sobota, 5 listopada 2022

Zupa nic!


Gdybym ten film obejrzał wcześniej to nie wiem czy siliłbym się na niektóre teksty we „Wszystkich klęskach wieku (nie)męskiego”. „Zupa nic” to bowiem piękny fresk (choć słowo to nie pasuje zupełnie do tamtych czasów) lat osiemdziesiątych, na które przypadło i moje dzieciństwo. Z tego dzieciństwa i wczesnej młodości niektóre smaczniejsze kąski starałem się przywołać i ocalić we wspomnianej książeczce. Jeśli nie wiecie co obejrzeć w ten weekend a chcecie obejrzeć komedię, mogę szczerze polecić ten film. 

Adam Woronowicz prezentuje w nim najlepszą formę, jest w swoim żywiole w roli pomiatanego przez system schyłkowego PRL-u architekta. Wtórują mu koncertowo Kinga Preiss grająca jego żonę i Ewa Wiśniewska (teściowa), oraz szwagier Zenek czyli Rafał Rutkowski. Różne sceny w filmie są po prostu genialne. I ma się rozumieć, prześmieszne. Ten entourage głównego bohatera, ten outfit, na czele ze skórzaną brązową marynarko-kurtką, ale i spodnie dzwony, i takie koszule non-iron z wywijanymi kołnierzami, i ten brzuszek piwny, no, uczta dla oka. W tym filmie jest wszystko: blaski i cienie pomieszkiwania w dwóch pokojach rodziny z dwoma córkami oraz teściową, zgubienie kartek na mięso, pijany ojciec wracający przed Wigilią z choinką-kikutem, wygranie talonu na samochód, radość i smutki z tym związane (problemy z gaźnikiem, kradzież kół). Jest karp w wannie przed Wigilią, jest skok przez kozła na lekcji WF-u, jest wszechwładna cesarzowa-kadrowa w pracy i płaszczenie się przed nią. Są wycieczki na saksy na Węgry i przemycane kołnierze z lisów, jest i szwagier cwaniak, który umie się ustawić w rzeczywistości jaka jest, no i kolejka za meblami uwieńczona niesamowitym sukcesem – zdobyciem „wypoczynku Edyta”.

W tekście „Każdy chciał być DJ-em” wspominam podobne perypetie:

Mój ojciec kiedyś stał całą noc w kolejce przed sklepem sportowym, bo dostał informację, że mają rzucić namioty. Nasz stary nie nadawał się już do użytku, więc nowy bardzo by nam się przydał do wyjazdów. Nad ranem okazało się, że dojechały nie namioty, tylko rowery i śpiwory. Rowerów trzy sztuki, więc ojca już to szczęście nie objęło, za to kupił dwa śpiwory. Wprawdzie śpiworów akurat nie potrzebowaliśmy, ale skoro je rzucili, grzechem byłoby nie wziąć po całej nocy koczowania pod sklepem na zimnie.

Innym razem całą rodziną obstawialiśmy dostawę mebli. Mamie marzyły się mahoniowe matowe regały. Nie dotarły. Może w przyszłym tygodniu? Znowu koczowanie. I tak ze trzy razy. W końcu przywieźli. Jasne na wysoki połysk. Wzięliśmy oczywiście. Do dzisiaj straszą w mieszkaniu mojej mamy. Ale ile było podczas tych komitetów kolejkowych zabawy wieczornej i nocnej, podchody, w chowanego, berek, żarty, totalna integracja dzieciarni asystującej matkom i ojcom.

Wspomnę tylko, że z tym namiotem jeździliśmy „maluchem” czyli fiatem 126p w góry, a bagażnik dachowy wyglądał identycznie jak ten, który Woronowicz tak umiejętnie upinał w filmie przed wyjazdem na wakacje.

Co w tym filmie urzeka? Wszystko: dobrze skrojone i obsadzone role, scenariusz, jest tu jakaś finezja, której zazwyczaj brakuje w polskich produkcjach, szczególnie z komediach. Lecz przede wszystkim urzeka atmosfera! Ciepła, pobłażliwa, to nie jest żaden sentymentalizm ani z drugiej strony brutalne ciśnięcie beki jak w Alternatywach 4 u Barei. Historia jednej z tysięcy rodzin, ze standardowymi problemami dla tego czasu, ale z tego wyłania się jakaś wdzięczność, piękno, relacje, wspieranie się w życiu. Nawet scena imienin to klasyk. Tam jest wszystko: trzy małżeństwa, sałatka z warzyw, nóżki w galarecie, coś do przepijania tej galarety. Tak to wyglądało, biednie, groteskowo. Ale budzi to naszą sympatię, nie tylko dlatego, że to część naszej historii, życie naszych rodziców czy dziadków, ale dlatego bo przez tę ciasnotę, upokorzenia, przez ten peerelowski paździerz prześwituje życie. Podstawowe relacje rodzinne, sąsiedzkie, koleżeńskie - dzięki którym łatwiej żyć. Dzięki którym życie w ogóle nabiera większego sensu. Bez względu na zmieniające się scenografie życia, gadżety, materialne przedmioty westchnień - jakość relacji napędza jakość życia.

Może i nieładnie powiedziane, ale chyba prawdziwie.


poniedziałek, 7 marca 2022

Ukraina


Jeszcze nieco ponad tydzień temu beztrosko wspominaliśmy sobie na fejsbuku przygody harcerskie. Dwa dni później zaczęła się wojna. Prawdziwa, w której giną ludzie a miasta obracają się w ruinę. Jesteśmy świadkami czegoś bardzo złego dla Ukrainy i bardzo niebezpiecznego dla całego świata.

Wojna tuż obok zmienia wiele. Nikomu teraz nie jest do śmiechu. Staramy się kontynuować swoje normalne obowiązki, lecz cały czas śledzimy wiadomości, martwimy się, wzruszamy i pomagamy jak możemy. Jako Polska, jako Polacy zachowujemy się „jak trzeba”, a nawet więcej. Otwarcie serc, zaangażowanie ludzi dobrej woli jest niesamowite. Zniknęły podziały, mówimy jednym głosem i wspólnie się angażujemy. To na pewno jest właściwe i konieczne do robienia, uczynki miłosierdzia co do ciała. Po pierwszym entuzjazmie, może przyjść jednak zmęczenie, nie będzie łatwo, to nie orkiestra wielkiej pomocy grająca jeden dzień w roku. Oczywiście oby jak najkrócej trwała rozłąka rodzin, oby ludzie mogli wrócić do swoich domów, żony i dzieci do mężów i ojców. Nikt jednak nie wie, jak potoczą się dalsze wypadki, ile będzie to wszystko trwało.

Nie wiem do końca, czy jest sens dzielić się tymi myślami tutaj, kogo mogą obchodzić, dlatego nie pisałem wcześniej, choć głowa pęka od pytań, domysłów i spekulacji. Zamiast zaczytywać się w komentarzach i wiadomościach, na pewno sensowniej jest robić cokolwiek, wpłacać, zawozić, dowozić, gościć, kupować i wysyłać. Jeszcze raz wielki szacunek, wielkie podziękowanie dla wszystkich angażujących się jakkolwiek, to wielka narodowa akcja, gdzie dajemy świadectwo swojego człowieczeństwa, i patos jest tu jak najbardziej na miejscu. Dlatego tylko kilka myśli na szybko.

Doszło do ataku na niepodległe, suwerenne państwo. Bez względu na wszelkie rozważania geopolityczne, analizy doktryny Rosji itp. to jest to akt bezprawia międzynarodowego, naruszenie podstawowych praw ludzkich, prawa narodów do samostanowienia, coś takiego wymaga natychmiastowego potępienia przez wspólnotę międzynarodową i powinno wymagać reakcji. Patrząc na historię, nigdy takich wątpliwości nie miał Jan Paweł II, który zawsze bezkompromisowo reagował i krzyczał (to jest adekwatne słowo, tak właśnie było) na Placu Świętego Piotra w obliczu wojen, bez względu na to kto je wszczynał. Wojna zawsze jest kataklizmem, w którym giną niewinni ludzie, zostawia zgliszcza materialne i rany psychiczne na pokolenia. Nienawiść rodzi nienawiść. O tym trzeba pamiętać. Możemy się cieszyć z tych lub owych taktycznych zwycięstw Ukraińców, z tego że Romowie zakosili czołg Rosjanom, że to lub owo, ale w poczuciu powagi, to jest tragedia dziejąca się na naszych oczach. Zło, które wypełza, tak szybko nie chowa się potem do swojej pieczary.

Widzimy, że Polska nie miała żadnych wątpliwości od samego początku. Nie można tego powiedzieć o reakcjach w pierwszych dwóch dniach napaści kilku ważnych krajów. Inwazja była nazywana konfliktem, operacja militarną itp. To zawstydzające, ale to tylko nam uświadamia, że moralność międzynarodowa jest na niskim poziomie, że wcześniej akceptowano rozwiązania siłowe, a skromne komunikaty oburzenia blakły już po kilku dniach. We współczesnym świecie liczy się siła a nie prawo, sprzeciwiamy się temu, to nas oburza ale musimy o tym pamiętać. Putin w sposób wyostrzony i karykaturalny uprawia tępą, kłamliwą propagandę i łatwo ją identyfikować, ale to nie znaczy, że gdy inni używają jej w sposób bardziej finezyjny, mamy jej ulegać. Nie powinniśmy mieć złudzeń i nie powinniśmy ulegać zbytniemu optymizmowi, który gdzieniegdzie się pojawił.

Pojawił się, ponieważ kilka pozytywnych aspektów faktycznie wystąpiło. Zachód zjednoczył siły, Szwecja, Finlandia zgłosiły akces do NATO, te państwa mają dobre rozeznanie sytuacji i pamiętają historię. Białoruś oficjalnie nie rzuciła swoich dywizji do akcji bezpośredniej, Łukaszenka kluczy chyba, na ile może, w każdym razie różne tu są domysły. Polska otrzymuje werbalne wsparcie sojuszników z NATO, pojawiło się kilka tysięcy żołnierzy, etc. Domniemany układ rosyjsko-niemiecki został rozerwany, zwidy i naiwne pobożne życzenia zachodniej Europy na temat Putina w obliczu krwawych wydarzeń rozwiewają się. Choć powoli i niechętnie. I najważniejsze: Ukraina wciąż walczy! Wbrew wszelkim prognozom i pewnie oczekiwaniom różnych możnych tego świata, którzy wtedy odetchnęliby z ulgą i zaczęli rozmasowywać dyplomatycznie faus paux Putina, Ukraina stawiła mężny opór i okazała się dużo silniejsza niż myślano.

Cały świat zobaczył dzielny naród ukraiński zjednoczony wokół swoich przywódców. Mnóstwo faktów nie tylko daje do myślenia, co powinno wstrząsać zamożnymi, leniwymi społeczeństwami Zachodu. Mężczyźni - obywatele Ukrainy pracujący zagranicą, wrócili do kraju by go bronić. Takie informacje robią wrażenie. Niejednemu przyszło do głowy pytanie: czy w jakimkolwiek innym narodzie byłby teraz taki duch? Czy taki duch byłby w Polsce? Wolelibyśmy tego nie testować w praktyce. Kiedyś mieliśmy takiego ducha, wielkiego ducha, a było to w roku 39, a potem w 44. Jak kamienie rzucane na szaniec poszły w dym walki najlepsze jednostki, zginęło całe pokolenie, mężnie oddając życie za ojczyznę. Życia ojczyźnie jednak to nie ocaliło, w żaden sposób. W żaden. Wiemy o tym dobrze. To jest trauma, która trwa w naszym narodzie, myślę, że głęboko, i nie ma pewnie osoby, która by o tym nie pomyślała w ostatnich dniach. Nasze bohaterstwo nie wzruszyło zachodniej opinii publicznej ani nie obeszło rządzących. Czy teraz bohaterstwo Ukraińców wzruszyłoby ich, gdyby nie przejmujące obrazki w telewizji i na fejsbuku? Czy jakakolwiek demonstracja ruszyłaby ulicami miast europejskich? Nasze bohaterstwo wykrwawiło nas i ułatwiło Stalinowi jego plany dla Polski. Pamiętajmy, nigdy, nigdy nie liczmy na to, że krew naszych młodych chłopców kogokolwiek do czegoś popchnie, zmusi, nakłoni np. do pomocy. Nie wolno nigdy przedmiotowo traktować innego człowieka nawet w takich przypadkach. Owszem walka może być konieczna po prostu dla obrony, dla walki o życie innych ludzi. Na tym polega etos żołnierski: żołnierz ryzykuje własnym życiem dla obrony żyć innych ludzi.

Dlatego niepokoją mnie głosy, że w razie napaści na Polskę musielibyśmy wytrwać trzy, pięć, siedem albo czternaście dni aby państwa NATO przyszły nam z pomocą. Nie! I jeszcze raz nie! Ostatecznie jestem prawnikiem i w Artykule 5 Paktu Północnoatlantyckiego nie widzę żadnych tego typu zapisów. To postanowienie jest proste jak drut! Napaść na jednego oznacza wojnę ze wszystkimi i obliguje innych do udzielenia pomocy „łącznie z użyciem siły zbrojnej”, do podjęcia działań „niezwłocznie”. Niezwłocznie oznacza, jak wszyscy prawnicy wiedzą, bez uzasadnionej zwłoki. A wiadomo przecież, że trzeba się spakować, przylecieć, etc. Więc różni analitycy wskazujący na konieczność posiadania silnej armii zdolnej do oporu przez te ileś tam dni, więc ci analitycy w praktyce pewnie mają rację. Ale publicznie, na zewnątrz nie możemy tego akcentować: powinniśmy akcentować konieczność natychmiastowej odpowiedzi. Oby te rozważania pozostały na zawsze tylko teoretyczne.

Patrzenie na bohaterską walkę Ukrainy uruchamia w nas bolesne wspomnienie naszej historii i strach o to, czy z nami nie będzie tak samo? Czy Ich mężna walka, ofiara krwi powstrzyma powrót pod sowiecki but? Zaraz za tym czai się strach, co będzie dalej? Państwa Bałtyckie? A potem „mój kraj Polska”? I co wtedy? Będziemy głośno krzyczeć, że honor, że nie oddamy guzika a potem zginie kilkaset tysięcy ludzi, nasze miasta zostaną zrównane z ziemią, a i tak przegramy. Przepraszam, że wypowiadam obawy, które są w głowach, o których boimy się myśleć. Czy w tym kontekście może dziwić zainteresowanie stanem uzbrojenia naszej armii? Sensownością różnych decyzji, zakupami wyszukanego, drogiego sprzętu w małych ilościach, który ma pojawić się tu za kilka lat? A może powinniśmy wyprodukować (możemy sami) tysiące ręcznych wyrzutni przeciwpancernych i przeciwlotniczych? Ich magazyny mieć w każdej gminie? Może powinniśmy przeszkolić w nauce strzelania miliony i miliony kałasznikowów mieć w magazynach, by w razie wojny rozdać broń? Nie chcę się tu wymądrzać, bo setki ekspertów teraz się pojawiło i każdy wrzuca swoje pięć groszy. Chcę tylko powiedzieć, że takie zainteresowanie, taka refleksja, taka dyskusja jest naturalna, jest uzasadniona, wynika z naszych uzasadnionych obaw. To jednak jest przerażające, wolelibyśmy aby nasza wiara w sojusze i w potęgę techniczną naszej armii została wzmocniona. Abyśmy zostali uspokojeni. Aby każdy z nas mógł się zajmować swoim zawodem, uprawą ogródka czy czymkolwiek chce, pewny, że nigdy sam nie będzie musiał chwycić za broń by bronić swoich najbliższych. Na razie prawda jest taka, że mamy mikroskopijną armię ze skromnym wyposażeniem. I trzeba mieć to na uwadze. Potrzebujemy czasu aby to zmienić.

Większość świata (chciałbym napisać cały, ale musimy starać się być jednak precyzyjni) chce przegranej Putina, zamachu stanu na Kremlu, wygranej Ukrainy. A co jak Kijów padnie? Co będzie dalej? Jednak przegrana Putina teraz również nas w całości nie uspokoi. Bo co dalej? Odpuści, wycofa się i zaakceptuje przegraną? Przecież ten system, ci ludzie nie liczą się z niczym, nie wierzą w Boga, nie boją się żadnej kary, boskiej w szczególności. Odetniemy hydrze jedną głowę, czy nie odrosną dwie? Nikt chyba nie jest spokojny. Wojna raz rozpoczęta może rodzić falę.

Dlatego jedna rzecz, niewątpliwa, którą możemy i powinniśmy czynić to modlitwa, pokuta i post. Wielki szacunek dla wszystkich proboszczów, którzy już zarządzili to co trzeba. Super, że wielu ludzi natychmiast sięga po różańce. Dziwię się właściwie dlaczego codziennie nie biją dzwony na trwogę? Nie czekajmy aż ktoś to zrobi za nas. Wzywajmy, proponujmy swoim proboszczom, wikarym, grupom parafialnym wielkie akcje modlitewne. Różańce i adoracje, przebłagalne, dziękczynne i pokutne. Wyobrażam sobie, że nawet niewierzący, ludzie nie mający łaski wiary, mogą zachęcać do tego innych. Znajomość faktów historycznych: Lepanto 1571, Portugalia, Warszawa 1920, Austria 1955, Filipiny 1986, mogłaby do tego skłaniać z przyczyn całkowicie konformistycznych. Dlaczego nie, skoro podobno pomogło w innych sytuacjach? Na pewno nie zaszkodziło. Wszystkie te miejsca łączy jeden rodzaj zwycięstw, jeden mianownik. Warto poszperać i doczytać we własnym zakresie. Napiszę tylko, że między 6 a 15 sierpnia 1920 r. we wszystkich kościołach Warszawy trwała 24-godzinna adoracja Najświętszego Sakramentu, kardynałowie Kakowski i Dalbor zarządzili ogólnonarodową krucjatę modlitewną, ludzie klęczeli non stop. Podobnie rabinat warszawski w tym czasie wezwał do odmawiania codziennie specjalnych modlitw. Wszyscy wtedy rozumieli, że Bóg jest najpewniejszą pomocą w trudnościach. Wiemy, że wtedy się udało. Nie żartujmy tylko, że dzięki geniuszowi Piłsudskiego. Nic takiego lub choćby podobnego nie miało miejsca ani w 39 ani w 44 roku.

Warto też zauważyć, że biskupi ukraińscy wystosowali apel do papieża Franciszka o wykonanie apelu z Fatimy o poświęcenie Rosji Niepokalanemu sercu Maryi (105 lat temu, przypomnijmy, została wydana „precyzyjna instrukcja” jak to ma wyglądać, a jakoś się nie złożyło aby ją wykonać przez setkę lat z okładem). Pius XII i Jan Paweł II zrobili to, ale połowicznie, nie tak jak wynikałoby z „instrukcji”. Cóż, to już nie w naszej mocy.

Gdy zaczyna się wojna, gdy widzimy, że to jest wielka rozgrywka, to logika ludzka i środki ludzkie nie są wystarczające. Z bajek pamiętamy, że gdy dżin zostanie wypuszczony z butelki, nie jest łatwo z powrotem go tam zapędzić. Jakbyśmy bardzo nie ufali i nie wierzyli w geniusz przywódców politycznych i wojskowych, należy modlić się za ich dobre decyzje, najlepsze w danej sytuacji. Nie zawsze jest je łatwo podjąć, nawet zakładając całkowicie dobrą wolę, świetne przygotowanie do pełnionych funkcji, wystarczające informacje i odrobienie lekcji z historii. Nie ulega wątpliwości, że w sytuacji kryzysowej trzeba stać twardo przy rządzących, nie jątrzyć, nie dzielić, ale nie znaczy to, że nie należy uważnie obserwować, mieć stuprocentowe zaufanie i nie mówić „sprawdzam”. Na szczęście wydaje się, że w obecnej sytuacji, nasi rządzący stają na razie na wysokości zadania. Z tego co wiemy, podejmują dobre decyzje, robią to co trzeba. Ale co my tam wiemy, w szczególności o tym co będzie za chwilę, co jest przedmiotem rozmów na szczycie itd. Wszystko wskazuje na to, że najważniejsze sprawdziany jeszcze przed nimi. Oby je zdali.

I jeszcze jedno, musimy pamiętać o latach prania mózgów i cichej propagandy na Zachodzie. Filorosyjskość nie tylko elit politycznych ale i zwykłych ludzi w Niemczech, we Francji, w innych krajach. Owszem pojawił się szok, niedowierzanie, ale ta wcześniejsza sympatia nie zginie żywcem pogrzebana. Ona może odżyć, i to bardzo szybko. Nie mówię już o działaniu agentury wpływu, pudeł rezonansowych i „pożytecznych idiotów”. Dlatego tak ważne jest uświadamianie: naszych zagranicznych przyjaciół i znajomych, kolegów z pracy, wszelkich znajomych i obcokrajowców. To jest ten moment, kiedy można uzyskać jakąś zmianę świadomości. Róbmy to!

Za dużo tych wątków ale jeszcze jeden: istnieje ryzyko, że za dobro czynione teraz możemy ponieść też swoją cenę. Nasza dobra postawa jest i pozostanie wyrzutem sumienia dla Zachodu, który ufał Putinowi, dealował z Putinem, wiązał nadzieje zysków, świetlanej przyszłości z Rosją reprezentowaną przez system putinowski. Przymykano oczy, chętnie wierzono w swoje projekcje wbrew faktom i zdrowemu rozsądkowi. Robiono interesy. Już teraz widać, że tylko w naszej telewizji wzorowa postawa Polaków i Polski jest widoczna. W innych mniej. Pojawić się mogą akcje defamacyjne wyolbrzymiające jakieś incydenty, już się pojawiły, które mogą być efektem prowokacji, itd. Nasze państwo nie jest przygotowane do przeciwdziałania takim akcjom, już nie raz się o tym przekonaliśmy. Czy my coś możemy zrobić? Owszem: głośmy prawdę, komentujmy, opowiadajmy - naszym znajomym, przyjaciołom, kontaktom, ludziom z naszych firm w innych krajach. Wchodźmy na zagraniczne portale informacyjne, komentujmy, prostujmy albo uświadamiajmy. Niech zobaczą, niech się dowiedzą, wciągajmy ich w pomoc, w zaangażowanie. Jest szansa na dotarcie do niektórych przynajmniej osób, przebicia się z faktami, do zmiany stereotypów. Nawet jeśli przebijemy się do części osób to i tak będzie bardzo dobrze.

Jeszcze jedna rzecz naprawdę już na koniec. Postawa Ukrainy budzi podziw, na naszych oczach rodzi się wielki mit, mit założycielski, dużo lepszy niż wszystkie wcześniej. W tym micie jest polska ręka podana w potrzebie sąsiadowi, jest bezwarunkowa pomoc. Bez względu na to co jeszcze się wydarzy, to już się wydarzyło i zmieni historię w tej części Europy.

To tyle moich trzech groszy.

wtorek, 22 lutego 2022

Opowieści dziwnej treści z okazji DMB 2022


Moi Drodzy, poniżej obiecana, przepraszam obiecana była jedna, a zamieszczam dwie mrożące krew w żyłach historie harcerskie. Będziecie sobie mogli wybrać i mi napisać (jeśli zechcecie), która historia nr 1 czy nr 2 bardziej zmroziła Wam tą wieczorną wolno płynącą po ciężkim
dniu krew. Uwaga dla sanepidów, kuratorów, rodziców skautów i wszystkich wrażliwych ludzi dobrej woli: teraz jest tylko bezpiecznie, to są naprawdę stare historie, ale za to prawdziwe. Enjoy!


