wtorek, 15 lutego 2011

Piątek wieczorem

Piotrek gramoli się na mnie i szczerzy te swoje cztery zęby. Jest piątek. Godzina 19.40. Wreszcie. Zawsze jak wracam z pracy wita mnie ta uśmiechnięta buźka. Jest najfajniejszy. Wszyscy tacy byli w jego wieku, choć trudno w to uwierzyć, Marysia i Marta bardziej żywiołowe, Mela i Staś trochę bardziej spokojni. On nie ma jeszcze problemów (chyba że wyrzyna mu się akurat ząb), nie odreagowuje szkoły, nie psoci. Wszystkie nasze dzieci też są przeurocze, ale jednak inaczej, kiedy są już starsze.

Leżę na chłodnej podłodze. Miłe ukojenie dla kręgosłupa, który pamięta wszystkie pracowite dni tygodnia. Marysia gra „Moon River”, potem motyw z „Amelii”. Marta idzie w jej ślady, dosiada pianina i brzdęka niemiłosiernie. Ułamki sekundy i już jest przy niej Piotr. Nie wierzę oczom, ale nabrał przyspieszenia w ciągu kilku dni. Błyskawicznie podczołguje się, jest już pod krzesełkiem i łapie Martę za nogi. Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem jego sprawności. Wywiązuje się zwyczajowa awanturka, jedna z bardzo wielu, które jeszcze się wydarzą podczas tego weekendu. Przychodzi Stasiek, w pomiętym dresie, właśnie wrócił z piłkarskiego treningu. Jest zmęczony. To dobrze, choć może nie, przecież zaraz będzie się drażnił z młodszymi siostrami. Nie mylę się. Dlaczego one mają takie wysokie głosy? Czy ja umiałbym tak piszczeć? Doświadczenie podpowiada mi jednak, że nic nie wskóram przekrzykując je, a jeśli przetrwam najbliższą godzinę, to potem przecież będą już spały, a wtedy nastanie błoga cisza. Proszę Marysię: „Mary, zagraj jeszcze Casablankę” i komenderuję: „Dzieeeeeeeeeewczyyyyyyyyyyyyyny do mycia”. Mary gra - dostała od nas Na Gwiazdkę nuty ze słynnymi kawałkami filmowymi - wprawia mnie to w bardzo optymistyczny nastrój. Gdy dziewczyny się myją, czas na kaszkę. Karmię najmłodszego. Ewa robi kolację. Chłopczyk je sprawnie, w końcu nie bez kozery ma taką wagę, jaką ma. Ostatnią łyżeczkę wypluwa, nauczył się nowej sztuczki językiem nicpoń jeden. Ja też się cieszę, wycierając resztki kaszki z okularów.

Po kolacji oglądamy Billa Cosby, najbardziej śmiejemy się ja i Ewa. „Ale tato, z czego się tak śmiejecie?” Musimy więc nieraz tłumaczyć cierpliwie z czego. Jednak i tak jest fajnie. Potem usypiam Piotrka, Ewa Martę i Melę, ta pierwsza każe sobie czytać stosy książeczek. Wreszcie siadamy na chwilę na dole, mamy pokusę odpalić laptopy. To nałóg antyrodzinny. Opieramy się mu. Uprzywilejowani najstarsi Staś i Marysia jeszcze coś usiłują czytać z nami, kręcą się. Rozmawiamy. Chwilę. Pijemy herbatę. Na odchodne Marysia rzuca jak co dzień od kilku lat chyba „Tylko nie idźcie jeszcze spać”. Nie idziemy. Jeszcze nie. W planie mamy obejrzenie filmu. Ewa i ja. Nie ma co. Z niedospania boli mnie głowa. Może jutro. I tak jesteśmy szczęśliwi. Jutro przecież sobota.

3 komentarze:

  1. True stories są najlepsze... Nie ukrywam, że w podobnej tematyce ostatnio interesują mnie coraz bardziej:). Przyglądam się małżeństwom z jednym małym dzieckiem (takie mam w pobliżu i takich znam najwięcej) wygląda to z boku na mocno pokomplikowany świat... Niedawno odwiedziliśmy z żoną jedno znajome małżeństwo z dwójką małych dzieci (całe szczęście, że to mniejsze jeszcze się nie poruszało :)), natomiast to wyglądało z boku już na totalną abstrakcję nie do ogarnięcia :). A Twoich szkrabów piątka. To działa? Funkcjonuje? :). Czekam na posta, w którym napiszesz coś więcej... Znając Ciebie, podejrzewam, że zawsze chciałeś mieć tak dużą rodzinę. Napisz proszę jak to było, gdy Twoje wyobrażenia zderzały się z rzeczywistością. Zachęć i pokaż dlaczego warto!

    Bartek B.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny tekst! Bardzo pouczający, praktyczny i życiowy. Liczę na więcej w podobnym "klimacie".

    sputi

    OdpowiedzUsuń
  3. Z codzienności rodzinnej - czynisz magiczną przygodę, której zazdrości pewnie większość czytających. Masz pióro!!
    Polecam mocno, mocno, mocno książkę "Osiołek Łukasza" H.Święcickiej. Spodoba się Wam. Taka rodzima akademia familijna bazująca na dziejach jednej rodziny wielodzietnej z początku XX wieku. jr

    OdpowiedzUsuń