1. Górki Noteckie
Na początku lat dziewięćdziesiątych prowadziłem harcerski obóz letni w okolicach Gorzowa Wielkopolskiego. Mój obóz był częścią dużego zgrupowania, w okolicy obozowało kilkanaście innych drużyn, zarówno męskich, jak i żeńskich, trafiały się też obozy wilczków czyli najmłodszej gałęzi wiekowej między 9 a 12 rokiem życia. Obozowaliśmy nad pięknym jeziorem, do którego co rano wskakiwaliśmy w ramach hartowania ciała i ducha, używając do tego liny zwisającej z wielkiego drzewa. Był to tzw. „skok na Tarzana”. Dopiero poznawaliśmy Skautów Europy, więc organizacja obozu bardziej przypominała obozy ZHR-u niż Skautów Europy. Namioty ustawione wokół placu apelowego, wspólna kuchnia, komendant i oboźny wydający rozkazy. Mimo że na obozie dojrzałej i zaprawionej w bojach drużyny przygód nie brakowało - postanowiłem nie szczędzić dodatkowych wrażeń moim harcerzom. Raz się żyje.
Zaplanowałem alarm nocny. W tym celu udałem się do oddalonego o pięć kilometrów zaprzyjaźnionego obozu i poprosiłem aby w nocy wysłali do nas kuriera z pilną wiadomością. Starannie ją zredagowałem, tak aby chłopak dokładnie ją przekazał, poprosiłem tylko aby nie wtajemniczali kuriera, aby cała akcja była jak najbardziej autentyczna. Tak też się stało.
Ja nie wtajemniczałem nikogo. Około godziny drugiej w nocy na plac apelowy z impetem wpadł rowerzysta. Zziajany, zdyszany, ciężko oddychał, nie mogąc na początku wydobyć nawet słowa. Tak szybko pedałował pokonując te pięć kilometrów, tak był przejęty przyczyną tej nagłej wycieczki, że dał z siebie wszystko. Wyglądał jak sprinter po zwycięstwie na olimpiadzie. Pochylony łapał z trudem oddech, a serce waliło mu jak młot.
- Górki, Górki Noteckie – dyszał.
- Ale co Górki, co Górki? – dopytywało dwóch młodych harcerzy stojących na warcie. Jeden z nich przytomnie od razu pobiegł po oboźnego. Oboźnym był zaś energiczny, spontaniczny i ekspresyjny Jacek.
- Górki, tam, tam katastrofa, pociąg, pociąg się wykoleił.
- …..
- Pociąg z ładunkiem chemikaliów. Skażenie, skażeeeenieeee!!! E w a k u a c j a !!!!!!
Jacek w piżamie wbiegł z powrotem do namiotu i mocno mną potrząsnął. Nie musiał, nie spałem i czekałem na rozwój wcześniej zaplanowanych wypadków.
- Skaaażeeenie! Musimy ewakuować cały obóz! – krzyczał mi nad głową.
Cóż było robić? Zeskoczyłem natychmiast z pryczy i przystąpiliśmy do ewakuacji. Wiadomość była tak straszna, że nikogo nie trzeba było specjalnie do tego zachęcać. Na zewnątrz w okamgnieniu zaczęły kłębić się zastępy harcerzy, gotowych do wymarszu. Objuczeni wielkimi plecakami, w rękach siatki, torby, różne sprzęty. W społeczeństwie polskim wciąż musiała być wtedy żywa pamięć o Czarnobylu, dlatego niewinna z pozoru informacja o skażeniu wzbudziła chyba taki popłoch. Nie minęło kilka minut a byliśmy gotowi do wymarszu.
Gdy ruszaliśmy z obozu zdałem sobie sprawę, że ewakuuje się również obozujący bardzo blisko nas obóz wilczkowy. No tak, nie wziąłem tego pod uwagę, przecież informacja o skażeniu lotem błyskawicy dotarła też do nich. Nie uprzedzałem szefów tamtego obozu o tym, że odbędą się nocne manewry, a gdybym uprzedził, czy nie byłoby to dziwne, że my się ewakuujemy a oni smacznie śpią. Takich pytań sobie wtedy nie zadawałem, nie pomyślałem o tym. Tymczasem nie można było już niczemu zapobiec. Małe wilczki z ogromnymi plecakami dzielnie tarmosiły się na drogę wyjazdową, a dzielni szefowie ustawiali je wzdłuż długiej liny, tak aby każdy trzymając tę linę w drodze przez las, nie zgubił się. Przytomne chłopaki.
Tego jednak było mało.
Duszpasterzem towarzyszącym wilczkom na obozie był namówiony do tego długimi staraniami i obietnicami uczynienia z obozu warunków niemal sanatoryjnych, ksiądz Grzesio. Ksiądz Grzesio był schorowanym, starszym księdzem, który rezydował w swoim dużym turystycznym namiocie, miał krzesełka, leżak, oddawał się na co dzień spacerom, zbieraniu jagód i grzybów. Wcześnie kładł się spać gdyż lekarz zalecał mu bardzo unormowany tryb życia, bez przemęczania się, co mogłoby być dla niego zabójcze.
Już domyślacie się, co się stało…. Oczom moim ukazał się Ksiądz Grzesio w dresach, z kilkoma wielkimi walizkami, przytraczający je niezdarnie do roweru, przejęty sytuacją i najpewniej perspektywą bezpowrotnej utraty całego dobytku. Cóż było robić? Zachowałem zimną krew, zarządziłem pomoc wilczkom i księdzu. Zaraz ruszyliśmy. Wszystko to trwało dosłownie kilka minut, sam byłem wstrząśnięty sprawnością i tempem ewakuacji.
Po przejściu trzystu metrów doszliśmy do większego duktu leśnego, przez który zwinnie przeciągał inny obóz. W tym momencie uświadomiłem sobie, że wokół jeziora nie byliśmy sami ale że obozowało tam jeszcze kilka środowisk. Mój nieoceniony oboźny zadbał już o to aby wszyscy oni otrzymali w mig mrożącą krew w żyłach informację o wykolejonym pociągu wiozącym chemikalia, skażeniu i konieczności natychmiastowej ewakuacji. Szliśmy do asfaltu czyli z grubsza jakiś kilometr coraz większą grupą. Ten pochód przypominał scenę z filmu katastroficznego albo reklamy gdy do bohatera dołączają inni, potem kolejni, aż idzie tłum, coraz większy i większy aż do kulminacyjnego momentu, gdy tłum rozlewa się wokół stołów w jakimś barze a wraz z nim rozlewa się piwo, które wszyscy wznoszą w geście zasłużonego zwycięstwa. My też zbliżaliśmy się do punktu kulminacyjnego.
Dotarliśmy do asfaltu. Po chwili zza zakrętu wyłoniły się wielkie reflektory ogromnej ciężarówki wiozącej na naczepie pnie drzew. Mój przyboczny już stał na środku jezdni i machał intensywnie dwoma rękami znakiem nakazującym zatrzymanie się pojazdu.
- Co jest? – burknął kierowca, kiedy Jacek otworzył drzwi jego kabiny.
- Skażenie, pociąg wykolejony, musi nas pan zabrać i ściągnąć posiłki.
- Ale gdzie ja was zabiorę? Do szoferki tylko….
Reakcja kierowcy była nadzwyczaj trzeźwa. Autentyczność i determinacja Jacka były tak wielkie, że szofer nie miał zbędnych pytań.
Pierwsi harcerze zaczęli się pakować do szoferki, inni próbowali zająć miejsca za kabiną kierowcy na zewnątrz samochodu-lawety wiozącego na naczepie pnie sosen.
Uznałem, że czas aby wkroczyć do akcji.
- Jacek, przepuszczamy pana.
- Ale jak to? Komendancie, przecież musimy się ewakuować – słowa zaczęły mu grzęznąć w gardle, gdy patrzył jak szeptem wypowiadałem słowa: „próbny alarm”.
Bałem się, że padnie na zawał albo mnie na miejscu rozszarpie. Powoli schodził ze stopni szoferki, a wraz z nim pierwsi gotowi do podróży harcerze. Poczekaliśmy chwilę aż wszyscy dotarli do drogi. Pęczniejące z minuty na minutę towarzystwo samo wyprodukowało i rozpowszechniło informację, że czekamy na autokary. Było nas ponad setka ludzi, całkowicie spakowanych, świadomych powagi sytuacji, spiętych w sobie.
- Dziękuję wszystkim za wspaniałą postawę, mobilizację i hart ducha. Na szczęście jest to tylko próbny alarm. Wracamy do obozów.
Po powrocie gwar rozbrzmiewał jeszcze długo w namiotach, każdy każdemu opowiadał te samą historię z detalami tak jakby ten drugi o niej pierwszy raz słyszał. Robiło się coraz jaśniej, najpierw nieśmiało a potem coraz odważniej nadchodził kolejny dzień. Dzień pełen nowych pomysłów.
2. PODCHODY
W dawniejszych czasach harcerskich jedną z największych atrakcji były podchody. Umawiane albo nie umawiane, zawsze wzbudzające wielkie przeżycia i emocje. Były bardzo realnym wyzwaniem, możliwością sprawdzenia się. Noc, realny przeciwnik, przezwyciężenie naturalnego strachu. Podchody wzmagały wagę i sens trzymania nocnych wart. Nocne warty potrafiły nieźle podnieść ciśnienie.
Pamiętam gdy razu pewnego noc była ciemna jak smoła, siąpił deszcz i z kolegą Heńkiem nie widzieliśmy nawet czubków swoich nosów. Dziwne odgłosy dobiegające zza namiotu spowodowały, że już prawie wspinaliśmy się na drzewo z obawy przed rozjuszoną lochą ze stadem pazernych małych dzików. Jednak dochodzące zza namiotu odgłosy nie były odgłosami dzika, i nie dochodziły zza namiotu. Wydawał te odgłosy nie dzik, ale druh Maniek, i nie zza namiotu tylko ze swojej pryczy znajdującej się jak najbardziej w namiocie. Korzystając z ciszy nocnej wyciągał spod poduszki zakamuflowane czekoladki i się nimi w najlepsze zajadał.
Takie to przygody trafiały się podczas nocnych wart. Ale nie tylko takie. Trzeba było się strzec przede wszystkim nieproszonych gości. Obcy harcerze zakradali się po to, aby uprowadzić sztandar, proporce albo i coś innego, by następnego dnia triumfalnie wmaszerować do obozu i zażądać okupu. Przy okazji demonstrowali jacy to oni są świetni, a jacy to wartownicy nieporadni. Nie można zaprzeczyć, że podchody stanowiły pewną przygodę, ale od razu mówię, że w obliczu atrakcyjności programu obecnych obozów skautowych, z takich podchodów można spokojnie zrezygnować. Wiązały się z nimi bowiem również pewne antywychowawcze aspekty, którego to wątku nie będę tu rozwijał, ale po prostu często wyzwalała się agresja sprzeczna z duchem harcerskim. Opowiadam zatem poniższą historię nie z powodu szczególnego sentymentu dla tego sposobu spędzania nocy w lesie, ale dla samej historii, która wiele lat mroziła krew w żyłach w pewnym środowisku.
Otóż pewnego razu podczas obozu na Pojezierzu Lubuskim, wybraliśmy się z nocną wizytą do znacznie od nas oddalonych bratnich obozów drużyn z innych miast. Gdy zbliżaliśmy się asfaltową drogą jeszcze w luźnym szyku w swobodnej atmosferze rozmów, nagle zauważyliśmy kontur stojącej przy drodze postaci. Natychmiast padliśmy plackiem do pobliskiego rowu.
Najsprytniejszy z całej grupy, mój brat Czesław, obserwował osobnika zza wielkich traw i w końcu orzekł, że „wysłali człowieka na czaty, widocznie się nas spodziewają”. Sytuacja była poważna. Orzekliśmy, że nie ma wyjścia, musimy wziąć jeńca. Zaczęliśmy się czołgać do domniemanego wartownika wysuniętego na czaty w celu ochrony obozu przed naszymi podchodami.
Wartownik stał i wypatrywał. Spiritus movens całej akcji czyli mój brat Czesław dał sygnał do ataku. Wypadliśmy z tych wielkich traw i błyskawicznie powaliliśmy człowieka na ziemię. Szamotał się straszliwie. Później Czesław relacjonował, że poczuł pierwszy niepokój, gdy starając się zamknąć usta chłopakowi aby ten nie krzyczał i nie spowodował alarmu i całego obozu biegnącego na nas, poczuł nagle pod dłonią coś szorstkiego i nieprzyjemnego. Szamotanina trwała dłuższą chwilę zanim ktoś zapalił latarkę i usiłował nią oświetlić twarz delikwenta. Nie było to łatwe bo ten szamotał się energicznie cały czas. W końcu zobaczyliśmy przerażone, rozbiegane gałki oczne. Czesław cały czas zakrywał usta przerażonemu osobnikowi o rozbieganych oczach masywną dłonią, czując pod nią coś szorstkiego. W końcu puścił uchwyt i usłyszeliśmy przestraszonym głosem wypowiadane słowa:
- Myśliwy, myśliwy jestem.
Okazało się, że plątający się między ciałami w szamotaninie dziwny przedmiot nie był kijem ale dubeltówką, a szorstkość pod dłonią Czesława powodowały obfite wąsy.
Wypuściliśmy z uścisku człowieka, przeprosiliśmy, kompletnie skonfundowani naszym atakiem. Ten wsiadł szybko na zaparkowany nieopodal motorower marki komar i odjechał czym prędzej, zostawiając za sobą kłęby niebieskiego dymu.
Dłuższą chwilę staliśmy kompletnie osłupiali wpatrując się w oddalający się ślad węglowy spotkanego owej nocy miejscowego kłusownika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz