, 3 lipca 2024

KILKA HISTORII, KTÓRYMI CHCIAŁEM SIĘ PODZIELIĆ Z WAMI


Taką przyjemność nam tu zrobiliście, Dobrzy Ludzie, dobrym słowem i życzeniami pod zdjęciem upamiętniającym dwudziestą siódmą (nie do wiary!) rocznicę naszego ślubu, że w ramach jakiejś wzajemności i wdzięczności chciałbym coś tu dla Was umieścić. Napisać coś niebanalnego albo chociaż przepisać skądś. Coś dającego wartość, może inspirację, może zadziwienie, może choć uniesienie brwi. Jedna myśl, jedno zdanie, jedno słowo. Tak lapidarnie mi się nie uda, jeśli w ogóle, ale postaram się jak najkrócej. Mimo wszystko jednak zanim zaczniecie dalej czytać lepiej zaparzcie sobie herbatę, wyjmijcie z lodówki zimny napój, zerwijcie kapsel, zapalcie cygaro, zarzućcie nogi na stół, a może rozeprzyjcie się na leżaku, w fotelu, nie wiem co jeszcze tylko chcecie, by było Wam wygodniej. Może wciągniecie się w kolejny mecz jak ja wczoraj w mecz Portugalii ze Słowenią. Lubię tego Cristiano Ronaldo, jest taki szczery w swoich emocjach, nie udaje, że nic się nie stało, nie zgrywa Greka, gdy schrzani karnego. To jest takie autentyczne, duży chłop a płacze jak dziecko. Jego mam siedzi na trybunach, a mogła go przecież nie urodzić. Znamy tą historię. Jednak nie maże się ale nadrabia, walczy, biega, jest w całości zaangażowany, ze swoimi mięśniami, siłą, męskością, ale i emocjami.

Ostatnio w artykule z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy urodzin Chestertona wyczytałem, że właściwie był gotowy na konwersję do Kościoła katolickiego już w momencie napisania „Ortodoksji”. Jednak formalnie zrobił to dopiero 14 lat później. Przyczyną była delikatność wobec żony, niejako czekanie na nią, nie chciał sprawić jej przykrości, a ona opierała się temu. I tak nie obyło się bez niezrozumienia, Frances przystąpiła do Kościoła dopiero kilka lat później. Wzruszył mnie tą swoją czułością ten wielki umysł ale i ogromny fizycznie człowiek, błyskotliwy, jowialny Anglik.

Jakiś czas temu obejrzałem wreszcie film o Zofii Kossak ”Mulier fortis”, dzielna kobieta. Oczywiście tylko dokumentalny, zrobiony przez TVP (czy jeszcze znajduje się na platformie tvp.vod? czy też został stamtąd usunięty przez karnych najemników, którzy z ptaków nie orła lecz wybierają wronę?). Jest tam informacja, o której wcześniej nie słyszałem, iż Zofia Kossak otrzymała zaraz po II Wojnie Światowej nieformalną propozycję napisania czegoś „pod nagrodę Nobla”. Pasowało ją jej przyznać: uciekinierka z bloku wschodniego, emigrantka, wybitna pisarka polska i katolicka, znana już na świecie dzięki „Krzyżowcom” i innym książkom, „Sienkiewicz w spódnicy” ale o nieco bardziej uniwersalnym stylu i tematyce. Propozycja była kusząca, jednak nie podjęła jej, w zamian wyjeżdżając z mężem do Kornwalii, by tam pracować ciężko fizycznie w gospodarstwie rolnym. Oboje mieli grubo ponad pięćdziesiąt lat i nie byli przyzwyczajeni do takiego trybu życia. Trudny, wietrzny, melancholijny klimat, obcy ludzie wokół, codzienne oporządzanie zwierząt, uprawienie pola, itd. Gdy odwiedził ich miejscowy ksiądz, dziwił się, jak dają radę nie paląc w kominku bo „tu ludziom inaczej nie idzie wytrzymać niż patrzeć wieczorami z ogień”. Dlaczego to zrobiła? Jej mąż przesiedział całą wojnę w oflagu czyli obozie internowania dla oficerów i był w głębokiej depresji. Lekarze orzekli, że jedynym ratunkiem dla niego jest praca fizyczna na łonie natury, kontakt z przyrodą. Nie zastanawiała się długo, wyjechała z nim. Na kilka lat pisarka umilkła zupełnie, zaprzestała pisania czegokolwiek. Tylko drobne zapiski, z których potem powstały bardzo oszczędne „Wspomnienia z Kornwalii”.

Zmarły niedawno wybitny tłumacz języka angielskiego ale i pisarz, myśliciel, judoka, Lech Jęczmyk. Chciał studiować anglistykę, może polonistykę, w czasach głębokiej komuny dostał wilczy bilet, mógł studiować tylko filologię… rosyjską. Postudiował, i tak ostatecznie został tłumaczem literatury angielskojęzycznej, i to wybitnym. Różne są drogi, może za często przywiązujemy zbyt dużą wagę do z perspektywy czasu mało znaczących spraw.

I harcmistrz RP Stanisław Sedlaczek, wróciłem do jego biografii, chciałbym ukończyć jej czytanie. Aresztowany w 1941 roku w swoim warszawskim mieszkaniu, więziony w Oświęcimiu, tam zginął. Nie uczestniczył w konspiracji zbrojnej, nie było procesu, nie było zarzutów. Prawdopodobnie padł po prostu ofiarą akcji eksterminacji polskiej inteligencji. „Po prostu”. To brzmi jak koszmarny sen, ale to nie był sen. Okupacja Polski w czasie II Wojny Światowej to był koszmar, hekatomba, którą trudno nam sobie nawet wyobrazić a której pamięć jest teraz zacierana. Pytanie do czytających to historyków: czy są jakieś archiwa, do których można by mieć dostęp, niemieckie oczywiście, gdzie można by znaleźć informacje o tym aresztowaniu, jakieś protokoły itd.? Jestem przekonany, że dokumentacja była sporządzana jak należy. W każdym razie: gdy gestapo pojawiło się na dole w kamienicy, dozorca dobiegł do mieszkania Sedlaczka i ostrzegł go, aby uciekał. Z mieszkania było drugie, tylne wyjście. Bez problemu mógł zbiec. Nie zrobił tego. Nie wahał się ani chwili. W żadnym razie nie chciał narażać żony i dzieci. Takie jest świadectwo dozorcy.

I jeszcze Czesław Miłosz. Nie dlatego ten cytat poniżej, aby znalazł się w kontrapunkcie, te słowa świadczą po prostu o tym, że miał sumienie, refleksję nad sobą, krytycyzm. Daleki jestem od osądów, od osądzania kogokolwiek, szczególnie jego na podstawie tego cytatu, ale cytat ten jest cenny, jest wymowny. Niejednemu może dać do myślenia.

„– I zmagał się z pytaniem: może byłoby lepiej, gdybym tego wszystkiego nie osiągnął, a był zwyczajnie lepszym człowiekiem? I może czułość do człowieka jest ważniejsza niż sztuka?

Nie wierzę, że tak myślał naprawdę?

W każdym razie stawiał takie pytanie. Pytał nawet mnie, czy moim zdaniem to się „opłacało”, ponieważ bardzo się obwiniał o nieszczęścia swojej rodziny. Że był złym ojcem, nie dość oddanym mężem.”

To powiedział Andrzej Franaszek, autor biografii Czesława Miłosza o dylematach tegoż, w wywiadzie dla pisma „Bluszcz”.

Czy cena sławy zawsze jest wysoka? Czy musimy ja płacić w taki sposób? Nie tylko sławy, ale i cena władzy, pieniędzy, dobrobytu, pozycji zawodowej, wygodnego życia oddającego się podróżom i wyszukanym przyjemnościom?

Często tak jest, coś za coś!

Piszę też o tym wszystkim, mając w pamięci trzy śluby ostatnio, w których dane nam było uczestniczyć, budujące, pełne nadziei na szczęście każdego z tych dwojga, i na więcej szczęścia wokół nich, na roztaczanie się dobra, dzielenie się nim, promieniowanie.

I jeszcze dwa pamiętne wydarzenia tej wiosny. Wszystko tej wiosny, dacie wiarę? Świętowanie, huczne, dwudziestopięciolecia małżeństwa dwóch par przyjaciół. Och, co to były za wieczory! Najpierw ten w kwietniu: spod kościoła państwo młodzi odjechali kabrioletem. Tak, spełniają się niektóre nasze marzenia, realizowane przez innych😉 Potem taniec, teledysk, piosenka zaśpiewana przez niespodziewającego się tego nawet po sobie rocznicowego pana młodego. Potem w czerwcu, znowu program artystyczny, piosenka skomponowana specjalnie na tę okazję. Czad. Wesoło, spontanicznie, jednocześnie na luzie, w dobrym stylu. I dzieci, dobrze wychowane dzieci, dające sobą świadectwo o swoich rodzicach, o ich wysiłku i trosce przez te wszystkie lata. O tym, że nie tylko przewijali, karmili, prowadzali do szkół, ale i cierpliwie upominali, zwracali uwagę, szlifowali powierzone im diamenty aby stawały się brylantami.

Dziękuję za uwagę. I jeszcze raz za życzliwe życzenia!