1. Górki Noteckie

Na początku lat dziewięćdziesiątych prowadziłem harcerski obóz letni w okolicach Gorzowa Wielkopolskiego. Mój obóz był częścią dużego zgrupowania, w okolicy obozowało kilkanaście innych drużyn, zarówno męskich, jak i żeńskich, trafiały się też obozy wilczków czyli najmłodszej gałęzi wiekowej między 9 a 12 rokiem życia. Obozowaliśmy nad pięknym jeziorem, do którego co rano wskakiwaliśmy w ramach hartowania ciała i ducha, używając do tego liny zwisającej z wielkiego drzewa. Był to tzw. „skok na Tarzana”. Dopiero poznawaliśmy Skautów Europy, więc organizacja obozu bardziej przypominała obozy ZHR-u niż Skautów Europy. Namioty ustawione wokół placu apelowego, wspólna kuchnia, komendant i oboźny wydający rozkazy. Mimo że na obozie dojrzałej i zaprawionej w bojach drużyny przygód nie brakowało - postanowiłem nie szczędzić dodatkowych wrażeń moim harcerzom. Raz się żyje.

Zaplanowałem alarm nocny. W tym celu udałem się do oddalonego o pięć kilometrów zaprzyjaźnionego obozu i poprosiłem aby w nocy wysłali do nas kuriera z pilną wiadomością. Starannie ją zredagowałem, tak aby chłopak dokładnie ją przekazał, poprosiłem tylko aby nie wtajemniczali kuriera, aby cała akcja była jak najbardziej autentyczna. Tak też się stało.

Ja nie wtajemniczałem nikogo. Około godziny drugiej w nocy na plac apelowy z impetem wpadł rowerzysta. Zziajany, zdyszany, ciężko oddychał, nie mogąc na początku wydobyć nawet słowa. Tak szybko pedałował pokonując te pięć kilometrów, tak był przejęty przyczyną tej nagłej wycieczki, że dał z siebie wszystko. Wyglądał jak sprinter po zwycięstwie na olimpiadzie. Pochylony łapał z trudem oddech, a serce waliło mu jak młot.
- Górki, Górki Noteckie – dyszał.
- Ale co Górki, co Górki? – dopytywało dwóch młodych harcerzy stojących na warcie. Jeden z nich przytomnie od razu pobiegł po oboźnego. Oboźnym był zaś energiczny, spontaniczny i ekspresyjny Jacek.
- Górki, tam, tam katastrofa, pociąg, pociąg się wykoleił.
- …..
- Pociąg z ładunkiem chemikaliów. Skażenie, skażeeeenieeee!!! E w a k u a c j a !!!!!!
Jacek w piżamie wbiegł z powrotem do namiotu i mocno mną potrząsnął. Nie musiał, nie spałem i czekałem na rozwój wcześniej zaplanowanych wypadków.
- Skaaażeeenie! Musimy ewakuować cały obóz! – krzyczał mi nad głową.

Cóż było robić? Zeskoczyłem natychmiast z pryczy i przystąpiliśmy do ewakuacji. Wiadomość była tak straszna, że nikogo nie trzeba było specjalnie do tego zachęcać. Na zewnątrz w okamgnieniu zaczęły kłębić się zastępy harcerzy, gotowych do wymarszu. Objuczeni wielkimi plecakami, w rękach siatki, torby, różne sprzęty. W społeczeństwie polskim wciąż musiała być wtedy żywa pamięć o Czarnobylu, dlatego niewinna z pozoru informacja o skażeniu wzbudziła chyba taki popłoch. Nie minęło kilka minut a byliśmy gotowi do wymarszu.

Gdy ruszaliśmy z obozu zdałem sobie sprawę, że ewakuuje się również obozujący bardzo blisko nas obóz wilczkowy. No tak, nie wziąłem tego pod uwagę, przecież informacja o skażeniu lotem błyskawicy dotarła też do nich. Nie uprzedzałem szefów tamtego obozu o tym, że odbędą się nocne manewry, a gdybym uprzedził, czy nie byłoby to dziwne, że my się ewakuujemy a oni smacznie śpią. Takich pytań sobie wtedy nie zadawałem, nie pomyślałem o tym. Tymczasem nie można było już niczemu zapobiec. Małe wilczki z ogromnymi plecakami dzielnie tarmosiły się na drogę wyjazdową, a dzielni szefowie ustawiali je wzdłuż długiej liny, tak aby każdy trzymając tę linę w drodze przez las, nie zgubił się. Przytomne chłopaki.

Tego jednak było mało.

Duszpasterzem towarzyszącym wilczkom na obozie był namówiony do tego długimi staraniami i obietnicami uczynienia z obozu warunków niemal sanatoryjnych, ksiądz Grzesio. Ksiądz Grzesio był schorowanym, starszym księdzem, który rezydował w swoim dużym turystycznym namiocie, miał krzesełka, leżak, oddawał się na co dzień spacerom, zbieraniu jagód i grzybów. Wcześnie kładł się spać gdyż lekarz zalecał mu bardzo unormowany tryb życia, bez przemęczania się, co mogłoby być dla niego zabójcze.
Już domyślacie się, co się stało…. Oczom moim ukazał się Ksiądz Grzesio w dresach, z kilkoma wielkimi walizkami, przytraczający je niezdarnie do roweru, przejęty sytuacją i najpewniej perspektywą bezpowrotnej utraty całego dobytku. Cóż było robić? Zachowałem zimną krew, zarządziłem pomoc wilczkom i księdzu. Zaraz ruszyliśmy. Wszystko to trwało dosłownie kilka minut, sam byłem wstrząśnięty sprawnością i tempem ewakuacji.

Po przejściu trzystu metrów doszliśmy do większego duktu leśnego, przez który zwinnie przeciągał inny obóz. W tym momencie uświadomiłem sobie, że wokół jeziora nie byliśmy sami ale że obozowało tam jeszcze kilka środowisk. Mój nieoceniony oboźny zadbał już o to aby wszyscy oni otrzymali w mig mrożącą krew w żyłach informację o wykolejonym pociągu wiozącym chemikalia, skażeniu i konieczności natychmiastowej ewakuacji. Szliśmy do asfaltu czyli z grubsza jakiś kilometr coraz większą grupą. Ten pochód przypominał scenę z filmu katastroficznego albo reklamy gdy do bohatera dołączają inni, potem kolejni, aż idzie tłum, coraz większy i większy aż do kulminacyjnego momentu, gdy tłum rozlewa się wokół stołów w jakimś barze a wraz z nim rozlewa się piwo, które wszyscy wznoszą w geście zasłużonego zwycięstwa. My też zbliżaliśmy się do punktu kulminacyjnego.

Dotarliśmy do asfaltu. Po chwili zza zakrętu wyłoniły się wielkie reflektory ogromnej ciężarówki wiozącej na naczepie pnie drzew. Mój przyboczny już stał na środku jezdni i machał intensywnie dwoma rękami znakiem nakazującym zatrzymanie się pojazdu.
- Co jest? – burknął kierowca, kiedy Jacek otworzył drzwi jego kabiny.
- Skażenie, pociąg wykolejony, musi nas pan zabrać i ściągnąć posiłki.
- Ale gdzie ja was zabiorę? Do szoferki tylko….
Reakcja kierowcy była nadzwyczaj trzeźwa. Autentyczność i determinacja Jacka były tak wielkie, że szofer nie miał zbędnych pytań.
Pierwsi harcerze zaczęli się pakować do szoferki, inni próbowali zająć miejsca za kabiną kierowcy na zewnątrz samochodu-lawety wiozącego na naczepie pnie sosen.

Uznałem, że czas aby wkroczyć do akcji.
- Jacek, przepuszczamy pana.
- Ale jak to? Komendancie, przecież musimy się ewakuować – słowa zaczęły mu grzęznąć w gardle, gdy patrzył jak szeptem wypowiadałem słowa: „próbny alarm”.
Bałem się, że padnie na zawał albo mnie na miejscu rozszarpie. Powoli schodził ze stopni szoferki, a wraz z nim pierwsi gotowi do podróży harcerze. Poczekaliśmy chwilę aż wszyscy dotarli do drogi. Pęczniejące z minuty na minutę towarzystwo samo wyprodukowało i rozpowszechniło informację, że czekamy na autokary. Było nas ponad setka ludzi, całkowicie spakowanych, świadomych powagi sytuacji, spiętych w sobie.
- Dziękuję wszystkim za wspaniałą postawę, mobilizację i hart ducha. Na szczęście jest to tylko próbny alarm. Wracamy do obozów.

Po powrocie gwar rozbrzmiewał jeszcze długo w namiotach, każdy każdemu opowiadał te samą historię z detalami tak jakby ten drugi o niej pierwszy raz słyszał. Robiło się coraz jaśniej, najpierw nieśmiało a potem coraz odważniej nadchodził kolejny dzień. Dzień pełen nowych pomysłów.


2. PODCHODY

W dawniejszych czasach harcerskich jedną z największych atrakcji były podchody. Umawiane albo nie umawiane, zawsze wzbudzające wielkie przeżycia i emocje. Były bardzo realnym wyzwaniem, możliwością sprawdzenia się. Noc, realny przeciwnik, przezwyciężenie naturalnego strachu. Podchody wzmagały wagę i sens trzymania nocnych wart. Nocne warty potrafiły nieźle podnieść ciśnienie.

Pamiętam gdy razu pewnego noc była ciemna jak smoła, siąpił deszcz i z kolegą Heńkiem nie widzieliśmy nawet czubków swoich nosów. Dziwne odgłosy dobiegające zza namiotu spowodowały, że już prawie wspinaliśmy się na drzewo z obawy przed rozjuszoną lochą ze stadem pazernych małych dzików. Jednak dochodzące zza namiotu odgłosy nie były odgłosami dzika, i nie dochodziły zza namiotu. Wydawał te odgłosy nie dzik, ale druh Maniek, i nie zza namiotu tylko ze swojej pryczy znajdującej się jak najbardziej w namiocie. Korzystając z ciszy nocnej wyciągał spod poduszki zakamuflowane czekoladki i się nimi w najlepsze zajadał.

Takie to przygody trafiały się podczas nocnych wart. Ale nie tylko takie. Trzeba było się strzec przede wszystkim nieproszonych gości. Obcy harcerze zakradali się po to, aby uprowadzić sztandar, proporce albo i coś innego, by następnego dnia triumfalnie wmaszerować do obozu i zażądać okupu. Przy okazji demonstrowali jacy to oni są świetni, a jacy to wartownicy nieporadni. Nie można zaprzeczyć, że podchody stanowiły pewną przygodę, ale od razu mówię, że w obliczu atrakcyjności programu obecnych obozów skautowych, z takich podchodów można spokojnie zrezygnować. Wiązały się z nimi bowiem również pewne antywychowawcze aspekty, którego to wątku nie będę tu rozwijał, ale po prostu często wyzwalała się agresja sprzeczna z duchem harcerskim. Opowiadam zatem poniższą historię nie z powodu szczególnego sentymentu dla tego sposobu spędzania nocy w lesie, ale dla samej historii, która wiele lat mroziła krew w żyłach w pewnym środowisku.

Otóż pewnego razu podczas obozu na Pojezierzu Lubuskim, wybraliśmy się z nocną wizytą do znacznie od nas oddalonych bratnich obozów drużyn z innych miast. Gdy zbliżaliśmy się asfaltową drogą jeszcze w luźnym szyku w swobodnej atmosferze rozmów, nagle zauważyliśmy kontur stojącej przy drodze postaci. Natychmiast padliśmy plackiem do pobliskiego rowu.

Najsprytniejszy z całej grupy, mój brat Czesław, obserwował osobnika zza wielkich traw i w końcu orzekł, że „wysłali człowieka na czaty, widocznie się nas spodziewają”. Sytuacja była poważna. Orzekliśmy, że nie ma wyjścia, musimy wziąć jeńca. Zaczęliśmy się czołgać do domniemanego wartownika wysuniętego na czaty w celu ochrony obozu przed naszymi podchodami.

Wartownik stał i wypatrywał. Spiritus movens całej akcji czyli mój brat Czesław dał sygnał do ataku. Wypadliśmy z tych wielkich traw i błyskawicznie powaliliśmy człowieka na ziemię. Szamotał się straszliwie. Później Czesław relacjonował, że poczuł pierwszy niepokój, gdy starając się zamknąć usta chłopakowi aby ten nie krzyczał i nie spowodował alarmu i całego obozu biegnącego na nas, poczuł nagle pod dłonią coś szorstkiego i nieprzyjemnego. Szamotanina trwała dłuższą chwilę zanim ktoś zapalił latarkę i usiłował nią oświetlić twarz delikwenta. Nie było to łatwe bo ten szamotał się energicznie cały czas. W końcu zobaczyliśmy przerażone, rozbiegane gałki oczne. Czesław cały czas zakrywał usta przerażonemu osobnikowi o rozbieganych oczach masywną dłonią, czując pod nią coś szorstkiego. W końcu puścił uchwyt i usłyszeliśmy przestraszonym głosem wypowiadane słowa:
- Myśliwy, myśliwy jestem.

Okazało się, że plątający się między ciałami w szamotaninie dziwny przedmiot nie był kijem ale dubeltówką, a szorstkość pod dłonią Czesława powodowały obfite wąsy.

Wypuściliśmy z uścisku człowieka, przeprosiliśmy, kompletnie skonfundowani naszym atakiem. Ten wsiadł szybko na zaparkowany nieopodal motorower marki komar i odjechał czym prędzej, zostawiając za sobą kłęby niebieskiego dymu.

Dłuższą chwilę staliśmy kompletnie osłupiali wpatrując się w oddalający się ślad węglowy spotkanego owej nocy miejscowego kłusownika.

środa, 12 stycznia 2022

MANIFEST MŁODYCH OJCÓW

Jeśli jesteś młodym ojcem albo chcesz kiedyś nim być, uważam że ten tekst jest dla Ciebie! Jeśli nie jesteś młodym ojcem ale kiedyś nim byłeś, albo nie jesteś bo nie możesz (np. jesteś kobietą co dla niektórych nie stanowi już wprawdzie przeszkody no ale..) lecz z młodymi ojcami sympatyzujesz, kibicujesz im, nie są Ci obojętni. przeczytaj również poniższe!


#ojcostwo #ojcowie #młodzi

MANIFEST MŁODYCH OJCÓW

Dziękuję za wszystkie feedbacki po opublikowaniu historii moich ostatnich miesięcy. Jest wiele „grup społecznych” zaniepokojonych lub pobudzonych tym długim wpisem, dostałem m.in. kilka bezpośrednich korespondencji, dzięki za zaufanie. Mam nadzieję, że w moich odpowiedziach widać, że jest szczerość za szczerość. Dzisiaj chciałbym kilka słów skreślić pod kątem jednej z grup, szczególnie zaniepokojonych, rozżalonych, może nawet sfrustrowanych tamtym wpisem. Mówię o młodych ojcach. Pisaliście, że nawet ciężko Wam znaleźć jedną chwilę aby taki długi wpis przeczytać, że musieliście to robić na raty. Że ciężko czytać o podróżach, czytaniu książek, spotkaniach gdy za ścianą małe płacze, gdy wstawaliście kilka razy w nocy, gdy trzeba pędzić do roboty bo karta kredytowa sama się nie zasili a potrzeby wzrastają dynamicznie. Że ostatnią książkę to przed urodzeniem pierwszego dziecka czytaliście itd.
I świetnie! Tak Wam odpowiem na to. Wiem, że nie macie głowy do takich gierek jak w moim wpisie, na zastanawianie się co tu prawdą jest a co zmyśleniem, nawet na komentarz nie macie siły, ani na to aby się wypowiedzieć. I tak Was podziwiam, że jesteście tu przypięci. Że jednak jesteście w obiegu informacyjnym, że jesteśmy w kontakcie. Patrzcie, nawet sam James Bond w ostatnim filmie inaczej śpiewa (uwaga spojler) gdy okazuje się, że jest ojcem. Oj, nic już nie jest takie samo, perspektywa się zmienia, dostaje zastrzyku energii, sensu, odwagi. Pojawia się odpowiedzialność. Mężczyzna dojrzewa, inaczej powiedzmy: facet staje się mężczyzną, nawet jeśli wspaniale dotąd wstrząsał i mieszał. Wy macie te swoje dwadzieścia, trzydzieści lat i cieszycie się ojcostwem, żyjecie pełnią życia, a ten dojrzały Bond o twarzy pięćdziesięcioletniego Craiga, miał wszystko i był wszędzie, ale spójrzcie dobrze na niego: jest zgorzkniały, znudzony i smętny, jakiś taki zasmucony, zgnębiony i pesymistyczny, zawiedziony życiem. Mielibyście mu zazdrościć? Może to on zazdrości Wam.

Ja wypowiem się tutaj za Was. Sam kiedyś byłem młodym ojcem i przecież to jeszcze pamiętam, a teraz... wstrząsam i mieszam.
A zatem Panowie, nie możecie być sfrustrowani takimi wpisami jak mój, nawet gdyby były prawdziwe. Gościowi, który ma czas i fantazję polecieć do Afryki i z kumplami włazić na Kilimandżaro, który sam sobie objeżdża kabrioletem Francję popalając cygaro, ma czas na dysputy z innymi facetami po czterdziestce, możecie spokojnie powiedzieć: odczep się pan od nas, nie zawracaj gitary wizjami, gdy my tu harujemy i jeszcze niewyspani pieluchy przewijamy. Po prostu nie interesuje Was to i nie ma interesować, że gościu wrócił z jakiejś tam wyspy wypoczęty, opalony, zajarany ideami, a Wy oczy na zapałki, czwarta cola w pracy aby nie usnąć na naradzie z szefem. Powiem Wam młodzi ojcowie co macie powiedzieć. Chrzanić to! Tak, macie ryknąć na całe gardło: CHRZANIĆ TO! Zresztą możecie nawet użyć słowa, które w ostatnim filmie z Leonardo di Caprio pojawia się 78 razy, tego wiecie po angielsku na „f”, czyli „f…. off”, nawet gest możecie wykonać, którym jedna pani poseł podobno zgłaszała się do głosu czy tam pocierała czoło w sejmie, ja nie wiem.

Skończmy wszyscy z szukaniem życia gdzieś gdzie go nie ma, w innych krajach, na obcych kontynentach, u sąsiada, na Instagramie, w filmach na Netflixie. Iluzja, iluzja, iluzja. Owszem na piątkowy wieczór z żoną i butelką wina, gdy już wszystkie pociechy ułożone do snu, najbardziej pozwalający na iluzję film nie jest zły. Nie jest też źle w ciemny grudniowy wieczór odpalić zdjęcia z podróży poślubnej na dużym ekranie albo obejrzeć film o lasach tropikalnych lub afrykańskiej sawannie. Tymczasem czeka Was upojne deszczowe lato nad Bałtykiem, gdzie jod sam się wdycha, dzięki temu mniej chorób dzieci, a więcej Waszego snu w nocy, same pozytywy. Owszem single i singielki w pracy będą wracać z Lanzarotów i Majorek, wnerwiając wszystkich opalenizną. I co z tego? Was to nie rusza tak jak Bonda obstrzał samochodu na rynku włoskiego miasteczka. Jesteście odpowiedzialni za innych ludzi, za Wasze rodziny, ich szczęście przed Waszym, Wasze szczęście po ich szczęściu. Czy to takie kontrowersyjne?

Życie nie jest, nie powinno być kolekcjonowaniem przyjemności, choć do takiego stylu jesteśmy wciąż zachęcani zewsząd. Życie jest misją, powinno być misją. Jakimś zbiorem zadań do wykonania, które identyfikujemy w jego przeciągu dzięki inteligencji swojej, wrodzonej i nabytej, refleksowi, natchnieniom z góry i z boku, życzliwym ludziom i tym, których wolelibyśmy może nawet nie znać. Identyfikujemy i realizujemy na tyle na ile umiemy, zmieniając świat wokół siebie. Powie ktoś: zaraz zmieniać? Nie, nie chodzi nawet o świadomy zamysł, każdy, każdy, poprzez to kim jest, co ma i co robi oddziałuje na otoczenie wokół siebie, potęguje dobrą atmosferę lub obniża jej temperaturę, czy tego chce czy nie chce. Malkontent może zatruć życie każdemu. Wesoły człowiek poprawi humor największemu ponurakowi. Tak to jest i koniec! Jeśli robimy to świadomie - powinniśmy być trochę świadomi, jesteśmy w końcu homo sapiens, istotami rozumnymi - ma to większą wartość. Jeśli kosztuje nas - ma to jeszcze większą wartość. Zniszczenie tego wymiaru, zapomnienie o nim powoduje, że nasze życie jest bardziej płaskie, nie ma w nim wymiaru 3D.

Bycie ojcem, dawcą życia, dawcą genów, dawcą historii. Rodzicowi powinno być najłatwiej zrozumieć swoje dziecko, często widzi on i rozumie coś uchwytnego tylko dla rodzica. Dlaczego? Geny. Np. chłopiec nie lubi wspinać się po ściankach i ojciec to rozumie, bo sam nienawidził tego. A gdy syn uwielbia to a ojciec nienawidził, ooo, to jest okazja dla ojca do pokory, do samozaparcia, wyjścia poza swoją strefę komfortu. I można być prezesem, dyrektorem, człowiekiem wielkich sukcesów zawodowych a na polu bycia ojcem zwyczajnie jechać na trójach, miernych a nawet ledwo przechodzić z klasy do klasy.

Teraz jest lepiej z ojcostwem, szczególnie młodych ojców, potem jest gorzej. Jest lepiej bo młodzi ojcowie, wielu młodych ojców, jest czynnie zaangażowanych w wychowanie, no powolutku z tym wychowaniem… - w opiekę nad swoimi dziećmi. Wielu chodzi na szkoły rodzenia, „rodzi” z żonami, no nie dosłownie, nie daliby rady-;), ale są obecni, trzymają za rękę, od początku wiążą się emocjonalnie ze swymi dziećmi, pogłębiają więź z żonami. Potem przewijają, karmią, noszą w nocy i gdy wrócą zaraz po pracy, ba, niektórzy biorą urlopy tacierzyńskie. Panowie noszą dzieci w nosidełkach, to fajny widok w marketach, w centrach handlowych. To ważne! Kontynuujcie. Nie ustawajcie w tych staraniach, w tym zaangażowaniu. Jednak najważniejsze przed Wami. Zapewniam Was, jako człowiek od paru już lat mający zawsze w swojej pieczy nastolatków, największe wyzwania na Was jeszcze czekają. Źle byłoby zatrzymać się na zaangażowaniu jako ojciec na etapie wczesnego dzieciństwa swoich dzieci. To zaangażowanie musi trwać, musi się nawet wzmóc później. W sposób bardziej inteligentny, finezyjny, wymagający większej konsekwencji. Z rozrzewnieniem będziecie wspominali nieprzespane noce. Ale o tym później, kiedy indziej.

Jest w nas wiele niezrealizowanych pragnień, nie zdążyliśmy z kumplami wejść na Kilimandżaro a inni wchodzą. Trudno, mieliśmy swoje pięć minut, byliśmy kiedyś studentami, mieliśmy po dwadzieścia parę lat. Trzeba było wtedy. A teraz nie marudzić. Może pójdziesz z synami, jak będą mieli swoje żony, albo z zięciami, mężami Twoich córek, Ty ich oderwiesz wtedy od pieluch, oni będą Ci wdzięczni. Sami by nie śmieli, ale gdy „teść proponuje, no wiesz żono, jak mogę odmówić?”. W zamian ci zięciowie może zholują Cię z góry, gdy spuchniesz i nie będziesz miał siły iść dalej. W praktyce pewnie będzie to Kościelec a może nawet tylko Giewont lub Łysica w Górach Świętokrzyskich. I tak, każdy z takich pomysłów będzie genialny. Wszystko ma swój czas.

Tymczasem walczysz o czas dla rodziny, o to aby nie przegapić pierwszych słów Twego dziecka, pierwszych kroków, pierwszych radości. To jest smak życia. Głupio byłoby to przegapić po prostu. Więc młodzi panowie ojcowie, bądźcie family man’ami, przebijajcie się w świecie zawodowym, specjalistycznym, każdy robi to co robi, i większość nie ma czasu na śledzenie procesów przetaczających się przez nasz świat. Wiadomo od zawsze, że dwie grupy angażują się najbardziej zawsze społecznie: młodzież i emeryci. Dlaczego? Bo mają czas. Młodzież jeszcze ma czas a emeryci już mają czas. Obie grupy nie są skażone wielogodzinnym dniem pracy, konkretnej pracy, którą trzeba wykonać, za którą się odpowiada, którą trzeba wykonać porządnie, za którą są pieniądze na utrzymanie siebie i swojej rodziny. Tak jest i będzie.

Jednak, azaliż, atoli, nie oznacza to, że można zupełnie odpuścić świat. To znaczy można, wielu to robi, ale powiedzmy tak: można ale nie wolno. Można ale źle się to kończy. Znamy dobrze te bon-moty, że zło triumfuje dlatego, że dobrzy ludzie nic nie robią. Bierność, oglądanie się na innych, jakichś specjalistów, ekspertów, tych, którzy „biorą za to pieniądze”. Mimo wszystkiego co napisałem powyżej, w jakimś stopniu trzeba trzymać rękę na pulsie, angażować się, nawet dlatego tylko aby później móc spojrzeć w oczy dorosłym albo dorastającym dzieciom, że ojciec coś robił „wtedy”, nie patrzył tylko biernie jak widz, obojętnie przyglądając się rozwałce świata. Ojcowie są odpowiedzialni nie tylko za swoje rodziny ale i za świat, jaki ma istnieć dla ich dzieci. „Przepraszam nie zauważyłem, że świat ulega zniszczeniu, byłem zajęty wtedy zakupami w „Biedronce” albo wybieraniem mebelków z IKEI”. Tak może być. Gdy Wy będziecie zajęci codziennością, ktoś zmieni świat za Was, ktoś ukradnie Wam dzieci a Wy będziecie bezradni. O tym więcej w kolejnym tekście już nie tylko dla młodych ojców. Wychowanie nastolatków - tam jest jazda, tam nie ma miękkiej gry. Te wszystkie zagadnienia nieprzespanych nocy, karmienia, zakupów zupek w markecie wydadzą Wam się igraszką.

Dziękuję za Waszą uwagę.

niedziela, 2 stycznia 2022

Nie tylko Zenek, nie tylko Sławomir


Zerkanie w wieczór sylwestrowy do telewizora i natykanie się za każdym razem na Zenka Martyniuka, nieco mnie rozbiło psychicznie. One man show?

Gdy rodzina dochodziła do siebie po sylwestrowej nocy i smacznie spała, ja nie mogąc pogodzić się z tym, co ujrzałem w telewizji, usiadłem do komputera i postanowiłem Wam opowiedzieć o dawnych czasach. Być może dołączę ten tekst do zbiorku szkiców z początków tzw. naszej wolności. Tak, tak Kochani, mam taki PESEL, że załapałem się na końcówkę PRL-u i okres tzw. transformacji ustrojowej. Korzystając z chwili przerwy zawodowej wróciłem myślami na chwilę do zamierzchłych czasów, by wydobyć z nich strzępki wspomnień. Nie było łatwo. Jednak szybko okazało się, że dokonując tego ćwiczenia, wpisałem się w trend. Mamy bowiem właśnie kilka świeżych filmów w kinach z rzeczywistością początku lat dziewięćdziesiątych w tle. Dla większości to prehistoria, ale mam tu wśród znajomych jednak paru rówieśników. Jeśli uda Wam się chociaż raz mimowolnie uśmiechnąć czytając jakiś fragment tego tekstu, proszę dajcie mi o tym znać albo chociaż dajcie kciuk w górę😉
Każdy chciał być DJ-em
Nie tylko Zenek, nie tylko Sławomir są idolami masowej wyobraźni! Ci dwaj dżentelmeni dołączają do długiego korowodu artystów, piosenkarzy, muzyków i postaci show biznesu porywających tłumy, inspirujących, nadających sens powszednim, szarym dniom, przenoszących nas do lepszej rzeczywistości, umilających życie swymi aksamitnymi głosami. Choć trudno w to uwierzyć obserwując od kilku lat zakopiańskie „Sylwestry z Dwójką”, nie są jedyni a przed nimi było wielu, wielu innych, którzy pozostaną na zawsze w naszej pamięci. Im dedykuję to wspomnienie.
Jako przewodniczący samorządu szkolnego naszej podstawówki, musiałem coś z siebie wykrzesać. Lud szkolny domagał się chleba i igrzysk. Co do chleba, to chodziliśmy na posiedzenia Rady Pedagogicznej i tam błagaliśmy o jakieś wolne od klasówek w piątki, losowanie szczęśliwego numerka i tym podobne historie. Co do igrzysk, to gazetka szkolna mimo naszych wielkich starań nie okazała się żadną atrakcją.
Należało zrobić dyskotekę! Tak, dyskotekę! Z czadową muzyką, zgaszonym światłem, dymem, szklaną kulą i kolorowymi pulsującymi światłami, ostatni krzyk mody. Akurat pasjonowałem się muzyką. Lista Przebojów Trójki Marka Niedźwieckiego, prezenterzy Marek Sierocki i Bogdan Fabiański w Polskim Radiu to była awangarda. Marzyłem, że kiedyś skoczę do Warszawy i wezmę udział w imprezie prowadzonej przez Sierockiego albo Fabiańskiego. Ależ byłby czad! Tymczasem z kolegą Henrykiem pojechałem do Ostrowca Świętokrzyskiego, bo dostałem cynk, że akurat tam rzucili do sklepu wzmacniacze. Dojechaliśmy autostopem, ale wzmacniaczy już nie było. Kupiłem za to radio z wbudowanym wzmacniaczem. Bo takie jedno radio jeszcze zostało. W kolejnym tygodniu kopsnęliśmy się do Starachowic, bo tam z kolei rzucili magnetofony. Niestety zostały tylko czarne, nie do kompletu. Dobre i to, wziąłem za ostatnie pieniądze. W kolumny zaopatrzyłem się kilka tygodni wcześniej, rzucili do Skarżyska-Kamiennej, gdzie oczywiście natychmiast zameldowaliśmy się. Miałem zatem sprzęt nadający się do głośnego puszczania muzyki.
Nie wiem do końca, dlaczego władza ludowa tak drażniła konsumentów. Po co komu sam wzmacniacz w Ostrowcu albo kolumny w Skarżysku-Kamiennej? Mój ojciec kiedyś stał całą noc w kolejce przed sklepem sportowym, bo dostał cynk, że mają rzucić namioty. Namiot by nam się przydał do wyjazdów, bo stary nie nadawał się już do użytku. Nad ranem okazało się, że dojechały nie namioty, tylko rowery i śpiwory. Rowerów trzy sztuki, więc ojca już to szczęście nie objęło, za to kupił dwa śpiwory. Wprawdzie mieliśmy już śpiwory, ale skoro je rzucili, grzechem byłoby nie wziąć po całej nocy koczowania pod sklepem na zimnie.
Innym razem całą rodziną obstawialiśmy dostawę mebli. Mamie marzyły się mahoniowe matowe regały. Nie dotarły. Może w przyszłym tygodniu? Znowu koczowanie i tak ze trzy razy. W końcu przywieźli. Jasne, na wysoki połysk. Wzięliśmy oczywiście. Do dzisiaj straszą w mieszkaniu mojej mamy. Ale ile było podczas tych komitetów kolejkowych zabawy wieczornej i nocnej, podchody, w chowanego, berek, żarty, totalna integracja dzieciarni asystującej matkom i ojcom. Ach, wspomnienia... Wróćmy jednak do rozpoczętej historii.
Kasa samorządu szkolnego świeciła pustkami, więc o wynajęciu profesjonalnego didżeja nie mogło być mowy. Postanowiłem poprowadzenie szkolnej zabawy wziąć na siebie.
Z pomocą kolegi zwiozłem cały sprzęt do szkoły, zwolniliśmy się z ostatniej lekcji i ustawialiśmy wszystko na sali gimnastycznej, która miała być świadkiem najlepszej imprezy w historii naszej podstawówki. Mimo unoszącego się w powietrzu zapachu materacy, kurzu i młodzieńczego potu wydobywającego się podczas karkołomnych skoków przez kozła - wszystko zapowiadało się po prostu przednio. Najfajniejsze dziewczyny zapewniały, że przyjdą, podczas ostatnich dni trwała jedna wielka ekscytacja tematem, cała szkoła szykowała się na ten wieczór. A ja uwijałem się aby przygotować jak najlepszą playlistę. Czy to wymagało dużego zachodu? No, wyobraźcie sobie. Nie ma Spotify, nie ma streamingu ani plików na telefonach, nie ma nawet telefonów… Co?
Co jest? Jest kaseta magnetofonowa zakupiona za ciężkie pieniądze zarobione na zbieraniu butelek, makulatury i złomu. Jest i inna kaseta magnetofonowa zakupiona za ciężką kasę sprezentowaną na imieniny przez ciocie i babcie, na której pieczołowicie ponagrywane są hity z radia. Czasami coś jest urwane na końcu, albo nie ma początku bo wcisnąłeś klawisz nagrywania dopiero po zorientowaniu się, że w „Lecie z Radiem” leci właśnie hit, na który cały wieczór czyhałeś. Te kasety są jakoś tam poopisywane, ale nie zawsze precyzyjnie. No i jak chcesz znaleźć piosenkę nagraną w dwudziestej minucie, to nie masz żadnego podglądu tylko przesuwasz taśmę „na oko”, odsłuchujesz przez słuchawki aby ustawić ją w odpowiednim momencie startowym piosenki, którą akurat uznałeś, że warto puścić. A sprzęt do miksowania? Takie dwie płyty co to kręcisz po nich szpanersko palcami? No stary, może Sierocki i Fabiański mieli, ale nie ja, skromny uczeń, skromnej podstawówki, w skromnym mieście u schyłku PRL-u. Mieliśmy entuzjazm, to wszystko.
Rozpoczęliśmy zabawę naprawdę z kopyta. Popłynęły piosenki Modern Talking, Bad Boys Blue, Wham i Michaela Jacksona. Shakin Stevens też wszedł do gry, a wtórował mu zespół Europe. Same hiciory. Nie pamiętam tylko czy zagraliśmy ulubieńca nastolatek Limahla, albowiem wyróżniał się on głównie fryzurą i tym, że dobrze wyglądał na plakatach. Nie wiem też, czy graliśmy Samathę Fox, która z kolei wyróżniała się głównie tym, że z plakatów kusiła płeć męską. Jednak muza była zacna. Nie zabrakło Perfectu, Kombi i Maanamu. Szał niebieskich ciał. No, rozmarzyłem się. W rzeczywistości dziewczyny tańczyły a chłopcy podpierali głównie ściany.
Już po pierwszych kawałkach przy mojej „konsoli” czyli przy dwóch szkolnych ławkach, na których stał „sprzęt” i walały się kasety, zaczęło gromadzić się coraz więcej ludzi. Ten i ów proponował aby zapuścić to czy owo. Inny obracał w rękach kasetę, w skupieniu czytając jej opis, by znaleźć swoją ulubioną piosenkę i zaproponować abym ją właśnie puścił. Inni po prostu podpierali ścianę za moimi plecami i grzali się w cieple stanowiska didżeja. Każdy chciał być didżejem, takie to były czasy. Z każdą chwilą tłum wokół mnie gęstniał. Koledzy wcześniej pomagający mi, teraz gdzieś się ulotnili, za to pojawili się Jajos, Kendi i Bużak, znane łobuziaki. Z Jajosem byłem w dobrych stosunkach, uważałem go za wrażliwego młodzieńca, któremu nie ułożyło się życie. Dostarczał mi wiedzy o ludziach. Dysponował także imponującą wiedzą teoretyczną o anatomii ludzkiego ciała, jak również pewną praktyką, o której ochoczo opowiadał. Bużaka się bałem, był narowisty i nieprzewidywalny, bez paralizatora lepiej było do takiego nie podchodzić. Koledzy Jajos i Kendi jakoś go obłaskawiali, choć był od nich starszy. Czwartoroczny drugoroczniak, czy jakoś podobnie - powtarzanie czwarty raz klasy, choć nie tej samej. Najpierw powtarzał czwartą, potem piątą, a teraz drugi raz siódmą, czyli był ode mnie ze trzy lata starszy choć chodził do niższej klasy. Taka karma…
Zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu nauczycieli. Mieli pilnować imprezy, taki był warunek zgody dyrekcji na dyskotekę. Na początku ich grupka kłębiła się w okolicy wejścia na salę, wydawała bilety, sprawdzała tożsamość. Jednak teraz nie mogłem wyłowić z coraz bardziej gęstniejącego tłumu żadnego z nich. Jak się później dowiedziałem w związku z „gęstnieniem tłumu” ciało pedagogiczne pod wodzą pana Bojkerta zamknęło się przezornie w kantorku wuefistów i tam, racząc się „kwiatem jabłoni” a może i czymś mocniejszym, przeczekało do końca imprezy. Pan Bojkert, och trzeba było go raz zobaczyć, by w mig zrozumieć, na czym polega selekcja negatywna do kadr nauczycielskich. Można by też zrozumieć, dlaczego dał się wrobić w pilnowanie młodzieży na dyskotece szkolnej w najbardziej zakapiorskiej dzielnicy naszego miasta. Spuśćmy zasłonę milczenia, dość powiedzieć, że był to najbardziej tchórzliwy osobnik, jakiego w życiu spotkałem. Właśnie on miał pilnować porządku na naszej dyskotece!
Tymczasem impreza rozgrzewała się do czerwoności, a do sali gimnastycznej napływali wciąż nowi ludzie. Poszły w ruch gotowe remiksy, z najbardziej znanym, gdzie piosenkarz a może miksujący didżej bekał między piosenkami. Zawsze mnie intrygowało, kto i dlaczego tam beka, niestety rozwiązania tej tajemnicy nigdy nie poznałem. Zacząłem nerwowo wyrywać kasety ze spoconych rąk, mówiąc, że właśnie są potrzebne. Chowałem je do kieszeni, a potem ukradkiem przenosiłem na zaplecze do torby. Do zaplecza miałem klucz, i była to najlepsza rzecz związana z tą imprezą, jaka mi się przydarzyła. Moje przerażenie rosło bowiem z minuty na minutę, gdy do sali wtaczał się coraz bardziej nieciekawy element, przy którym Bużak mógł uchodzić za grzecznego i dobrze ułożonego młodzieńca. Suskiewicz, czyli młodociany podejrzany o zabicie matki, jego niedorozwinięci kompani znani z brutalności. Dalej gang kulturystów, dla których jedynym sensem życia była masa i rzeźba. Kazik, który powinien znajdować się w poprawczaku i wielu, wielu innych. Gdy wszedł Czarny Lolek ze swoją świtą zrozumiałem, że czas się ewakuować. Nie wiem, w którym momencie zaczęły się przepychanki i w ruch poszły pięści, nie pamiętam też, kiedy przyjechała milicja obywatelska i rozwiązała imprezę, oswabadzając uwięzionych nauczycieli i odprowadzając w kajdankach do milicyjnej „suki” co bardziej krewkich amatorów tańca.
Wielu rzeczy z tamtego wieczora wolałbym nie widzieć i nie pamiętać.
Nie wiem czemu, ale obawiałem się głównie o sprzęt. Na myśl o kolejnych podróżach do Starachowic i Ostrowca Świętokrzyskiego odechciewało mi się jakichkolwiek dalszych prób bycia didżejem.