niedziela, 17 września 2017

Co jakiś czas ktoś życzliwy mnie pyta (za co dziękuję), czy ze zgoleniem brody zaprzestałem pisania czegokolwiek? Cóż powiedzieć? Czegokolwiek to nie… Codziennie piszę setki maili na przykład. Natomiast sporo czytam (jak na mnie) i nic prawie nie oglądam. Może nie piszę bo nie czuję, że miałbym coś odkrywczego do powiedzenia? Sam nie wiem… Dużo się dzieje, i to na różnorakich polach, biorę w tym udział, bynajmniej nie jedynie jako pasywny uczestnik, mimo to mało co mnie zaskakuje, mało co zachwyca, nic nie wydaje się świeże, przenikliwe, przejmujące lecz za to przewidywalne, wtórne, powierzchowne. Czy to właśnie oznacza dojrzałość?  Dojrzała dojrzałość-;) Brak złudzeń co do rzeczywistości? Niemożność krzesania z siebie taniego, pozbawionego podstaw entuzjazmu? Dostrzeganie konsekwencji? Jak przewidywanie tego, że w trzecim ruchu polegnie hetman? I co? Mam przy komputerze pastwić się nad rzeczywistością? Mam pluć zgorzknieniem?

Nie będę. Opowiem Wam za to o jednej z moich pięćdziesięciu lektur. Tak jest. Przy okazji wakacji policzyłem napoczęte i nieskończone książki. Naprawdę jest ich jeszcze więcej, ale większości nie mam chyba ochoty kończyć. Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca? Jednak jest wiele, do których chciałbym wrócić, ale wcale się z tym nie śpieszę. Złośliwy powiedziałby, że jest akceptacja rzeczywistości, tzw. realiów. No i co? Mam niesamowity komfort sięgania po to, na co akurat mam ochotę. Zależnie od nastroju i apetytu. Żadnych lektur obowiązkowych, uzupełniających, modnych, przypadkowych. Tylko to, co chcę przeczytać. Niestety nic prawie z tego zbioru nie jest dostępne na audiobooku, a prawie nic na ebooku, więc muszą piętrzyć się na stosie w sypialni te pochłaniacze kurzu ku utrapieniu mojej życiowej towarzyszki. Nie wolno ich odłożyć na półkę, bo przecież mogę zachcieć uczknąć z którejś kilka stroniczek w któryś z jesiennych wieczorów.

Tak stało się z „Dziennikiem” Sandora Maraia, kilka lat już się kurzy. Nie skończyłem (bo to zasadniczo nie jest lektura do jednorazowego wchłonięcia) i długo nie wracałem. Słyszałem oczywiście, że końcówka jest wstrząsająca. Więc tym razem zacząłem właśnie od niej. A jest wstrząsająca dlatego, że facet powoli umiera, osuwa się coraz bardziej w zaawansowaną starość, odchodzą po kolei jego najbliżsi, ludzie, których znał. Zostaje sam z perspektywą pogłębiającego się niedołęstwa, którego się obawia. Skrupulatnie odnotowuje zmniejszającą się wydolność fizyczną, coraz większe zmęczenie przy spacerach i codziennych czynnościach. Martwi go jedno. Czy zdoła sobie strzelić w łeb zanim przestanie być w stanie czyn taki popełnić. Jest to smutne bardzo. Brak wiary, że życie się nie kończy tylko zmienia. I te wspomnienia rozsypywania prochów nad oceanem, żony, syna. Pustka. Uświadamia też coś, o czym nie chcemy pamiętać, że ciało obumiera, że śmierć jest procesem, że starość nie zawsze przypomina reklamy Biovitalu. Że umieranie na szpitalnym łóżku, bez rodziny, wśród obcych, rzadko obdarzonych empatią, a jeśli już to służbową, bez bliskich trzymających za rękę, a może i trzymających zapaloną gromnicę, i w ręku też coś innego może trzymających, takie coś co się przesuwa palcami, jest trudne, jest bolesne, jest nieludzkie. Marai nie pozostawia nam złudzeń. Ciało odmawia mu posłuszeństwa, z bólem notuje, że już nie może pisać, czytać, że trwa tylko. Dobiega dziewięćdziesiątki, jego przybrany syn Janos zmarł nagle w sile wieku. A wcześniej jeszcze odeszła jego ukochana żona Lola, wspomina ją z tkliwością. Na przykład to, że od jakiegoś czasu nie może tuż po przebudzeniu odnaleźć jej ręki, bo zawsze, przez lata, to była pierwsza czynność, to czułe ujęcie dłoni ukochanej osoby, dotknięcie, znak. Nieliczni odwiedzający wybitnego pisarza w ostatnim okresie jego życia wiedzieli, że nie wolno im siadać w fotelu Loli, że to nie przystoi. Podczas rozmowy Marai od czasu do czasu mimowolnie gładził ręką oparcie tego fotela, jej fotela.

Lola zostawiła w skrzyni swoje dzienniki, codziennie spisywała ich wspólne życie. Spisywała je dla niego, on pisał dla innych. Stąd pewnie moglibyśmy dowiedzieć się więcej o życiu tych węgierskich emigrantów, emigrantów niezłomnych. Marai nie wyraził zgody na żadne wydania swoich dzieł w kraju dopóki nie opuści go ostatni żołnierz sowiecki. Pisał tylko po węgiersku, pisał ze świadomością, że jeśli jego głos zostanie kiedyś usłyszany, to zapewne nie za jego życia. Był wierny europejskiej kulturze, przyzwoitości, zdrowemu rozsądkowi i powołaniu pisarza, który przemawia przez swoje dzieła.

Uważam, że niniejszy wpis jest bardzo dopasowany do jesiennego nastroju i znowu jednoznacznej prognozy na najbliższe dni. W związku z tym mam dla Was coś jeszcze, piosenkę Joe Dassina, którą na pewno kojarzycie z Lata z Radiem czy jesienią, sam nie wiem. Ja ją kojarzę z ubiegłotygodniowego wieczoru u przyjaciół świętujących swoją piękną, okrągłą rocznicę ślubu. „Jeśli nie istniałabyś, po cóż miałbym żyć” taki jest jej tytuł. Teledysk nie jest najważniejszy. Powiedzieć o nim, że jest oldskulowy to nic nie powiedzieć.

Tutaj natomiast z polskim tłumaczeniem:  https://m.youtube.com/watch?v=gyVujrAvkdA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz