Ostrzeżenie małym drukiem: Tekst przeznaczony tylko dla osób o silnych nerwach, trudny do czytania w grudniu, niedoczytanie do końca może grozić uszczerbkiem dla zdrowia, doczytanie do końca tym bardziej.
Drodzy Przyjaciele, Szanowni Państwo,
Ostatni rok okazał się dla mnie rokiem niezwykłym. Najpierw wypadek samochodowy. Skończyło się na urazie mojej córki (wszystko na szczęście już dobrze) i „tylko” skasowaniu samochodu, siniaków nie liczę. Jednak dobrze przecież pamiętam, że przez ułamki sekund liczyłem się z tym, że właśnie wyświetlają się napisy końcowe filmu pt. „Dzieciństwo, młodość i dojrzałość Zbigniewa Korby”. Potem wszystkie codzienne troski i sprawy zaczęły jawić się jakby z innej perspektywy, jako drobnostki upiększające życie. Życie! Życie, które jest darem, największym, najwspanialszym darem. W obliczu takich wydarzeń wszystko nabiera innego smaku, wymiaru, głębi. Myślę, że wielu z Was tego jakoś też doświadczyło w ostatnim czasie, umiera przecież więcej osób niż zwykle, może niektórzy z nas pożegnali kogoś bliskiego czy znajomego. Ja w każdym razie czuję, że Ktoś podarował mi dodatkowy czas, dodatkowy rok.
Następnie pożegnanie z firmą, w której pracowałem ponad osiem lat i zostawiłem kawałek życia. To narastało od dłuższego czasu i w końcu musiało chyba nastąpić. Wszystkim współpracownikom i dziesiątkom świetnych ludzi niezmiennie jestem wdzięczny za wspólną przygodę, trudy i sukcesy! Dla mnie nastąpił jednak czas na zmianę. Głęboki oddech, raz, dwa, trzy… Przed podjęciem nowych wyzwań zawodowych postanowiłem przez kilka miesięcy zająć się zajęciami zgoła innymi niż zajęcia dotychczasowe. Nadarzyła się okazja unikalna, jedyna w swoim rodzaju aby zrobić to, co wydawało się dotąd niemożliwe.
Postanowiłem wykorzystać ten czas na podładowanie akumulatorów: intelektualnych, fizycznych i duchowych. Najpierw pomyślałem aby zadbać o żelazną dyscyplinę, inaczej z tych wszystkich planów będą nici. Nie tylko nie chciałem zwalniać normalnego tempa ale wręcz je podkręcić. Sen - pierwsza sprawa, mocne siedem i pół godziny każdego dnia i uregulowany tryb życia. Do łóżka przed dwudziestą trzecią, wcześniej dwugodzinny detoks od elektroniki. Gdy musiałem nadgonić plan, wiele razy czułem się członkiem klubu „5 a.m.” Zachętę do wstawania o piątej rano zawdzięczam podpowiedzi Mateusza Kusznierewicza (zobaczcie jego wpis na Linkedin z wakacji). Wolę szóstą trzydzieści, ale kilka razy taka wcześniejsza pora ocaliła mi plan dnia. Ostra zaprawa fizyczna, zrzuciłem na początek pięć kilogramów, lepiej się biega zdecydowanie. Jogging, rower, basen. Do tego weekendowo strzelnica, golf i tenis. A codziennie klasyk komandosów, udało mi się wreszcie dojść do stu pompek za jednym zamachem. Podobnie przysiady i brzuszki, gorzej tylko idzie podnoszenie się na drążku ale i tak robię kilka razy więcej niż jeszcze rok temu. W tym czasie „zbiegałem” i objechałem rowerem całą okolicę, naprawdę grzech, że tak późno, tyle miejsc niesamowitych. Jeśli chodzi o dietę, naprzemienna: wege, active, keto. Od miesięcy czuję się jak młody bóg.
Jako zwolennik oldskulowej formuły „w zdrowym ciele zdrowy duch”, wszystkie te ćwiczenia dla ciała traktowałem jedynie jako dobrą podstawę do pracy intelektualnej i duchowej. Rozmyślania, medytacje i lektury, odwiedziłem też kilka pustelni. Jednak nie jestem mnichem, a zwyczajnym zjadaczem chleba, którego żywiołem jest przecież aktywne życie i praca, w moim przypadku praca intelektualna. Praca od lat jako mocno zaangażowany prawnik, a w ostatnich latach także manager, manager usług prawnych, prowadzący właściwie biznes przedsiębiorca, dyrektor HR-u, szef sprzedaży i tak dalej. Żartowałem często, że pandemia, to siedzenie w domu, byłaby świetnym czasem, gdyby nie to, że pracowałem jako prawnik - doradca przedsiębiorców i jednocześnie przedsiębiorca i pracodawca. W praktyce oznaczało to jeszcze więcej czasu niż wcześniej. Plusów siedzenia w domu aby więcej czytać, oglądać, spacerować jakoś nie było. Teraz miało być inaczej. Ruszyłem z impetem do walki.
Po pierwsze, zaległe lektury. Wszystko co chciałem od lat przeczytać ale bałem się nawet o tym pomyśleć. I mnóstwo nowości, zacząłem bowiem od zamówienia prawie setki książek z księgarni internetowych i antykwariatów, zakupiłem też mnóstwo ebooków. Kindle jest tak poobijany, że muszę go wymienić, ale na razie szkoda mi czasu na czynności organizacyjne. Muszę wymienić też okulary, piec, opony w samochodzie, kilka żarówek, sytuacja na pewno do tego niebawem dojrzeje. Udało się przez te ileś tam tygodni przeczytać ponad siedemdziesiąt różnego rodzaju książek. Sporo literatury pięknej, niszowa klasyka: Flannery O’Connor, van der Meersch, Marai, Bernanos, Huysmans, Greene - właściwie wszystko co kiedykolwiek wydano po polsku, i sporo w oryginale. Do tego wiele nowości – głównie pod kątem techniki pisania, stylu, konstrukcji, by utrzymać się w formie. Przeczytałem też wiele wynurzeń wielu pisarzy o tym jak pisać, w myśl zasady, że najbardziej praktyczna jest dobra teoria.
Następnie Polska, której już nie ma, która odeszła. Od dawna byłem totalnie sfrustrowany, że wydaje się teraz tyle pamiętników, wspomnień, dzienników, których nie było zupełnie wtedy, kiedy miałem czas na czytanie np. gdy byłem w czwartej klasie liceum albo na pierwszym roku studiów. Aż przyszedł moment, że czas ten się znalazł. Niesamowite książki Pawlikowskiego, Jałowieckiego, Meysztowicza, Lanckorońskiej, Gawrońskiego, Sapiehy, Ronikiera i wielu innych. Do tego cała publicystyka Mackiewicza, jaki to wspaniały szlachciura wileński jest, co słowem tnie jak szablą.
Do tego trochę historii: Montefiore o młodym i starym Stalinie oraz jego dworze, Kershaw, Volker i McDonough o Hitlerze. Brr! Potem Harris trylogia o Cyceronie, jeszcze kilka rzeczy o rozegraniu Polski przed rozbiorami i o lekkomyślnych powstaniach. Nie liczę ogromu publicystyki, analiz, artykułów. Miałem ochotę na poczytanie o mechanizmach zdobywania i wykonywania władzy. Czy te mechanizmy są zastrzeżone dla polityki, czy występują też w innych działalnościach ludzkich? Czy jest sens babrać się w historii? Okoliczności się zmieniają, a człowiek się nie zmienia. Tak myślę.
Gdy miałem dość tego babrania się w historii, jakże dla nas bolesnej jako Polaków, przerzucałem się na książki pozwalające lepiej rozumieć teraźniejszość. Przede wszystkim wszystko co się ukazało na temat „wielkiej czwórki”. Nie, nie tej, którą wspierałem jakoś tam dokładając małą cegiełkę do budowania w Polsce usług prawnych. Chodzi o inną wielką czwórkę, chyba potężniejszą: o Amazona, Apple’a, Facebooka i Google’a. A zatem czytałem o „Wieku kapitalizmu inwigilacji”, o „Ugly truth”, ale i o Netflixie, o Spotify, niektóre jeszcze nie przetłumaczone na polski. IGen - o tym jak to wszystko wpływa na dzieci, o „Epidemii egoizmu”, o „Cyfrowej demencji” i wiele innych. Dopiero zaczynamy cokolwiek orientować się jak to wszystko oddziałuje na nas, jak zmienia ludzi i świat. dopiero pojawiają się badania. Dalej wizje Schwaba, Gatesa, czwarte rewolucje przemysłowe, całe to zamieszanie wokół covid. I klasyka Zajdel (odkrycie), i powrót do klasyków dystopii: Orwell, Huxley, Lem, Dick. I co mogę Wam powiedzieć? Przypomnijcie sobie Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya i cieszcie się chwilą póki trwa.
Żyjemy w czasie wielkiej niepewności, rozchwiania, wzrastających napięć społecznych i międzynarodowych. Powinniśmy trzymać się razem, odnawiać a nawet zacieśniać rozluźnione więzi. Za mało jest kleju społecznego, za dużo polaryzacji. Coś nas łączy choćby przez to, że zamieszkujemy jedno państwo, jedną miejscowość, jedną ulicę. Tym bardziej gdy znamy się, pracujemy razem, spotykamy w sklepie z pieczywem.
Były też pozycje klasycznej myśli politycznej i społecznej, różne Bunty mas, Psychologie tłumów, Szaleństwa tłumów, Antykruchości, Czarne łabędzie itp. Był Chesterton, Scruton, Ratzinger, Michnik, i idole Krytyki Politycznej. Cztery książki bp Barrona po polsku, wiele podcastów, filmików i artykułów. Sporo biografii, oj, biografie są naprawdę wciągające.
Było tego dużo, postaram się dzielić co jakiś czas moimi wrażeniami z tych licznych lektur. Czuję, tak czuję wręcz poszerzenie pola widzenia i rozumienia. Nic mnie nie zaskakuje, mało co wydaje się odkrywcze czy świeże, gdy o czymś słyszę, najczęściej już to wiem, już przeczytałem, usłyszałem, czasami tylko nie wiem gdzie. Z drugiej strony mam wrażenie, iż „wiem że nic nie wiem”, ogrom wiedzy, publikacji, materiałów, książek, filmów, programów przeraża. „Wszystkiego jest za dużo” jak śpiewał Muniek Staszczyk. A może to zgorzknienie, albo może tak się objawia dojrzałość. Nie wiem już sam. Zasadniczo mam przecież przesyt wiedzy, teorii, analiz, dyskusji. To nic nie zmienia ani na nic nie wpływa. I co nam z tego? Że sobie pogadamy, że rozumiemy coś tam. Tu trzeba działać! Trzeba coś robić!!!
Na pewno brakuje wielkiej literatury współczesnej, jak to mówił Kafka, uderzającej jak siekiera w zamarznięte na lód nasze serca.
Kochani, co jeszcze?
Właściwie wszystkie ważniejsze premiery kinowe, na Bondzie byłem trzy razy, w tym dwa razy samotnie. Kilka, o dziwo, dobrych polskich filmów. Kilka seriali. Jest ich za dużo, szczerze mówiąc. A tak na marginesie - najlepsze na podstawie pomysłów książkowych. Najważniejszy jest scenariusz, historia opowiedziana. Potem inne środki do zastosowania (gra aktorska, dialogi, scenografia, montaż, ścieżka dźwiękowa itd.), aby dobrej historii nie zaprzepaścić po prostu.
Ponadto po raz pierwszy mogłem obejrzeć prawie wszystkie mecze na Euro 2021 oraz przesłuchać na żywo prawie wszystkich uczestników Konkursu Chopinowskiego. Bruce Liu od początku był moim faworytem, cieszę się, że wygrał.
Udało się być na kilku operach, w tym na Don Giovannim w Salzburgu. Przepiękne przedstawienie.
Wróciłem do francuskiego. Kilka powieści w oryginale i wiele publicystyki współczesnej. No i na żywo
Odbyłem kilka podróży zagranicznych. Pochyliłem się nad grobem sir Rogera Scrutona, spędzając potem przemiły wieczór z jego potomkami, paląc wyborne cygara, przepijając przednią whisky i wymieniając poglądy o tym, gdzie zmierza ten świat. Dostałem na pożegnanie niepublikowany zbiór ostatnich esejów, wersję limitowaną, nie będzie wydawana i udostępniana publicznie, tylko bezpośrednia dostawa dla wybranych liderów opinii w Europie i świecie.
Potem przejechałem kawałek północnej Francji, odwiedziłem Mont Saint Michel i dzięki starym przyjaciołom wziąłem udział w Rennes w spotkaniu z Erikiem Zemmourem. Gdyby tego było mało, po spotkaniu zabrali mnie na kolację w węższym gronie w jednym z domów. Co ja mówię domów, był to pałac rodziny, która wydała kilku biskupów i generałów armii francuskiej. Na kolacji i w dalszej części spotkania przy kominku pojawiło się sporo oficerów francuskich sił zbrojnych, sytuacja tam jest naprawdę napięta. Philippe bardzo polecał odwiedzenie jego oczka w głowie czyli Puy du Fou, zapewniał, że pokaże mi specjalny program, jak tylko znajdę czas aby wrócić z rodziną, najlepiej wiosną. Nie wiem, niby było miło ale na koniec powiedziałem im, że są jednak zapatrzeni w siebie, że nie ma dla nich nadziei. Osłupieli. Rozstaliśmy się w chłodnej atmosferze.
Potem Paryż, Paryż wiadomo wart jest Mszy. To znaczy właściwie odwrotnie, Msza jest warta wszystkiego w tym Paryża, ale najwyżej z tego „wszystkiego” znajduje się Paryż. Tutaj spotkanie z liderami La Manif Pour Tous. Znowu powiedziałem im, że są za bardzo francuscy, wyłącznie francuscy, że to za mało.
Oprócz podróży samotnych oczywiście wyjazdy z rodziną, poszerzanie horyzontów, inni ludzie, inne kraje, inne kontynenty. Co miesiąc tydzień w innej części świata. Karaiby na początku wakacji, potem tydzień w Afryce: Tanzania, Kenia, safari i wejście na Kilimandżaro. Potem miała być Azja: Singapur i Malezja na początek, ale nie wyszło, jednak obostrzenia pandemiczne. Na Azję przyjdzie czas za parę tygodni, gdy wybiorę się na rejs z bratem i kilkoma prezesami i dyrektorami, moimi klientami, u wybrzeży Tajlandii. Poza tym dużo Europy: Grecja, Włochy, Francja, Hiszpania, Niemcy. Jeszcze podróż sentymentalna do Belgii, szlakiem ojca na stypendium w Leuven, szlakiem niesamowitego malarstwa flamandzkiego: Brugia, Gandawa, Antwerpia. Przy okazji zahaczyliśmy o Brukselę, widzieliśmy manifestacje, których nie transmitowały żadne telewizje.
To były jednak tylko przerywniki, główna praca związana była z ….PISANIEM.
Gdy zaczynałem pisać, wszystko inne stawało się mniej ważne, niknęło we mgle i traciło blask. To było piękne i straszne zarazem. Szał pisania, stan flow, przypominający (nigdy nie miałem takowych oczywiście, ale tak sobie je wyobrażam) narkotyczne ciągi. Tym razem dałem sobie spokój ze stylem Anthony’ego Trollopa, czyli uporządkowanym pisaniem kilka godzin dziennie i odkładaniem pióra gdy wybiła godzina pójścia do pracy. Trollope pracował na poczcie, gdzie zaczynał o ósmej rano a od 5.00 do 8.00 pisał w domu. Tym razem gdy pojawiał się stan flow, płynąłem w nim do oporu, do granic fizycznych możliwości, nie jedząc, nie pijąc, nie odbierając telefonów. Godzina płynęła za godziną, a mnie bolały palce od uderzania w klawiaturę. Wielcy współcześni pisarze produkują 500-1000 słów dziennie. Wierzcie, jest to dużo, jeśli oznacza naprawdę twórczą pracę, konstruowanie fabuły, realnych bohaterów, mocnych dialogów, a wszystko jędrnym językiem. Mnie udawało się podczas stanów flow produkować od czterech do pięciu tysięcy słów, czasami więcej. Były to mordercze ciągi, bywałem wyczerpany kolejnego dnia, słaniałem się wręcz na nogach. Innym razem praca szła wolniej, wspomagałem się wtedy cygarami i dobrym winem. Kilka skrzynek znakomitego primitivo Li Filliti, kilka wybornego burgunda, kilka paczek Cohiby, mimo że w wakacje pisałem i paliłem na tarasie, to do dzisiaj moja żona nie może wygonić zapachu tytoniu z salonu. Trudno. Literatura wymaga poświęceń.
Miałem też chwile zwątpienia, czy ta katorga dla umysłu i ciała jest warta tego aby kiedyś tych kilku wiernych czytelników pochyliło się nad tym, co chcę przekazać. Nigdy nie zwątpiłem, zawsze pisałem z myślą o nawet jednym czytelniku. W każdym temacie, który podjąłem, mam co najmniej kilku wytrwałych kibiców. Nie chcę ich zawieść.
Co pisałem?
Nie mogę wszystkiego ujawnić w tej chwili. Stosowałem trójpolówkę, przerzucając się ze stanu flow w jednym projekcie do podobnego stanu w innym. Dwie powieści, jedna dla dorosłych (właściwie w dwóch częściach), jedna dla młodzieży, zbiór krótkich form z kolorytem lat 90-tych, ciężko to nazwać opowiadaniami, coś ku rozweseleniu mojego pokolenia i innych ludzi dobrej woli. Dalej dziennik czasu kwarantanny, pisany codziennie, hm, właściwie wiele fragmentów może i być lepsze od powieści. Jeszcze poradnik dobrego życia, wspominki historyczne i efekt fascynacji biografiami ludzi niezwykłych. I last but not least - szkic biograficzny, podczas którego odbyłem niesamowite spotkania z niesamowitymi ludźmi, dotarłem do nieznanych nikomu szczegółów dotyczących pewnego środowiska i pewnej osoby zupełnie niezwykłej. Nieprawdopodobnie inspirujące. Ta historia może być zaczynem ruchu społecznego, może spowodować głęboką zmianę. Kilka z napotkanych historii, z których każda nadaje się na dobry film.
Czy uda mi się wydobyć cały blask, choć część głębokiej treści, nadać temu właściwą formę? Często czułem się po prostu bezradny, słaby, za mało doświadczony, by dać odpowiednie rzeczy słowo. Patrzyłem na siebie z powątpiewaniem: prawnik bawiący się w reportera, Korba udający Hemingwaya. Jestem zwolennikiem tezy, że każda robota aby osiągnąć poziom rzemieślniczy wymaga kilku tysięcy godzin, a odpowiednio więcej aby wdrapać się na poziom mistrza. Nie, nie jestem perfekcjonistą, po prostu realistą. Jeśli opinię prawną szlifuję godzinami, to jak powinno być z tekstem literackim? Haruki Murakami pisze powieść pięć miesięcy, a potem pięć miesięcy poprawia i szlifuje, dwa razy sam, raz po przeczytaniu przez żonę i na koniec po uwagach redaktora. Jedną książkę!!! Czas, czas, czas. Koszmar! Wszystko rozbabrane, fragmenty, nawet nie redagowane po tym całym „flow”. I co mam zrobić? Wywalić to wszystko do kosza? Zostawić potomnym? Zapisać w testamencie? Czy wrzucać na fejsa na pamiątkę tego „break”? A może na bloga? Albo rozdawać wydruki na „patelni” przy metrze? Oj…
W tym czasie nie odmawiałem też spotkań, nie, nie towarzyskich, tych unikałem jak ognia, za co przepraszam wszystkich jak najserdeczniej. Nie unikałem za to spotkań, gdzie ktoś prosił aby coś powiedzieć, szczególnie gdy były to spotkania z młodzieżą. Udało się odbyć kilkanaście takich spotkań. Udało się trzy razy mówić do szefów Skautów Europy, kilka razy do licealistów i studentów, w tym prawa, udało się w końcu spędzić tydzień ze studentami na szkole letniej.
Uważam, że to powinien być zawsze priorytet – młodzi! Ci, którzy idą za nami. Oczywiście sami muszą się sparzyć, nauczyć, jednak nie powinni wyważać otwartych drzwi, lepiej aby nie wymyślali koła. Na tym polega mądrość narodów, a my szczególnie mamy zakłóconą sztafetę międzypokoleniową, aż żal porównywać się do zachodnich narodów europejskich.
W końcu udało się powołać Fundację Idei i Inicjatyw. Zrobiliśmy to z Ewą dla idei i inicjatyw innych, dodatkowych niż te, którym poświęcamy swój czas zawodowo i w pracy społecznej dotychczas. Wiele pomysłów po prostu nie mieści się w innych ramach. Udało się obmyśleć wszystko wreszcie. Następnym krokiem będzie Klub Idei i Inicjatyw a potem Ruch Idei i Inicjatyw, który zmieni Polskę a potem cały świat. Think big, start small
I na koniec kilka blogów, konto na twitterze (wszystko oczywiście pod pseudonimami) i razem ponad pięćdziesiąt tysięcy followersów w pięć miesięcy. Recenzje na filmwebie, ponad sześćdziesięciu filmów, największa dynamika profilu recenzenta, podobnie na lubimyczytac, choć tutaj mniejszość lektur skomentowana, nie dało rady więcej.
Tyle z grubsza.
Niebawem wracam do normalności. Back to normal. I’ll be back. Old normal. Jak chcecie… Biała koszula, krawat, szybka kawa, samochód, szkoła i biuro. Telefony, spotkania, negocjacje, transakcje, opinie i umowy. Start z domu o 7.30, powrót po 19.00 albo lepiej. Padanie na twarz, a rano od nowa. Aż do weekendu. W piątek jakiś film, w sobotę zakupy i robienie za szofera, kibica, doradcę, ogrodnika, wieczorem na wino z przyjaciółmi, wcześniej może trochę sportu. W niedzielę pod kościołem ponarzekamy sobie w małym gronie, obiad, spotkanie towarzyskie. I kolejny tydzień. I tak upływa życie.
Czy uda się coś więcej zdziałać, gdy świat trzeszczy w posadach a każdy dzień pełen jest niepokojących wiadomości? Czy uda się zamknąć niektóre z rozpoczętych potencjalnych publikacji? Czy którąś chcielibyście przeczytać? A gdyby tylko fragmenty? Czy uda się pociągnąć dalej zainicjowane projekty?
Czy coś by Was interesowało z powyższego?
Dajcie znać. Namiary bez zmian. Dwa telefony, cztery adresy mailowe. Komunikatory – jestem na wszystkich.
Dziękuję, że jesteście, dziękuję za Waszą uwagę!
Zbyszek
P.S. Wszystkich poirytowanych tym wpisem, proszę o zachowanie spokoju, nie ma co zazdrościć, tych podróży zwłaszcza. Tak naprawdę nie wszystko z powyższego udało mi się zrealizować
Może nawet mniejszość…-;) Bogu dziękuję, że cokolwiek.
Jestem przede wszystkim mężem i ojcem, uznałem więc, że raz w życiu warto wysilić się na to aby przygotowywać wszystkim rano śniadanie i witać ich po powrocie smacznym, świeżym obiadem. Robiłem też zakupy. Chciałem ponadto zluzować żonę w karkołomnych dowozach, zawozach i odwozach dzieci z przeróżnych zajęć pozalekcyjnych. Mamy daleko do kolejki, kiedy tylko mogłem, zawoziłem albo przywoziłem. Powiecie, nadopiekuńczość. Hm, jeszcze się nachodzą, a gdy tylko wrócę do trybu biurowego, nie będą miały po prostu innego wyjścia. Czy wspomnienie ojca czekającego na stacji PKP w samochodzie, wyłączającego radio gdy tylko ona lub on wsiadł i zamknął drzwi, aby zapytać, jak minął dzień, co się wydarzyło, jak koledzy i koleżanki (znam tych kolegów i koleżanki teraz wszystkie) - przetrwa w ich pamięci? A dowozy na zajęcia dodatkowe do Anina, Miedzeszyna, trzy razy trening na Józefowi, nie licząc ligi i sparingów, plus wizyty u koleżanek w Otwocku, Świdrze, Falenicy, Aleksandrowie, Starej Miłosnej a nawet w centrum Warszawy? Czy w zamian za ten los szofera mógłbym ukończyć którąś z rozpoczętych książek, mógłbym popełnić i ofiarować czytelnikom trzydzieści przełomowych wpisów na bloga?
Być może. Jednak nie zrobiłem tego.
Non omnis moriar. Co po nas zostanie? Co bardziej? Kilka zapisanych kartek czy chwile oddania swego czasu dla najbliższych?
A zatem byłem family man’em przede wszystkim. Gdybym jednym słowem miał określić moje zaangażowanie, czas, priorytet, motor napędowy, tym słowem mogłoby być „ojcostwo”. Ojcem jestem gdy zawożę, ojcem gdy myślę o pracy, ojcem gdy ją wykonuję. Ojcem gdy przelewam kieszonkowe, i ojcem gdy wracam z roboty zmęczony. Ojcem, gdy zagaduję, i ojcem gdy oddaję się swoim zajęciom.
Jednak udało się też mimo to co nieco zrobić, napisać, przeczytać, zobaczyć, ludzi spotkać, odnowić kontakty, popełnić pomysły, niektóre inicjatywy jednak rozpocząć. Może niektórymi z tych rzeczy uda się podzielić z Wami kiedyś? Może niektóre z tych pomysłów możemy realizować dalej razem?
Czas pokaże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz