poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Saszka


Nikogo kto w miarę śledzi wpisy na tym blogu zapewne nie zdziwi moja entuzjastyczna rekomendacja spektaklu w warszawskim Teatrze Współczesnym pt. „Saszka”. To sztuka napisana przez młodego dramaturga białoruskiego, liczącego sobie tylko dwadzieścia siedem wiosen. Tak młody autor napisał rzecz niezwykle dojrzałą, choć niepozbawioną pewnych niedociągnięć, może nie tak dopracowaną jak teksty innych współczesnych dramaturgów wystawiane na deskach Współczesnego. Dodajmy, że Współczesny trzyma poziom i stara się sięgać po teksty dobre albo bardzo dobre, jeśli współczesne to głównie autorów amerykańskich, francuskich, angielskich, irlandzkich, brakuje tu Polaków, może dlatego, że tak uznanej sceny nie stać na wystawianie taniochy, rzeczy w złym guście, zdecydowanie odtwórczych lub przyciągających publiczność tanimi chwytami, domyślacie się jakimi. Niestety, tak to wygląda, i mówmy bez ogródek. Jeśli ktoś po to przychodzi do teatru to niech już lepiej zostanie przed telewizorem i nie zawraca głowy. Można być niemal pewnym, że jeśli Współczesny chce grać sztukę, w której kilkadziesiąt razy pada niecenzuralne słowo, to jest to uzasadnione fabułą, scenariuszem i daje się to obronić wymową czy przekazem, jaki niesie dana sztuka. Na szczęście nie dotyczy to „Saszki”, bo żadne wulgaryzmy tu nie padają.
O czym zatem jest ta sztuka? Najmłodszy syn, tytułowy Aleksander, po śmierci ojca dokonuje swoistego obrachunku swojej relacji z nim, podczas seansów psychoterapeutycznych, mar sennych i na jawie, szuka odpowiedzi na pytanie czy ojciec go kochał. „Czy kochałeś mnie?” - to pytanie powtarzane jest na scenie wielokrotnie jak mantra, niepokojąco, gwałtownie, dramatycznie. Grający Saszkę Borys Szyc daje z siebie wszystko i jego rozdzierający krzyk, pełna ekspresji gra zasługują zdecydowanie na uznanie. Jeszcze większe wrażenie robi gra aktorska Janusza Michałowskiego, grającego ojca. Michałowski jest po prostu genialny! Gdy w wymiętym podkoszulku czołga się po scenie, sala zamiera.
 

Saszka podejmuje też walkę o ocalenie rodzinnego domu, który trzy starsze siostry chcą koniecznie sprzedać a uzyskaną cenę podzielić między rodzeństwo. Czwarta najmłodsza siostra trzyma stronę brata. Ta walka pełna jest żywych, drapieżnych emocji, kłótnie między rodzeństwem są niezwykle żywiołowe. Jest tu dużo krzyku, ostrego makijażu, alkoholu rozlewanego z reklamówki do musztardówek. Od razu widzimy, że bohaterowie to ludzie z Europy Wschodniej, wychowani w świecie postkomunistycznej rzeczywistości, z całym związanym z tym bagażem. My jeszcze to przecież pamiętamy. Nie brakuje więc elementów budzących wesołość publiczności, jak postać, zachowanie i wypowiedzi szwagra Saszki, przy którym Edek z tanga Mrożka to delikatny gentleman. Ta symboliczna batalia o ocalenie rodzinnego domu, wspomnień, w końcu więzi rodzinnych czy tego co z nich pozostało, budzi jakoś szacunek.

 
Ta sztuka jest o czymś! Po wyjściu z teatru niejeden widz innym wzrokiem spojrzy na swoich doświadczonych życiem rodziców, może z większą delikatnością czy wyrozumiałością. Mimo całej nędzy ludzi na scenie i sytuacji, i okoliczności, bo nie jest to spektakl łatwy, widzimy, że zachowuje się godność gdy się walczy w życiu o coś ważnego. W wywiadzie z autorem zamieszczonym w programie przedstawienia stwierdza on, że nie umie „wyobrazić sobie spektaklu bez bólu”. I faktycznie nie musimy sobie tego bólu wyobrażać, widzimy go na scenie aż nadto (wspominałem już, że Szyc nie oszczędza się).
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Należy zauważyć, że motyw syna, dziecka nierozumianego przez ojca albo któremu ojciec nie okazywał czułości, albo któremu nie mówił, że go kocha albo wręcz go nie kochał, a może i gorzej, którego ojciec odtrącał albo nie rozumiał, traktował jak powietrze albo nie daj Boże maltretował, psychicznie a może nawet fizycznie. Innymi słowy skowyt dzieci, nieraz już dorosłych, szukających oparcia w ojcach i nie znajdujących go – jest chyba najczęstszym motywem, który się pojawia we współczesnej kulturze, jeśli dotyka ona w jakikolwiek sposób rodziny. I ja już nie wiem, faceci, czy z nami jest coś nie tak? Czy może z autorami sztuk, książek i filmów?

Ja rozumiem to pokazywanie ojcostwa w czarnych kolorach, bo taka też jest rzeczywistość, ale jestem tym już naprawdę zmęczony. Artyści, dajcie nam jakichś pozytywnych bohaterów, nie umiecie ich wymyślić to weźcie na warsztat prawdziwych. Nie wiecie jak ich znaleźć, ja dam wam adresy tuzina całkiem dobrych ojców a przy tym niebanalnych ludzi. A kilku z nich to są nawet bardzo oryginalne postaci.

P.S. Bardzo dziękuję za uprzejme reakcje na wpis z 1 kwietnia, czuję się szczerze zobowiązany-;) Pewien niepokój związany z datą jego zamieszczenia i niepewność, jak do końca odebrać te wszystkie zaskakujące opowieści, oby dało się rozproszyć w najbliższych miesiącach-;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz