Prawdziwe historie są lepsze niż te wymyślone. Sztuczne, nierealne,
wydumane, które dobrze się ogląda, a po obejrzeniu, dochodzi do człowieka, że
to bujda, i tylko niesmak pozostaje. Tak jest z wieloma współczesnymi fabułami,
w filmach i w książkach. Ale nie ze wszystkimi na szczęście.
W Krakowie opowiadałem o filmie “Cudowne ręce. Opowieść o Benie Carsonie”. Naprawdę
warto go obejrzeć. Nie dlatego, że zgarnął jakiegoś Oscara, ale ponieważ
opowiada historię życia bohatera, wybitnego neurochirurga, który po raz
pierwszy przeprowadził udaną operację rozdzielenia bliźniąt syjamskich połączonych
mózgami. Carson to postać nam współczesna, żyje w Stanach Zjednoczonych i ma się
bardzo dobrze, skoro jego nazwisko pojawia się na giełdzie kandydatów w
wyborach prezydenckich z ramienia partii republikańskiej (pisała o tym Rzeczpospolita
kilka miesięcy temu).
Wraz z bratem wychowywany samotnie przez matkę, analfabetkę, która w pewnym
momencie zrozumiała, że jej synowie aby wydobyć się z zaklętego kręgu biedy,
przemocy i kłopotów z prawem, muszą wziąć się solidnie do nauki. U profesora, w
którego domu przeprowadzała porządki, dostrzegła telewizor przysypany stosem
książek. Już wiedziała, co zrobić. Gdy wróciła do swojego mieszkania, chłopcy
jak zawsze ślęczeli przed telewizorem zaśmiewając się z jakiegoś durnego
programu. Jednym ruchem wyłączyła skrzynkę i zapowiedziała, że odtąd mają wypożyczać
dwie książki z biblioteki tygodniowo i po przeczytaniu robić jej streszczenie.
Dopiero wtedy mogą obejrzeć jeden wybrany program.
Takich smaczków jest więcej. W efekcie Ben z chłopaka nieradzącego sobie z
nauką, opryszka wymachującego nożem staje się dojrzałym mężczyzną, który wie,
czego chce. Dostaje się na Harvard, potem do prestiżowego szpitala. Ma
wspaniałą żonę i piękne, udane życie. Zbyt cukierkowa historia? Można by tak
powiedzieć, gdyby nie była prawdziwa. Gdyby ktoś pisał ten scenariusz z głowy, pewnie
mielibyśmy więcej zakrętasów i udziwnień.
Jeśli szukacie przyzwoitego filmu z edukacyjnym morałem, będzie jak znalazł
na zimowy rodzinny wieczór.

Jedziemy więc z tą nową Frondą. Na początku wstępniak Grzegorza Górnego, przypomnienie,
że to, co było podwaliną pierwszej Frondy to sprzeciw wobec traktowania
człowieka redukcjonistycznie, jedynie jako konsumenta, wyborcy, albo jako organizm
biologiczny. I tu od razu widać, o co chodzi. Rozejrzyjmy się, przypomnijmy
sobie ostatnio przeczytane książki, gazety, obejrzane filmy. To jest istotna
różnica, sedno! Myślenie o człowieku: czy jako o ciele i duszy, w całej złożoności
jego wymiarów czy redukując go do jednego aspektu, co człowieka poniża i ignoruje
jego godność. Od tego wszystko się zaczyna i na tym wszystko się kończy.
Górny, to marka. Daje gwarancję jakości. Rasowy dziennikarz, redaktor z
powołania. Precyzyjny, szukający faktów, nie lejący wody. Cieszę się, że kiedyś
mogłem go ściągnąć na Św. Krzyż i wozić Fiatem Uno wraz z małżonką, pomiędzy
Górami Świętokrzyskimi a Studzianną, gdzie miał również konferencję dla
przewodniczek. Potem przedrukowywaliśmy go w Przestrzeni, teraz mu kibicujemy.
A w pierwszym numerze, jest dobrze, nie ma rozczarowania, lecz porcja
solidnych tekstów. Otwierający wywiad z Malejonkiem, wywiad z Alainem
Besanconem o tym, czym jest islam, a potem blok tekstów o tym jak wychowuje się
na świecie elity, na czołowych uczelniach w USA, ale i rzut oka na naszą historię.
Ciekawy tekst o Springsteenie, o fenomenie polskiej husarii i katolickim
Archiwum X pod Insbruckiem a wymieniam tylko niektóre artykuły. Mam przeczucie,
że warto zaprzyjaźnić się z nowym miesięcznikiem Fronda. Miłej lektury!
A na koniec pytanie: zostać przy tym formacie „dynamicznym” bloga czy
wrócić do starego?