niedziela, 14 listopada 2010

Wszystko przez Julię Roberts

To przez nią przyszedł nam do głowy z żoną pomysł, by wybrać się do kina na film pt. „Jedz, módl się i kochaj” (naszym usprawiedliwieniem niech będzie to, że takie decyzje musimy podejmować szybko, gdy jest okazja wyjścia z domu bez dzieci, trzeba ją chwytać w mig). Nie ma sensu nawet zapamiętywać tego tytułu, nie warto. Choć może on jest z całości najlepszy. Takiego gniota dawno nie oglądałem, po pół godzinie łudziłem się, że chociaż napatrzę się na Włochy, egzotyczną wyspę Bali. Jednak przyjemne migawki z sympatycznych miejsc nijak nie mogły choć trochę przesłonić tej mizerii intelektualnej, tych wydumanych pseudomądrości, tej naiwnej fabuły, tej płycizny. Główna bohaterka, Julia R., przez którą to wszystko (jak można będąc taką gwiazdą przyjąć tak cienki scenariusz, rozumiem w Polsce, gdzie się nie przelewa z propozycjami ale w Hollywood?), traci sens swego małżeństwa, nagle porzuca męża, by szybko odnaleźć się w objęciach dosyć przypadkowego młodzieńca. Smutne, żal – jak mówią moje dzieci. Szybko zdaje sobie sprawę, że to pomyłka i wyjeżdża w roczną podróż by odnaleźć równowagę, najpierw do Włoch, potem do Indii (litości, widok dukających w aśramie ludzi Zachodu okutanych w indyjskie stroje to było dopiero żałosne), w końcu na wyspę Bali (by znowu spotkać szamana, z którym dialogi to chyba oś tego filmu, a bezzębny balijczyk robi za intelektualistę i mędrca). Oglądanie na ekranie Amerykanów i Europejczyków udających się po duchowe rady do szamana czy indyjskiej guru było naprawdę żenujące. Ilu takich idiotów faktycznie tam jeździ? Klapki na oczach, pod nosem mają głęboką studnię pełną źródlanej wody a jadą tam by pić brudną łyżeczką cuchnącą maź z kałuży.

Doprawdy, jak można napisać takie nic, potem to zekranizować, zarobić na tym pieniądze? To film o rozterkach i zachowaniach godnych bardziej nastoletniej dziewczyny a nie dorosłej kobiety. W każdym razie nie tak, nie w taki przewidywalny, dziecinny, płytki sposób. Mówię serio, co przystoi nastolatkowi, wygląda żałośnie w wykonaniu kogoś, kto powinien być dojrzały. Ale takie są nasze czasy, czasy wiecznie niedojrzałych chłopców, i okazuje się także dziewcząt, era Piotrusia Pana, ucieczka od odpowiedzialności. Film jest w gruncie rzeczy peanem na cześć egoizmu, pochwałą życia dla siebie, szukania tylko własnego dobrego samopoczucia. Główne przesłanie jest takie: źle ci w małżeństwie, nawet chwilowo, masz gorsze samopoczucie, rzuć to w cholerę, pomyśl o sobie, na pewno robisz dobrze, wcześniej czy później i na ciebie czeka prawdziwy książę z bajki (tu przystojniak Javier Bardem). Apoteoza niewierności, dorabianie ideologii do zachowań.

A gdzie misja, poświęcenie dla innych, wierność danemu słowu (jak słusznie wskazuje opuszczony mąż bohaterki – chyba najlepsza scena, gdy nie zgadza się na rozwód), gdzie wartości, na których buduje się ludzką solidarność, miłość, braterstwo. W filmie ich nie ma. Wynika z niego natomiast, że aby zasięgnąć mądrości o życiu i Bogu (chyba jednak o bogu), trzeba jechać do szamana z wyspy Bali. Jednak ze wszystkiego można wyciągnąć jakiś morał, na przykład taki, że aby coś zmienić w życiu, gdy coś nam doskwiera, trzeba ruszyć tyłek. Tylko po jasną cholerę ruszać go od razu do aśramu indyjskiej kobiety z kropką na czole?

Moja rekomendacja: daruj sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz