sobota, 13 grudnia 2014

Jeszcze o Zofii skoro życie jest męczące


To cud, że jeszcze ktoś tu zagląda, gdy autor od miesiąca milczy. Można by napisać „próżnuje” gdyby to była prawda, ale nie jest. Prawda jest taka, że chciałem tu napisać pewnego rodzaju epilogi czy też zebrane w sposób bardziej poukładany myśli, którymi dzieliłem się z Państwem przy okazji audycji radiowej o Skautach Europy jako szkole patriotyzmu, tudzież podczas wystąpienia na Politechnice w ramach Forum Młodych nt. rozwoju osobistego i zawodowego. Na razie muszę tylko to zapowiedzieć, gdyż idea była taka, żeby było to bardziej uporządkowane niż na żywo, a na takie uporządkowanie póki co nie miałem i nadal nie mam szans. Przyczyna jest prosta – życie! Samo życie, lub jeśli ktoś woli prawdziwe życie, pełnią życia życie, czy też intensywne życie. Mam eksponować szczegóły? Nie ma sensu, wystarczy przecież wiedzieć, że chodzi tu o żywot człowieka współczesnego, mężczyzny można powiedzieć nawet dojrzałego, pracującego, żonatego, z pracującą żoną, aktywnymi dziećmi, od którego każdy naokoło czegoś oczekuje, a rzeczywistość nie poddaje się tak łatwo jego woli, jak na filmach poddaje się woli prawdziwych, dojrzałych mężczyzn w rodzaju Johna Wayne’a, Seana Connery czy nawet niechby tego ostatniego Bonda czyli Daniela Craiga. Dojrzałość to w ogóle jest świetny temat, podobno ostatnio znów zaczyna być modna. Poważnie! Świat ma już dość facetów podszywających się pod nastolatków, zakładających trampki i zgrywających się na luzaków. Ostatni krzyk mody to student z obfitą, przystrzyżoną brodą, w marynarce i uczesaniu a’la Eugeniusz Bodo. Nie wierzycie? Pogadajmy na wiosnę.

Tymczasem okazało się, że mam w szufladzie pewien tekst, którego nie zamieściłem na blogu, więc niniejszym to czynię. I pędzę pisać następny, póki nasi najmłodsi w domu będą owładnięci pasją pieczenia ciasteczek-;)

 


Pisałem tu kiedyś o biografii Zofii Kossak. Jednak autor to przecież nie tylko jego życie ale i dzieło. Przede wszystkim dzieło, bo najczęściej tak zaczyna się nasze zainteresowanie jego biografią. Tu było odwrotnie ale to nie szkodzi.

Połknąłem zatem jako uzupełnienie biografii pisarki jej „Wspomnienia z Kornwalii 1947-1957”. Pamiętają Państwo? Po chłodnym przyjęciu w Londynie, przygnębiona panoszącymi się kłamliwymi plotkami na swój temat, decyduje się wyjechać z mężem na zachód Anglii, by dzierżawić i uprawiać farmę w Kornwalii. Taki był los polskich emigrantów. Niegdyś majętni ziemianie mieszkali teraz po trzy osoby w pokojach wielkości łazienki, generałowie podejmowali się najpodlejszych prac aby cokolwiek zarobić i jakoś się utrzymać. I tutaj to samo. Wybitna pisarka, autorytet polskiego państwa podziemnego, dziedziczka „tych Kossaków”, musiała nająć się do pasania krów, przerzucania gnoju w oborze, orki i podobnych zajęć. I tak przez 10 lat, w samotności, jedynie z mężem, nota bene oficerem wojska polskiego, z dala od kraju, rodziny i przyjaciół. Mało, prawie wcale wtedy nie pisała. Szkoda.
 
Kogoś, kto jest patriotą, emigracja bardzo dużo psychicznie kosztuje i wyniszcza go. Pisarka wspomina małżeństwo Rozwadowskich, którzy nadludzkim wysiłkiem zbudowali własnymi rękami farmę. On mobilizował się przez trudy, ona stworzona była raczej do książek, teatru i gry na fortepianie, ale nigdy się nie skarżyła. Stworzyli w końcu dobrze prosperujące gospodarstwo ale nie mieli go komu przekazać, gdy śmiertelna choroba dopadła gospodarza. „Jego dzieło, śliczna willa – wszystkie te owoce twórczego trudu i poświęcenia nie miały ani dla Polski ani dla społeczeństwa polskiego żadnego znaczenia. Upominki składane bogatej, nie dbającej o nie Anglii.”

Z tego okresu pochodzi szereg ciekawych historii i obserwacji. Zofia Kossak pisze np. o różnicach między Polakami a Anglikami. Anglicy są bardziej zamknięci w sobie, oficjalni, powściągliwi, Polacy wylewni, radości, głośno i długo rozmawiają przed kościołem po nabożeństwie (brakowało jej tej atmosfery, gwaru, rozmów).

Innym razem zauważa jak wielkie znaczenie w każdym angielskim domostwie miał ogień, w kominku, a w biedniejszych domach otwarta płyta kuchenna, wokół którego gromadziły się rodziny co wieczór, przesiadywały przy nim, patrzyły w ogień i nawet niespecjalnie rozmawiały ale ten ogień jakoś ich łączył w nadzwyczajny sposób. „Open fire. Widok niezbędny dla dobrego samopoczucia Anglika”. Gdy jedna Angielka dowiedziała się od Szatkowskich, że w Polsce kominki są rzadkością wykrzyknęła ze szczerym współczuciem „Nie ma kominków! Na cóż więc patrzycie wieczorami?

Spodobał mi się ten fragment, może dlatego, że lubię kominki, coraz popularniejsze w warszawskich lokalach lampy gazowe, gdzie widać płomienie, a przede wszystkim ogniska harcerskie i sąsiedzkie.

Innym razem wdali się z mężem w pogawędkę z miejscowym pastorem anglikańskim, który twierdził, iż różnice z katolicyzmem ograniczają się jedynie do wyglądu świątyń wewnątrz, w anglikańskiej nie ma drogi krzyżowej. „Zapewne – odpowiedziała pisarka - jednak różnice są dość zasadnicze. Nie uznajecie autorytetu papieża…”. „Widzisz my bardzo nie lubimy Włochów, a papież jest zawsze Włochem. Gdyby choć raz wybrano Anglika, może odnosilibyśmy się inaczej”. „Był już kiedyś Anglik papieżem… Hadrian IV, opat benedyktyński w dwunastym wieku…” „Tak dawno! – odparł zniechęcony. - A wy, Polacy, tacy katolicy, mieliście choć jednego papieża waszej narodowości?” „Nie – przyznała – ale mamy czas, doczekamy się…

No i doczekaliśmy się na świętego papieża, zwanego też wielkim. Jak widać przewidział to nie tylko Juliusz Słowacki.

Wspomnienia Kossak pełne są podobnych perełek. Natykamy się na przykład na taki oto fragment, interesujący szczególnie dla osób, które wciąż przejęte są myślą „czym Polska jest a czym by być mogła”. Posłuchajmy:

Jak piękną i bogatą byłaby kultura europejska, gdyby co kilkadziesiąt lub kilkanaście lat nie zmywały jej fale wojen! Można to ocenić na przykładzie Anglii, gdzie namuł cywilizacyjny, ten sam, co na Kontynencie (latyńska, rzymska szczepiona na gruncie miejscowym), osadzał się wiekami spokojnie, ewolucyjnie, dokładając do starego nowe, nie burząc, nawarstwiając… Zazdrość ogarniająca Polaka zwiedzającego Oksford, jego przepiękne gmachy, atmosfera itd. Przecież my byliśmy starsi, krakowska akademia założona na kilka lat przed oksfordzką, tylko cóż, oni na wyspie, my na poligonie…

Mam przeczucie, że w książkach Zofii Kossak znajdziemy dużo więcej prawdy o człowieku, historii, życiu. Ja brnę teraz przez „Krzyżowców”, i choć na początku zderzenie z archaicznym językiem może być ciężkostrawne zwłaszcza dla młodszych czytelników, warto czytać dalej. Jest to bowiem niezwykły fresk historyczny z pierwszej wyprawy krzyżowej, zaskakująco głęboki i aktualny. Nie jest to w żadnym razie laurka, lecz rzetelne przedstawienie racji, dylematów, decyzji, stawianie znaków zapytania. Miejscami jest to właściwie lektura mroczna i raczej dla dorosłych, gdy w decyzjach bohaterów górę biorą żądze, pycha i wiarołomstwo. To może być nieznośne i ciężkostrawne. Ale nawet zwyczajne życie bywa przecież męczące, a co dopiero w sytuacjach ekstremalnych, których przecież ciągle nie oszczędza nam historia, bo jako Polacy nie żyjemy „na wyspie”.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Lubię panny


Najpierw Morowe, potem Wyklęte, w teraz Wygnane. Te dziewczyny przede wszystkim genialnie śpiewają, a słowa, brzmienie i aranżacja tych piosenek są znakomite. Za projektem, bo tak to już trzeba nazwać, stoi doświadczony i fenomenalny muzyk Darek Malejonek, którego nikomu chyba przedstawiać nie trzeba, i plejada młodych ale i bardziej doświadczonych artystek. Wszystkie mają zjawiskowe głosy, i jak śpiewają na tych płytach, ech. To jest najwyższy poziom. Słodycz zmieszana z melancholią, czułość z dzielnością, zalotność z dramatem. Każda piosenka jest przy tym inna i przeniknięta stylem danej wokalistki. Powiedzieć, że lubimy te piosenki to nic nie powiedzieć. My za nimi przepadamy.

Te utwory to z jednej strony hołd dla bohaterów, z drugiej być może pierwsze zaistnienie w ogóle w świecie popkultury postaci i wydarzeń, które zasługują na naszą pamięć, nie bierną bynajmniej, bo te historie są wciąż żywe.

Morowe panny – Idziemy w noc, Strach, Poranek, Rota w wykonaniu Lilu, Dla Marysi, Za wolność z wymieniem imion licznych bohaterskich kobiet, to tylko niektóre hity.

Panny Wyklęte – najlepsze kawałki: On nie zapomni, Noc, Panie Generale, Noc, Prawem wilka, Niezłomni, Jedna chwila, Walczyk. Nie, to nie ma sensu, każda z tych piosenek ma w sobie coś i każda jest warta uwagi.

Panny Wygnane - wczoraj premierowy koncert ale pierwsze piosenki z tej trzeciej już płyty tego projektu były już udostępnione kilka tygodni temu. Jaki dobry pomysł by mówić o wypędzonych z Polski w taki sposób. Marcelina i Maleo Reggae Rockers - Historie zagubione, przejmująca piosenka nawiązująca do czerwonych maków pod Monte Cassino Marcelina.

Piosenka o Wojtku w wykonaniu Mariki i MRR to oczywiście historia niedźwiedzia, który z Armią Generała Andersa przeszedł szlak bojowy, mamy już o nim dwie książki, historia jest filmowa. „Metrykalnie może Arab ale serce to miał polskie”. „Podrywał z nami dziewczyny, ciągnął ciężkie graty, siedział na warcie, „kiedy widzisz śmierć codziennie, dusi strach i brak oddechu, żeby nie popaść w szaleństwo, misia trzeba ci i śmiechu”. „Widząc ludzkie okrucieństwa miś zachował się jak człowiek”.
Zanim cała płyta w naszych rękach, tutaj przedsmak.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Londyn stolica Polski

Na listopad bardzo pasuje odwiedzenie dwóch wystaw, które są absolutnym "must": 1) Londyn stolica Polski oraz 2) Muzeum literatury Sztuka i narod.

Pierwszą już nawiedzałem z rodziną nawet, i dzięki różnym atrakcjom takim jak podświetlanie mapy Londynu, monitory ukryte w walizkach i minigolf dla chętnych, udało się utrzymać zainteresowanie nawet czteroletniego Piotra. To pierwsza w Polsce i na świecie wystawa o polskiej emigracji wojennej i powojennej w Wlk. Brytanii. Podobno prawie codziennie ktoś z Londynu, spośród naszej emigracji, ją odwiedza.


Drugiej jeszcze nie widziałem, ale słyszałem, że jest znakomita. Rzecz oczywiście o poetach i pisarzach "Sztuki i narodu". Prawie wszyscy nie przeżyli Powstania Warszawskiego, co do wielu panowała opinia, że ich talent jest większy niż Słowackiego, mieli po dwadzieścia kilka lat.



 

środa, 29 października 2014

Listopadowe wieczory skłaniają do refleksji nad życiem a może nad czymś zupełnie innym

Drodzy Zaglądający Tu Czasem,
Zamieszczam poniżej zaproszenie na spotkanie na kanwie książki z tekstów z bloga. W spotkaniu wesprze mnie zawsze niezawodny i zazwyczaj błyskotliwy prowadzący Wojciech Dąbrowski. Serdecznie zapraszam!
Poniżej informacje, jakie Tarabuk zamieścił na fejsbuku:
 
6 listopada (czwartek) godz. 18:30

Klub Przyjaciół Dobrej Książki zaprasza na spotkanie promocyjne ze Zbigniewem Korbą  autorem książki „Jeszcze w zielone gramy…”

Jest to wybór tekstów z bloga autora, który jest byłym naczelnikiem Skautów Europy, ale jak sam lubi podkreślać przede wszystkim wierzącym mężem i ojcem oraz mocno praktykującym prawnikiem i społecznikiem. Pierwotnie blog był dodatkowym sposobem komunikacji z szefami harcerskimi, z czasem stał się miejscem dzielenia się refleksjami na tematy wychowania, patriotyzmu, kultury, mogącymi być interesującymi lub użytecznymi, w zamierzeniu przynajmniej, zarówno dla młodych ludzi, jak i tych bardziej dojrzałych w latach, lecz wciąż młodych duchem.

Podczas spotkania autor będzie odpowiadał, o ile nie padną inne, ciekawsze pytania, na swoje ulubione o to „jak żyć?”, dlaczego dobra młodość jest jak zawias dla dorosłego życia, dlaczego Polska nie może nas nie boleć i jaką być by mogła? Miejmy nadzieję, że starczy czasu również na rozmowę o dylematach Czesława Miłosza, źródłach szczęścia małżeńskiego wg Tolkiena i Mickiewicza, o waleniu w pysk, wąsach i kremówkach, ludziach pokroju Sienkiewicza, ale nie Bartłomieja, oraz kanonie miejsc, lektur i filmów, który powinniśmy budować. A może rozmowa potoczy się w zupełnie innym kierunku, zobaczymy.
 
księgarnia-kawiarnia TARABUK
ul. Browarna 6 (bliżej Lipowej)
tarabuk@tarabuk.pl 22 827 08 14
Warszawa Powiśle

niedziela, 19 października 2014

Ciała i dusze

Ostatnio przez fejsbuk przeszła fala nominacji do dzielenia się dziesięcioma książkami, "które z nami zostały", odcisnęły jakiś ślad. Nominowali się dziennikarze, znajomi i znajomi znajomych. Każdy tam starał się zabłysnąć jak tylko mógł. Czegóż tam nie było? Obok Iliady i Odysei, Dostojewski, Tolkien, Sienkiewicz, Niziurski a nawet takie dzieła jak Tytus, Romek i A’Tomek czy Kajko i Kokosz. I w sumie - bardzo dobrze! Objawiła nam się przez te nominacje jak w soczewce, podstawowa zaleta tego narzędzia komunikacji czyli możliwość szybkiego, spontanicznego dzielenia się z innymi tym, co uznajemy z jakiegoś znanego nam powodu za godne podzielenia się z przyjaciółmi, znajomymi lub całym światem.


Jak dobrze wiemy, wszystko zostawia w nas swój ślad, cokolwiek czytamy, stety czy niestety, czy sobie to uświadamiamy czy nie. Niektórzy z uwagi na ograniczoną ilość czasu (choć któż ma go wystarczająco dużo?), starają się czytać tylko rzeczy, których przeczytania nie będą żałowali i potem jęczeli, że zmarnowali cenne godziny. Mnie nie zawsze to się rzecz jasna udaje. Nie ma po prostu szans na to, abym mógł oddać się nieskrępowanej, impulsywnej lekturze któregoś sobotniego popołudnia. Póki mogę w tym czasie oddawać się np. przejażdżkom rowerowym z Piotrem, który jest bardzo podekscytowany tym, że od pewnego czasu umie pedałować na swojej czerwonej maszynie albo wycieczkom do lasu z żądną wszelkiej wiedzy o świecie Martą i ucieczkom z niego przed dzikami, a może patrzeniem jak Mela uczy się śmigać na deskorolce, to wszelkie wymyślone światy, sztuczne sytuacje, odległe historie, dawne dylematy, przegrywają i bledną wobec tych przygód w realnym świecie. Ale od czego są późne wieczory i długie dojazdy do pracy?
 

Mamy więc tutaj jedną tak znakomitą rzecz godną polecenia, że właściwie wstyd i skandal, iż robię to dopiero teraz a nie na gorąco zaraz po lekturze i te kilka miesięcy zwłoki kogoś, kto może poczułby się zachęcony, by rzecz tę przeczytać albo odsłuchać w wykonaniu nieodżałowanego Ksawerego Jasieńskiego, kosztują niedosyt mocnych wrażeń z lektury, brak katharsis i tracenie czasu na pseudo-wielkie lektury, które wciskają nam żądni pozbycia się ich z magazynów wydawcy a które nas pozostawiają z poczuciem zakłopotania a często niesmaku.
 

Uwaga, to najwyższa półka, a przy tym rzecz niezwykle trudno osiągalna. Natknąłem się na nią zupełnie przypadkiem, a zawdzięczamy to podobno niewłaściwemu nawykowi przeglądania cudzych bibliotek. Ostatnie wydanie, przez PAX, z 1956 roku (!), pierwsze wydanie natomiast we Francji w roku 1938. Dla chcącego nic trudnego, jeśli będziecie chcieli, na pewno ją zdobędziecie, jestem tego pewien.

 
Rzecz ta to "Ciała i dusze" Maxence'a van der Meersch'a, książka wybitna, szarpiąca za trzewia, miejscami ciężkostrawna, męcząca, nie dająca spokojnie zasnąć. Mamy tu i śmierć pod skalpelem, i w narkozie, leczenie elektrowstrząsami psychicznie chorych i oddział spędzania płodów. Nie wiemy, po co autor mnoży wątki, zmienia scenerie, do czego to niby ma doprowadzić. Zaufajmy mu. Nie pożałujemy.
W dużym skrócie to opowieść o lekarzach, o środowisku medycznym, a właściwie o samej elicie medyków, bo mamy tu kilku profesorów medycyny w przedwojennej Francji. Te lekarskie klimaty, specyfika środowiska pracy, piękna i pokus tego zawodu są tu przedstawione w sposób mistrzowski. Z jednej strony dosyć naturalistycznie, drobiazgowo (co może być miejscami męczące dla profanów), z drugiej w sposób mistrzowski wychwytując te wszystkie cienie, smaczki, gesty, typowe zachowania, myśli, motywacje, które wcale się nie dezaktualizują. Mnie przypomniały się trochę klimaty z mojej klasy w liceum, w której 90% stanowiły dzieci lekarzy i kandydaci na przyszłych doktorów. Tak, tak, i ja tam byłem i nawet przez chwilę szykowałem się do tego fachu. Po lekturze książki przy pierwszej sposobności kontaktu ze służbą zdrowia od razu uderzy was, jak genialnym obserwatorem był Maxence. To, co zobaczycie, on opisał wiele lat temu.

 
Autor cierpliwie snuje opowieść o losach kilku rodzin profesorskich, Dutrevala i jego trójki dzieci, Michała, Mariety i Fabiany, jego asystentów Vallorge i Regnoult, chirurga Geraudina, adwokata i polityka Guerrana i jego romansu, małżeństwa Michała wbrew ojcu z Eweliną, doktora Domberle i innych. Myślałem, że nie ma prawdziwej, niezafałszowanej książki o mechanizmie zdrady i uwikłania w nowy związek, ale jest! Van der Meersch m.in. to zagadnienie genialnie rozkłada na czynniki pierwsze, ale ten wątek jest tylko jednym z wielu. O wiele bardziej frapująca jest historia miłości młodego lekarza Michała a syna wybitnego profesora, szykowanego do spektakularnej kariery i do małżeństwa z córką innego tuza medycyny, do biednej robotnicy chorej na gruźlicę. I gdy czytelnik myśli, że autor przesadził, że takie mezalianse są ciekawe w harlekinach a w życiu się nie sprawdzają, okazuje się, że to historia samego pisarza, to jego wybory są wyborami Michała, jak dowiadujemy się ze strzępków jego biografii zamieszczonych w Internecie.

 
Van der Meersch to Francuz flamandzkiego pochodzenia, rodzina niewierząca, ojciec wojujący antyklerykał, syn jednak nawraca się w wieku dorosłym i wbrew woli ojca poślubia biedną dziewczynę z innej klasy społecznej. Był podobno bardzo szczęśliwy w swoim małżeństwie, niestety zmarł przedwcześnie, chory na gruźlicę. Śmierć zabrała go w trakcie pisania pięciu powieści, których nie skończył. A zaczął w wieku 16 lat, wygrywając konkurs na najlepszą powieść, był niezwykle uzdolniony i stworzony do pisania. Potem były wszystkie możliwe laury we Francji łącznie z nagrodą Goncourtów i Akademii Francuskiej. Niestety oprócz tych "Ciał i dusz" nic praktycznie nie jest dostępne w języku polskim.
 
Wracając do książki, jej tytuł jest bardzo dobrze dobrany, bo o tym ona ostatecznie jest. O tym, że ludzie to ciała i dusze i jest to koniunkcja. Człowiek nie jest ani samym ciałem, ani samą duszą, jest kimś niezwykłym. Ja wam nie będę w stanie opowiedzieć treści tej książki, sami musicie przekonać się, że Van der Meersch napisał coś bardzo ważnego o świecie, o ludziach i o życiu, dlatego jeśli chcecie prawdziwej literatury, to sięgnijcie po to dzieło. (Dla przyszłych lekarzy to powinna być w ogóle lektura obowiązkowa /z góry uprzedzam tylko, żeby nie traktować opisów medycznych jako uzupełnienia studiów, autor nie był lekarzem i nie pisał podręcznika-;)/).
Poniżej tylko kilka fragmentów. Najpierw rozmowa Michała z żoną, czujemy i oni czują, że coś wisi w powietrzu, coś jakby zwątpienie a może i kryzys małżeński:

- Ja się zawsze boję - szepnęła Ewelina.
- Czego?

- Boję się ciągle, żebyś nie zaczął żałować. Żeś mnie spotkał, żeś się ze mną ożenił.

Nie można oszukać kobiety, która kocha. Jakby umiały one w tajemniczy sposób czytać w naszych sercach, widziały nasze pokusy i momenty słabości. Michał przez chwilę siedział w milczeniu, poruszony do żywego. Przejrzała go. Nie mógł pojąć jak. I ogarnął go wstyd, bo przecież Ewelina dobrze go odgadła. Jego serce skurczyło się z bólu na myśl o tym, co musiała w tej chwili przeżywać. Nie, niemożliwe, dalej nie mógł się posunąć, nie mógł jej opuścić; znowu się do niej zwrócił, przyjął ją na nowo, z pełną świadomością przyjął to ukochane, chociaż ciężkie brzemię, które wziął na siebie w latach młodości i którego nie można już było porzucić. Trudno! Musi wytrwać do końca, wyrzec się wszystkiego. Nawet gdyby miał to czynić bez miłości. Jeśli trzeba udawać, że jest szczęśliwy, musi udawać. Jeśli trzeba milczeć, musi milczeć. I kłamać, jeśli trzeba. Wszystko, byle ona była szczęśliwa!
I zaczął mówić słowa, płynące prosto z serca, słowa, których szukał, aby ją pocieszyć, a teraz i jemu wydały się dziwnie szczere i prawdziwe:

- Nie mogę tego żałować, Ewelino! Pomyśl, czym ja byłbym bez ciebie! Czyż spotkałbym doktora Domberle? Czy umiałbym go zrozumieć? Czy byłbym w niego uwierzył? O nie, z pewnością nie! Abym doszedł do prawdy, potrzebne było twoje cierpienie i to, żebym cię pokochał. Dojść do prawdy przez miłość, czy nie uważasz, że to bardzo piękne? Lecz przede wszystkim ty nie znasz mojej młodości, nie wiesz, czym byłem, od czego mnie ocaliłaś. Gdybym ciebie nie spotkał, cóż byłbym wart? Nie wierzyłem w nic. Nie miałem nic, żadnych zasad, żadnej etyki. Ty mi to wszystko zastąpiłaś, stałaś się moją etyką, zrozumieniem obowiązku, moim sumieniem. Może po to właśnie znalazłaś się na mojej drodze. Po to, żebym odnalazł poczucie obowiązku, Ewelino! Może tym, którzy nie zdołali uwierzyć, wystarcza, jeśli oddadzą życie jakiejś innej istocie. Może dlatego właśnie cię spotkałem... Widzisz więc, że nie mogę tego żałować! No, pocałuj mnie, moja żono! Pomyśl o naszym maleństwie, co się niedługo urodzi, ile szczęścia nam wniesie. No co, już? Już się nie martwisz? Ewelinko, popatrz na mnie.
Ewelina podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego przez łzy.

- Już się nie martwię - szepnęła cichutko.
- To mnie pocałuj.

Pocałowała go w policzek, zawierając w tym pocałunku cały swój smutek, czułość i wdzięczność, których nie śmiała wypowiedzieć. I teraz już po wszystkim: wszelkie pokusy i cienie uciekły od Michała. Opuściły go wszelkie brudne myśli, ich miejsce zajęło osobliwe uczucie rozradowania, które bez wątpienia nie było już uniesieniem z pierwszego okresu ich miłości, lecz raczej uciszeniem serca, przeświadczeniem, że kroczy po drodze prawdy. Radość przedziwna, czysta, wzniosła, niepojęta. Jak gdyby w tej godzinie, w której wybrał drogę najdalej idących poświęceń i ofiar, zrodziła się w nim nowa miłość, oczyszczona, niezniszczalna, miłość, dla której początkowa przyziemna ludzka namiętność była tylko okolicznością sprzyjającą, pretekstem, czymś w rodzaju pułapki zastawionej na człowieka, aby musiał piąć się wzwyż.”
I co? Nie przypomina Wam to „Quo vadis” albo „Rodziny Połanieckich” (ha, któż czytał w ogóle tą archaiczną cegłę?). Mężczyzna dojrzewa dzięki kobiecie, także do wiary, a przynajmniej do bycia porządnym, do poczucia obowiązku. I honor, etyka podjętego zobowiązania, które nakazuje wykrzesać z siebie miłość, jeśli trzeba, bo się to obiecało, bo się to przyrzekało. Człowiek jest większy niż jego nastroje, pożądliwości, zachcianki. Czyż Maxence nie chce nam powiedzieć, bo jest nie tylko ciałem, uczuciem, porywem, ale i duszą, rozumem, wolą.

Albo inny fragment – spotkanie Michała z ojcem, po wielu przejściach, po tych czterystu stronach wyrzeczenia się syna przez ojca, w imię niespełnionej ambicji rodzicielskiej, bo ośmielił się sam podjąć decyzję o swoim życiu, tak zawstydzającą dla Doutrevala. Uznanego profesora Doutrevala pochłoniętego swoimi eksperymentami i wielkimi planami budowy kliniki, dla których był w stanie dyskretnie, niezauważalnie dla innych, ale w sposób jasny dla własnego sumienia, zdradzić własną córkę Marietę, zaryzykować jej życie a potem nie zauważyć, jak jego młodsza córka wpada w objęcia faceta szukającego pocieszenia tanim kosztem.
„- Cieszę się, że cię znów widzę, Michale.

- I ja także, ojcze.
Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Uprzytamniali sobie cały ten czas, który przeżyli z dala od siebie, przeszłość, która ich teraz dzieliła. Bolesna chwila. Nie wystarczy, że ludzie w końcu się zrozumieją, odzyskają dla siebie szacunek, uznają obopólne winy: wzajemnie zadawane rany pozostawiają ślad. To już nie boli, rany się zagoiły. Lecz serce stwardniało pod bliznami. A życie jest za krótkie, nie staje czasu, by odżyło to, co umarło. Ludzie powinni wystrzegać się nienawiści. Nawet na miłość nie starcza nam przecież czasu!
(…)

- Czy dasz wiarę, że we mnie cała moja praca budzi teraz niesmak, prawie wstyd. Straciłem z oczu człowieka! Przekroczyłem granice, w jakich wolno eksperymentować ma ludzkiej istocie.
- Ale w dobrej wierze, ojcze!

- Dobra wiara to jeszcze za mało! Nie w nas samych winniśmy szukać prawideł naszego postępowania. Sobie samemu nie można zaufać. Zbyt łatwo i dobrze się okłamujemy! Nazywamy wiedzą to, co jest pychą. A nawet i wiedza nie jest przecież Bogiem, który odpowiada na wszystkie nasze wątpliwości, Michale. W imię wiedzy miałbym pełne prawo prowadzić nadal moje bezlitosne doświadczenia na biednych wariatach. Ale są pytania, na które nauka nie może dać odpowiedzi. Obok wiedzy musi jeszcze istnieć coś innego. Moralność, etyka - zakończył cicho, jak gdyby z żalem.
(…)

- A zatem się pomyliłem. Nie przeszedłeś tego wszystkiego, co ci…
- O, przeszedłem - odparł Michał. - Miałeś wtedy rację. Przeszedłem wiele, przez nią... i z nią… Ale mimo wszystko… Nie… może raczej przez to wszystko... Może właśnie dzięki temu byłem szczęśliwy…

- Tak - szepnął Doutreval. - Rozumiem…
Przez chwilę dumał. A później powiedział wolno:

- Oto, co jest niepojęte! Że można pragnąć złożyć z siebie ofiarę na rzecz innego człowieka. I że zatracając siebie można na tym wygrać. Miłość! Najwyższa tajemnica naszego istnienia! Że można się godzić na zatracenie samego siebie i na tym zatraceniu zyskać. To jedyne, co mogłoby kiedyś sprawić, że uwierzę... W gruncie rzeczy wybrałeś może lepszą cząstkę…
(…)

Ewelina! I znowu, po raz nie wiedzieć który Michał w głębokim porywie całej swej istoty zwracał się ku tej, którą kochał, uświadamiał sobie, ile jej zawdzięcza. Ona go przekształciła, odmieniła, odrodziła. Uprzytomnił sobie, czym był, nim ją poznał. I co zeń zrobiła, po prostu dlatego, że w niego uwierzyła, że wydał jej się lepszy i piękniejszy, niż był w istocie. Gdyż tak się właśnie stało: sam zapragnął zostać człowiekiem, którego ona w nim dojrzała. A dziś może jej powiedzieć: "Przynoszę ci serce, które ty ukształtowałaś, człowieka, który jest twoim dziełem".
Każdy z nas w jakiejś mierze staje się dzieckiem kobiety, którą kocha. Wewnętrzne odrodzenie mężczyzny jest powołaniem kobiety.

Piękne jest życie, piękny jest na tej ziemi los człowieka, który odnalazł prawdę w miłości. „Wybrałeś lepszą cząstkę…" Michał powtarzał sobie te ostatnie słowa trochę smutnego pożegnania ojca. I myślał, że znękany życiem człowiek miał rację. On wybrał lepszą cząstkę. Osobliwe, a słuszne określenie. Tak, wydaje się, że miłość i oddanie to przewodnie hasła naszego życia. Lecz nie sposób tego pojąć bez Boga. „Można się godzić na zatracenie samego siebie i na tym zatraceniu zyskać. To jedyne, co mogłoby kiedyś sprawić, że uwierzę..." Tak, ojciec miał rację. Bóg obrał sobie najlepsze schronienie w samym sercu człowieka.
"Najmilsi! miłujmy jedni drugich, bo miłość jest z Boga. I każdy, kto miłuje, z Boga jest narodzony i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością.”

Więc to chciał wyrazić święty Jan! Oto w całym swym majestacie i nieograniczonej głębi posłannictwo starego apostoła o gorejącym sercu, posłannictwo, które ongiś słodka Marieta przekazywała Michałowi, jeszcze wtedy chłopcu, a czyniła to niekiedy z takim wzruszeniem na twarzy, że patrzał na nią nie mogąc pojąć: Ten kto kocha, żyje w Bogu!
I on, Michał, także w nic nie wierzył. I on, podobnie jak ojciec, odmawiał życiu wszelkiego sensu i celu. A przez to, że dla jej niedoli pokochał nieszczęsną istotę, że się nad nią ulitował, zgodził się dzielić jej łzy, ubóstwo i mękę, teraz oto, poprzez tę drogą twarz wyłania mu się inne Oblicze. Poza Eweliną, poza ofiarną miłością do udręczonego człowieka odsłania się miłość do Boga.

Miłości są tylko dwie. Ukochanie samego siebie lub ukochanie innych żyjących istot. Za ukochaniem siebie kryje się jedynie ból i zło. A za ukochaniem innych jest dobro, jest Bóg. Za każdym razem gdy człowiek wybiegnie miłością poza siebie, jest to świadomy czy nieświadomy akt wiary w Boga. Miłości są tylko dwie: ukochanie siebie i ukochanie Boga.
Jeśli ktoś jeszcze się nie znużył, nie ma dość, na koniec zafunduję mu fragment przedmowy autorstwa Zygmunta Lichniaka. Pięknie i skutecznie zachęcił mnie do przeczytania tej książki. Może zachęci i Was?





 

piątek, 17 października 2014

Ratujmy facetów!


Mam wrażenie, że nikt nie zauważył, a tym bardziej nie przeczytał, wywiadu z Philipem Zimbardo, który jakiś czas temu udostępniłem na fejsbuku. Robię to więc jeszcze raz, gdyż tematyka, którą ten wybitny amerykański psycholog porusza wydaje mi się szczególnie istotna. I aby nie było nieporozumień, że niby uderzam w szowinistyczne męskie tony, jeśli komuś taka myśl przeszłaby przez głowę - proszę niech jeszcze raz przeczyta tę zalinkowaną tu rozmowę z Philipem: Gdzie ci mężczyźni?

Dlaczego ten wywiad porusza tak istotne kwestie? Mianowicie z licznych badań profesorowi wyszło, że mężczyźni mówiąc wprost i bez ogródek „odpadają”. Odpadają z wyścigu po pełne, spełnione życie i kończą pod budką z piwem lub w rynsztoku. Może nie dosłownie, chociaż też oczywiście, ale coraz mniej z nich studiuje, ci, którzy studiują, są mniej pracowici niż koleżanki, nikt od nich nie wymaga aby byli odpowiedzialni czy rycerscy, no to tacy nie są. Efekt jest taki, że wykształcone kobiety nie są w stanie znaleźć partnerów na równym im poziomie intelektualno-kulturalnym i pogrążone w samotności, mimo całego wysiłku, wykształcenia, robienia kariery, są bardziej nieszczęśliwe niż kiedyś. I lepiej nie będzie. Jak mówi Zimbardo lepszych kandydatów na męża już się nie znajdzie.

Przyczyną tych zjawisk wg niego jest m.in. uzależnienie mężczyzn od gier komputerowych i pornografii. Faceci sobie z tym nie radzą. Kończą jako flaki z olejem, nieudacznicy, rozmemłane wraki ludzkie. Nie umieją nawiązywać relacji z kobietami, nie nabywają podstawowych umiejętności rozmowy, kontaktu, pozostają wiecznymi chłopcami, często na garnuszku mamusi. Mężczyźni przechodzą do defensywy nawet w tradycyjnych, męskich miejscach pracy, nie podejmują nawet walki, wolą od razu się poddać.

Ciekawe refleksje Zimbardo ma na temat polskich ojców, nie mogę sobie odmówić ich przytoczenia w całości: „Przez 40 lat Polska przeżywała wojnę i komunizm. Męskie role polskich ojców nie były często klasycznymi rolami macho świata kapitalizmu - mężczyzny, który traci pracę, a potem ją zdobywa. Wielu Polskich mężczyzn nie pamięta ojców w roli tak silnych ogniw. Nie byli do końca w pełni kowalami swojego losu. Często spodnie w polskich rodzinach nosiły kobiety. Tak wychowały się dwa albo trzy pokolenia.

Redakcja: Czyli polskie dziewczyny w wieku powiedzmy 25-35 lat nie mają lekko?

Prof. Zimbardo: O nie, nie mają. Nie mam żadnych wątpliwości, że nad facetami, których spotykają młode polskie dziewczyny, wisi cień tatusia pantoflarza. Muszą się zmierzyć z mitem obiadków teściowej. Do tego wszystkiego dochodzi tolerowanie faceta, wiecznego chłopca zapatrzonego w gry i mecze, a ukradkiem, na boku także w filmiki porno.”

Hm, czy uważny obserwator polskiego życia może z tym się nie zgodzić? Nie chcę tu jednak rozwodzić się nad tym więcej, przeczytamy zapowiedzianą książkę „Gdzie ci mężczyźni”, to wtedy sobie dłużej porozmawiamy.

Tymczasem pamiętając treść tego arcyciekawego wywiadu, byłem kilka dni w Barcelonie, służbowo. Jakież było moje zdziwienie, gdy dwukrotnie moimi taksówkarzami były kobiety. Jedna o mało nas wprawdzie nie zabiła, zmieniając pasy bez używania kierunkowskazu i powodując feerię klaksonów. Mimo, że jechaliśmy do bardzo znanego hotelu, wyróżniającego się w panoramie miasta, nie kojarzyła i musiała upewnić się przez telefon. Miałem wrażenie, że radziła się mamy, choć pewnie była to dyspozytorka o bardzo matczynym głosie…

Na rondzie ruchem kierowała policjantka a na lotnisku moje rzeczy sprawdzała umundurowana pani ze straży granicznej. I to wszystko dzieje się w Hiszpanii, niegdyś kraju machismo, facetów w szerokich spodniach palących cygara, a co najmniej papierosy równie namiętnie co grający prof. Religę Tomasz Kot w filmie „Bogowie”, a jeszcze wcześniej w kraju przecież, rycerzy, zdobywców i odkrywców świata.

Na Okęciu wsiadłem w taksówkę, którą prowadził dziarski pan około sześćdziesiątki. Jechał nadzwyczaj dynamicznie, jednak wpadliśmy w ogromny korek na Trasie Łazienkowskiej. Przyczyną była oczywiście stłuczka przy stadionie Legii. Tymczasem rodzina już nieźle się niecierpliwiła w domu. W końcu zjechaliśmy na Wał Miedzeszyński i zaczęliśmy nadrabiać stracony czas. Niestety, lizak i zjeżdżamy na prawo. Co się okazuje?

Wymachiwała nim miła policjantka z długimi blond włosami (poważnie, nic nie zmyślam). Zażądała dokumentów i uroczo uśmiechnęła się. Kierowca się bardzo zestresował, trzęsły mu się ręce i nie był w ogóle w stanie odnaleźć prawa jazdy. Zacząłem skamleć pokornie z tylnego siedzenia, by puściła nas wolno, bo w domu rodzina czeka, żona, dzieci, teściowa. Uff, udało się.

Nie odzyskaliśmy już jednak dawnego wigoru. Taksówka wlokła się niemiłosiernie, zatrzymując się co chwila na źle wyregulowanych światłach.

Ludzie, ratujmy mężczyzn, tych nieboraków w bamboszach, bo będzie jeszcze gorzej. Najbardziej śmiałe wizje twórców „Seksmisji” spełniają się na naszych oczach. Faceci, patrząc socjologicznie i statystycznie, są gatunkiem wymierającym, spodnie już dawno zaczęły nosić kobiety, a mężczyźni przestają w ogóle mieć przysłowiowe jaja.
Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem teraz estetycznie, ten blog stara się być elegancki, ale inaczej tego nazwać po prostu się nie da.

sobota, 20 września 2014

Zofia Kossak


Właśnie wróciłem z podróży, podczas której dowiedziałem się, że główne aktywa nieruchomościowe Portugalii, kilkaset lat temu wielkiej potęgi morskiej i kolonialnej, kupowane są przez kapitał chiński, brazylijski, arabski, amerykański, a nawet afrykański. Wchodzę w Internet i zapoznaję się ze składem nowego rządu. I co? I jak tu nie zatęsknić za Sienkiewiczem.

To może dzisiaj tekst o Zofii Kossak. Była przecież nazywana kontynuatorką sienkiewiczowskiej prozy. Może ta historia Was zainteresuje. (Choć pewnie nie w takim stopniu jak poprzedni wpis, pod którym rozgorzała wielce pouczająca dyskusja-;))

***

Gdy Andrzej Horubała w tygodniku „Do Rzeczy” brutalnie obszedł się z wydaniem książki „Karol Wojtyła - Jan Paweł II Notatki osobiste 1962-2003”, pisząc, że nie powinny być wydane, iż mogą być źródłem rozczarowania, że to notes a zapiski są techniczne i nie odnajdziemy tu dziennika duszy wielkiego papieża – pomyślałem, że pan redaktor przesadza i zbytnio dramatyzuje.

Jednak gdy już sięgnąłem po tę wydaną tuż przed kanonizacją papieża książkę, nie da się ukryć, że trochę zrozumiałem rozczarowanie Horubały. To faktycznie są skrawki, strzępy notatek, technicznych, opisowych, relacyjnych. Więcej dowiemy się o duszy Jana Pawła II z jego homilii, wypowiedzi, katechez i pism. Nie znaczy to jednak, że nie warto po nie sięgnąć. Warto ale właśnie jako uzupełnienie.

Możemy też pójść w jeszcze innym kierunku. Wiadomo, że papież był głęboko osadzony w polskiej kulturze, jak sam powiedział „Polska mnie wychowała i przygotowała”. Polska to także nasza literatura, czterech wielkich romantyków, z ukochanym dla Wojtyły Norwidem. Co czytał Jan Paweł II? Prof. Wanda Półtawska wspomina, że kiedyś papież sam zaproponował, co wybrać jako lekturę wakacyjną: „Może Szczucką? Pięknie pisze i dawno już jej nie czytaliśmy." (Na marginesie, warto wiedzieć, że w swojej pierwszej parafii w Niegowici Wojtyła jako młody wikary przygotował z parafianami sztukę Kossak pt. „Gość oczekiwany”).

Zofia Kossak-Szatkowska primo voto Szczucka, postać niezwykła i zdecydowanie zbyt mało pamiętana. Jej życie było pełne zwrotów akcji i dramatycznych wydarzeń, to gotowy scenariusz filmowy. Przybliża ją nam Joanna Jurgała-Jureczka w ostatnio wydanej biografii pisarki pt. „Zofia Kossak. Opowieść biograficzna”.

Córka Anny i Tadeusza Kossaków, bratanica słynnego malarza Wojciecha Kossaka i wnuczka jeszcze słynniejszego Juliusza, „z tych Kossaków” jak często szeptano. Z rodu wybitnie uzdolnionego w sztukach pięknych, przede wszystkim malarstwie ale i literaturze. Jej wujeczne siostry to Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec, a Witkacy był kuzynem. Wykształcona malarsko miała początkowo inne plany, ale książka „Pożoga” napisana na podstawie jej przeżyć i dramatycznej ucieczki z ogarniętego rewolucją bolszewicką Wołynia dała jej sławę i uznanie, stając się debiutem i przepustką do wielkiej kariery literackiej.

Jak pisała później w liście do Melchiora Wańkowicza „żaden geniusz nie wyszedł wprost od wideł i gnoju. Geniusz musi być hodowany.” Niewątpliwie taka hodowla geniuszy miała miejsce w rodzie Kossaków, gdzie staranna edukacja, nasiąkanie polskością, cnotami, stylem, dobrym wychowaniem było codziennością.

Dlaczego Zofia Kossak powinna interesować czytelników tego bloga tak jak interesowała papieża? Bo była pisarką głęboko przejętą swoją wiarą, a przy tym pisarką dobrą. Podczas studiów rysunku w Genewie, jak pisze autorka jej biografii, Zofia „zetknęła się z nowoczesną katolicką filozofią i duże wrażenie zrobiła na niej prelekcja pisarza francuskiego Georges’a Goyau – „człowieka wielkiej wiary i wielkiej wiedzy. Dotychczas mój stosunek do wiary był czysto uczuciowy – wyznała pisarka. (…) Wtedy po raz pierwszy owionął mnie wielki dech chrześcijaństwa rzeczywistego. Zobaczyłam, że wiara to nie tylko majowe nabożeństwo lub złota legenda, ale najdoskonalszy system filozoficzny, jaki kiedykolwiek wydał świat”. Tak właśnie jest! Choć może na co dzień za mało tym żyjemy, w to wierzymy, tak jak Szczucka. Czy dlatego, że za mało czytamy czy słuchamy właśnie ludzi „wielkiej wiary i wielkiej wiedzy”?

Od 1923 r. związana jest z Górkami Wielkimi na Śląsku Cieszyńskim, gdzie po śmierci pierwszego męża Stefana Szczuckiego ponownie wychodzi za mąż za o 7 lat młodszego od siebie Zygmunta Szatkowskiego. Tam powstają kolejne książki, znane nie tylko w Polsce ale przynoszące jej uznanie zagranicą: Krzyżowcy, Bez Oręża, Król Trędowaty, dla dzieci Kłopoty Kacperka Góreckiego Skrzata i wiele innych. Mówi się o niej, że kontynuuje tradycje Sienkiewicza w prozie.

Fascynują ją żywoty świętych, m.in. Św. Stanisława Kostki, którego zawołanie: „Do wyższych rzeczy jestem stworzony (Ad maiora natus sum)” bardzo jej się podoba. Pisze Szaleńców Bożych, rzecz o świętych. Frapuje ją kwestia powszechnego powołania do świętości, kilkadziesiąt lat później tak mocno podkreślona przez Sobór Watykański II. Pisarka pisała tak w jednym z listów: „Każdy człowiek jest powołany do świętości, ale mazgaj, lękliwiec, próżniak ma małe szanse. Zmarnuje łaskę. Na szlaku wielu takich, co odpadli”. Jak zauważa jej biograf Joanna Jurgała-Jureczka: „W innym miejscu Zofia Kossak zapewniała, że każdy chrześcijanin powołany jest do świętości, a zagadnienie to zajmowało ją stale, więc w utworach o charakterze hagiograficznym w nowoczesny sposób portretowała „bożych szaleńców”. Tego rodzaju twórczość uważała za szczególnie ważną.”

Pisarka miała też wyrobione zdanie na temat roli literatury i jej głębokiego znaczenia. W eseju z 38 roku pt. „Służba pisarza” pisała tak: „Dobra literatura to ta, która ukazuje nieskończoność i wielkość wszechświata, sens życia, celowość życia, która pobudza do walki ze złem, do przeciwstawiania się złu, która głosi wiarę w zwycięstwo dobra, żąda heroicznej, aktywnej postawy”. W liście do Anny Sadowskiej „znając jej sceptycyzm religijny, zapewniała, że dzięki dobrym książkom znajdzie się pod bramą Damaszku”. To zagadnienie zajmowało ją stale. Więc pisała, pisało dużo. „Nie ma miejsca na natchnienie. Gdyby autor na nie czekał, niewiele zdążyłby napisać.” Po wojnie przy pisaniu trzech tomów Dziedzictwa wspierał ją w żmudnych pracach przygotowujących pisanie, w zbieraniu materiałów mąż. Charakteryzując pracę swoją i jej męża pisała: „Pracujemy, jak byśmy mieli żyć wiecznie, a żyjemy, jak byśmy mieli umrzeć jutro”. Mówiła wielokrotnie, że samo pisanie jest niczym w porównaniu z pracą przygotowawczą, zbieraniem materiałów, czytaniem literatury z epoki i źródeł.


W 1952 r. wychodzi „Przymierze”. Chwalono je, że jest o powołaniu i wypełnianiu tego powołania przez każdego człowieka. Warto wiedzieć, że Giedroyć, twórca i guru paryskiej Kultury, tak hołubionej po 89 r. w Polsce, sekował to dzieło. Do Wańkowicza pisał: „Może by pan to smacznie zjechał?

Cofnijmy się jednak na chwilę wstecz. W czasie okupacji w 1942 r. Zofia Kossak publikuje słynną ulotkę „Protest”, która jest pierwszą oficjalną i tak zdecydowaną reakcją potępiającą zagładę Żydów. Jest założycielką Tymczasowego Komitetu Pomocy Żydom, przekształconego wkrótce w Radę Pomocy Żydom "Żegota". Angażuje się w ratowanie tysięcy istnień. Jest to niewątpliwie wielka, historyczna zasługa pisarki, świadcząca o jej szlachetności i osobistym bohaterstwie.
Jak pisze Jurgała-Jureczka „Jan Dobraczyński uważał, że mało kto zrobił dla Żydów tak wiele i „mało kto usłyszał za tę bezprzykładnie ofiarną pracę tak mało słów wdzięczności””. Kossak przed wojną bowiem: „Uważała Żydów za politycznych i gospodarczych wrogów Polski, lecz w obliczu zagłady trzeba było porzucić dawne nawyki myślowe, ponieważ „to był warunek zachowania człowieczeństwa””. (…) Ratowanie Żydów łączyło się z wielkim niebezpieczeństwem również z powodu postawy samych Żydów, przerażonych i zaszczutych. Po wojnie Zofia Kossak tak oceniała zachowanie wielu uratowanych: „Kiedyś pytałam bardzo porządnego Żyda, czy w razie »wpadki» sypnąłby nas. Namyślił się nad odpowiedzią. Powtarzam, to był bardzo porządny i rozumny człowiek. Powiedział: »Proszę pani, ja bym nie chciał, ale jakby bardzo bili, to ja bym musiał»”.

„Otóż to! – komentowała pisarka. – A Niemcy »bardzo bili»”

Fragment ten świadczy o tym, jak wielkim bohaterstwem było to co robiła „Ciotka” (bo taki pseudonim miała Kossak) oraz inni Polacy ratujący Żydów podczas okupacji niemieckiej.

Dopiero w 1982 r. została uznana przez państwo Izrael za Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Cytowana książka nie daje odpowiedzi, dlaczego stało się to tak późno.

We wrześniu 1943 roku założyciela Żegoty zostaje przypadkowo aresztowana i wywieziona do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Ledwo to przetrwała, zostaje przewieziona po pół roku na Pawiak i dzięki staraniom polskiego podziemia wykupiona. Niemcy nie wiedzieli kogo aresztowali i potem zwolnili. Skrajnie wycieńczona bierze udział w Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku przebywa w Częstochowie, gdzie doradza biskupowi reaktywowanie tygodnika „Niedziela”. Wraca do Górek Wielkich. Nadal ukrywa się pod nazwiskiem Sikorska, jednak nowe władze łatwo ją odnajdują. Dostaje wezwanie adresowane na jej prawdziwe nazwisko z nakazem stawienia się w Warszawie. Zostaje przewieziona na spotkanie z Jakubem Bermanem, drugim po Bierucie człowieku zarządzającym Polską z nadania sowietów. Berman był pochodzenia żydowskiego. W zamian za uratowanie dzieci żydowskich podczas okupacji, proponuje jej w sposób jednoznaczny wyjazd z kraju. Była to propozycja nie do odrzucenia.

Wyjeżdża z córką do Szwecji, bez grosza przy duszy snują się ulicami Sztokholmu. Córka przypadkiem zauważa nazwisko matki na okładce książki eksponowanej w witrynie księgarni. Kolejne tygodnie układają się w historię rodem z bajki. Trafiają do wydawcy, okazuje się, że jej książki są dość popularne nie tylko w Szwecji, ale i za oceanem. Wydawca wypłaca jej należne honorarium, ona daje wywiady, spotyka się w czytelnikami, występuje w mediach, szybko zyskuje uznanie i popularność. Za uzyskane pieniądze wyjeżdża do Anglii. Tutaj w ogłoszeniu o jej przyjeździe w Dzienniku Polskim ostatnie zdanie informuje, że „pracowała ostatnio w Warszawie jako sekretarka osobista p. Bolesława Bieruta”. To wierutne kłamstwo w sposób zaskakujący zadomawia się wśród emigracji. Pisarka, zaszczuta atmosferą tej potwarzy, odnalazłszy męża i syna, decyduje się na wyjazd do Kornwalii. Szatkowscy wydzierżawiają tam gospodarstwo rolne i sami na nim pracują. Spędzili tam dziesięć ciężkich lat w trudnym klimacie pokrzywionych od ciągłego wiatru drzew, deszczu i zimna znad Atlantyku, wśród zamkniętych w sobie i nie okazujących emocji Anglików, ciężko pracując na polu i w oborze. W Polsce jej książki zostają wycofane z bibliotek i jest objęta całkowitym zakazem druku. Dzieli los wielu polskich emigrantów, z ludzi majętnych przekształconych w farmerów i robotników, z generałów w magazynierów i barmanów, polskiej elity zdeklasowanej i ledwo wiążącej koniec z końcem dzięki ciężkiej i kiepsko płatnej pracy fizycznej.

Gdy na fali odwilży roku 1956 nadarza się okazja Zofia Kossak decyduje się wrócić z mężem do kraju. Oczywiście idzie na pewien kompromis, nie komentuje publicznie poczynań władz, w jakiś sposób uwiarygadnia je swoim powrotem. Ale jest w Polsce, znowu w ukochanej ojczyźnie, wśród swoich. Emigracja wiele ją kosztowała. Mawiała, że jest tułaczem, a tacy ludzie są jak drzewa wyrwane z gruntu z korzeniami, istnieją jeszcze ale powoli usychają. Jej książki zaczynają być wznawiane w kraju, spotyka się z czytelnikami, żyje.

Umiera w roku 1967, zostaje pochowana w grobie rodzinnym w Górkach Wielkich. W tej chwili znajduje się tam muzeum jej poświęcone. Może kiedyś uda się Wam odwiedzić to miejsce. Tymczasem mamy książki Zofii Kossak, czytał je papież, czytajmy i my.
 

niedziela, 7 września 2014

Złoty ułan czyli co to znaczy mieć fantazję

Słuchajcie ludzie! Jadę sobie kilka dni temu do pracy, szukam w radiu czegoś sensownego do posłuchania, bo akurat znudził mnie audiobook, a płyt z muzyką z samochodu się pozbyłem, i natykam się na rozmowę z jakimś dystyngowanym panem. „R” takie jakoś charakterystyczne, mówi bardzo staranną, elegancką polszczyzną a’la Bohdan Tomaszewski.

Opowiada właśnie o swoim ojcu, który we wrześniu 1939 roku dowodził brawurową, słynną szarżą ułańską pod Kałuszynem, w której kilkudziesięciu polskich kawalerzystów rozgromiło oddziały niemieckie i oswobodziło kilka tysięcy ludzi. Otóż oficer ten, a ojciec dystyngowanego gościa porannej audycji, na co dzień był prawnikiem, zagrzebanym w papierach, siedzącym przy ogromnym biurku w przepastnym gabinecie. Nikt nie spodziewał się, że ten stateczny, spokojny obywatel, okaże się tak temperamentnym żołnierzem i odważnym dowódcą. Jego syn dowiedział się o tej historii dopiero kilka lat temu. Ojciec zmarł w Londynie gdy syn miał raptem kilka lat. Pozostał tam na emigracji z rodziną, bo jak tysiące innych nie miał po co wracać do kraju, chyba że do ubeckich kazamatów. Syn ów to Jan Żyliński, prawdziwy książę, mieszkaniec Wielkiej Brytanii od urodzenia lecz z ducha wciąż Polak, przedsiębiorca, właściciel jednego z 10 najznakomitszych pałaców w Londynie, przez który przewija się rocznie 10 tysięcy ludzi a telewizje angielskie kręcą w nim najpopularniejsze swoje seriale. Obiekt ten znajduje się w dzielnicy Ealing (tzw. polskiej dzielnicy Londynu), wzorowany jest na pałacu w Łazienkach Królewskich, zbudowany w stylu klasycystycznym, ale od niego świetniejszy. Ród Żylińskich był już podobno znany w XII wieku, a Lew Tołstoj wspominał o nich w „Wojnie i pokoju”.

Pasją pana Żylińskiego jest balet, o czym opowiada ze swadą i humorem. Również o swoim pomyśle postawienia ojcu pomnika, który zostanie odsłonięty 13 września, w rocznicę słynnej bitwy, w jej miejscu, w Kałuszynie po drodze z Mińska Mazowieckiego w kierunku Siedlec o godz. 12.00 (info na stronie złotyułan/goldenhorseman). Nastąpi tam również rekonstrukcja słynnej szarży sprzed 75 lat. Może się wybierzecie? Podobno pomnik ma być pozłacany prawdziwym złotem, bo tak jest weselej, jak twierdzi fundator, lecz przede wszystkim ma to nam przypomnieć, co mamy w sobie najlepszego jako Polacy. Generalnie już z tego krótkiego wywiadu wynika, że Żyliński to człowiek nieprzeciętny, obdarzony fantazją i gestem, i świadomy czym Polska jest teraz a czym była kiedyś, i czym być by mogła. Po śmierci ojca matka z babcią i nim mieszkały w pokoju wielkości łazienki, jego wspomnienia ze szkoły i podwórka w Londynie kojarzą mu się z apartheidem, on w każdym razie jako Polak czuł się jak Murzyn w RPA otoczony przez bogatych białych. Gdy kiedyś opowiedział kolegom w klasie o urodzinach babci, na których była setka generałów, wtym gen Anders, przedwojennych polskich ministrów i arystokratów, tylko popukali się w czoło. Wkrótce znalazł w sobie żyłkę do interesów i oddał się im, wbrew ziemiańskiej niechęci do parania się biznesem. Dorobił się znacznego majątku, dzięki któremu teraz stawia pomniki i buduje pałace.

Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze ta historia sama w sobie jest niezwykle frapująca. Książę Żyliński szykuje autobiografię, na pewno będzie co poczytać. Po drugie, widzimy tu co Polska utraciła, jakich ludzi, wygląda na to, że bezpowrotnie, a bez nich jest jak kraj bez duszy, bez szyku, bez polotu, bez stylu, bez fantazji, i bez pieniędzy służących innym, kiedyś poprzez zakładane ochronki, budowle, fundowane kościoły, stypendia, itp. A teraz? Szkoda gadać. Dlatego powinniśmy czytać o nich, o tych, których TU JUŻ NIE MA. A jest co poczytać. Idzie jesień, odpowiedni czas na dobre lektury. Czy znajdziecie na nie czas?

WY, licealiści, dojeżdżający do szkół szybkimi kolejkami miejskimi, tramwajami i autobusami, przesiadujący na przerwach na parapetach okiennych i odwijający z folii aluminiowej drugie śniadanie, którzy mimo wielu zajęć, ambicji i ciśnienia w szkole na wszystko umiecie wykrzesać energię i czas a lektura w tym czasie jest pochłaniana w sposób nieskrępowany i impulsywny, i zostawia ślad na całe życie;

WY, studenci, przeglądający fejsbuka gdzieś tam ukradkowo pod pulpitem na nudnych zajęciach w auli, snujący się między zajęciami pośród okolicznych niewyszukanych w wystroju kafejek, by przypadkowo natknąć się na Kaśkę lub Zośkę i znowu nie zdecydować się, by ją zaprosić do kina, tylko smęcić coś tak, że ona potem nawet nie jest w stanie tego opowiedzieć przyjaciółce;

WY, pracownicy nie obciążeni odpowiedzialnością za realizację budżetów, kończący pracę jak Kodeks pracy przykazał po ośmiu godzinach;

WY, mecenasi czekający po korytarzach sądowych na spóźniające się rozprawy;

WY, matki karmiące i przewijające dzieci albo rozwożące je samochodami na zajęcia pozalekcyjne, używające czytników lub przyzwyczajone do klasycznych wersji papierowych;

WY, emeryci i emerytki rozwiązujący krzyżówki z nudów i cierpiący na bezsenność;

WY, ludzie wszystkich pokoleń, zawodów, stanów i płci (nic tu nie przemycam, mam na myśli tylko dwie). Warto! Tak myślę.

Chociaż żadnej z niżej wskazanych pozycji jeszcze nie czytałem, jestem przekonany, że zasługują na Waszą uwagę. Jak przeczytacie, podzielcie się wrażeniami. Nie trzymajcie tego tylko dla siebie!

To był trudny tydzień dla wszystkich. Jeden ojciec, prawnik na co dzień przy biurku i w papierach, ojciec dzieciom idącym do szkół i przedszkoli, wracał sobie z urodzin innego prawnika czterdziestolatka, i, cóż, nie była to szarża ułańska, ale…. 
 

 
 



 

piątek, 29 sierpnia 2014

Fenomen Skautów Europy na przykładzie Eurojamu 2014


Zacznijmy od tego, że jestem niezwykle szczęśliwy, że tam byłem. Co prawda tylko trzy noce i dwa dni, ale na miejscu pod względem intensywności i ilości zdarzeń, wydawało się, że to trzy tygodnie. Jechałem m.in. z zamiarem dania jakiejś bezpośredniej, na gorąco relacji, by zapełnić nieco deficyt informacji w Polsce, ale nie dało się. Po prostu nie dało. Może to i lepiej. Wielu rodzicom wystarczy widok przywiezionych kaloszy i trzykrotne czyszczenie namiotów z normandzkiego błota. I niech tak zostanie. Trzeba bowiem przyznać, że Normandia, ogromny liściasty las, częste rzęsiste deszcze i gliniane podłoże dały efekt jedyny w swoim rodzaju. Trudno sobie wyobrazić to błoto, takiego u nas nie uświadczysz. Chyba że w jakichś bagnach biebrzańskich, ale nikt przy zdrowych zmysłach tam się nie ładuje z obozowaniem. Jeśli ktoś pyta dziś uczestników, czy błoto normandzkie było po kostki, oni wybuchają wprost śmiechem. Takim po kostki nikt sobie nawet nie zaprzątał głowy, takim to się szło jak po asfalcie. Jednak zgodnie z udaną maksymą, że „do wszystkiego można się przyzwyczaić”, po kilku godzinach brodzenia, nikt już nie zwracał uwagi na kałuże i breję przyklejającą się do butów. Zaczęło to mieć nawet swój swoisty urok, kalosze wyglądały zjawiskowo np. na nogach harcerzy niosących sztandary. Będziemy więc to wspominać coraz bardziej z uśmiechem i nostalgią.

Może niepotrzebnie zaczynam od tego wątku, który przylepił się tu, jak nie przymierzając, kawałek gliny do buta, jednak ciągle, ciągle on od razu się pojawia w pytaniach, czy faktycznie to błoto było takie duże, itp., itd. Pojawiło się nawet na słynnym już zdjęciu nóg w kaloszach na błotnistej drodze na fejsbukowej stronie robiącej bekę z tych wszystkich naszych eurojamowych przygód. Trzeba jednak szybko zauważyć, że te trudniejsze niż zwykle warunki bardzo zahartowały nasze harcerki i harcerzy. Pamiętam, że w wieku nastoletnim praca nad charakterem kojarzyła mi się z sytuacją, kiedy na zewnątrz pada, wieje i szaro a tu trzeba założyć jakieś gumofilce czy trapery i kurtkę i wyjść w zamieć czy inną pluchę wbrew sobie, i wykuwać hart ducha. I to prawda, takie sytuacje faktycznie wzmacniają charakter, siłę woli, męstwo, tak konieczne, aby mówić w ogóle o czymkolwiek, o jakimkolwiek rozwoju.

Zatem te warunki zahartowały ich w sensie siły ducha ale i wzajemnej integracji. Wiadomo bowiem, że oprócz błota, deszczu, mówiąc oględnie umiarkowanej temperatury, zdarzały się istotne błędy w zaopatrzeniu a menu francuskie nawet gdy produkty dojeżdżały w komplecie, było czasami zbyt skromne jak na polskie podniebienia. Ale nie tylko polskie, wszyscy solidarnie cierpieli nadmiar bagietek i mleka a jakby mało czegoś bardziej treściwego przypominającego schabowego z ziemniakami albo chociaż kiełbasę z normalnym chlebem. Tęsknota za wołowiną łączyła zatem różne narodowości, Polaków, Włochów, Niemców, nie wyłączając Francuzów. Znam historię, jak cały podobóz i Francuzi, i Włosi, i inni, wpadał do naszych na specjalne placki, bo przewidujące chłopaki przywieźli ze sobą dwadzieścia kilogramów mąki i wyczyniali z niej czary kulinarne. Więc zamiast robić zdjęcia i zamieszczać relację na żywo w sieci, jeździło się do oddalonego supermarketu, by wyładowywać raz po raz samochód po brzegi mięsem różnego rodzaju, co by nasi wzmocnili się białkiem zwierzęcym na kolację. Takiej akcji dokarmiania to jeszcze nie widziałem. Kasjerki w Intermarche nie kryły wesołości, bo takich zakupów dotąd nie widziały. I tak nie wiem czy do wszystkich dotarło, pewnie nie. Jednak te wszystkie uciążliwości (choć naszych szefów irytowały strasznie, bo przyzwyczajeni do odpowiedzialności za swoich ludzi, niejako uwięzieni w normandzkim lesie, strasznie się męczyli, nie mogąc natychmiast zaradzić problemom) nie przesłaniały wcale uczestnikom wspaniałego, międzynarodowego przeżycia, którego codziennie doświadczali.



Harcerki i harcerze mieli wspaniałego, niezwyciężonego ducha. Niejeden rodzic, widząc to, przecierałby oczy ze zdumienia, że ten jego syn, ta córka, nie tylko nie marudzi ale jest pełna entuzjazmu, wyrozumiałości i braterstwa dla ludzi wokół, że pierwsza wstaje aby dla zastępu rozpalić ognisko, pomaga młodszym, śpiewa w deszczu. Wiem, co mówię, widziałem te twarze młode, szlachetne, bez fałszu, na własne oczy. Spotykając mnóstwo naszych, pytałem i obserwowałem, rozmawiałem z trzynasto-, czternasto-, piętnasto- latkami. Podobne pozytywne, dziwnie dojrzałe odpowiedzi, z których wynikało, że wszyscy oni są niezwykle ale to niezwykle z tej przygody zadowoleni. Jakoś nią wzmocnieni, zbudowani, trochę może stonowani przez te trudy, to nie był tani, fizjologiczny, eksplozywny entuzjazm. To było głębsze przeżycie, oni byli w pewien sposób oszołomieni tym tłumem ludzi mówiących w innych językach, w tych samych mundurach, recytujących na ceremonii tę samą rotę przyrzeczenia, przestrzegających tego samego Prawa Harcerskiego. Ta masa ludzi robiła wrażenie na nich, nie mogło być inaczej. Oczywiście nie chcę tu lukrować, popadać w euforyczny nastrój ale przecież każdy rodzic sam mógł zweryfikować poziom zadowolenia swoich dzieci po powrocie. I powiedzcie sami, czy przesadzam?

Wiedzą to wszyscy twórcy filmowych hitów, że między ludźmi połączonymi wspólnym czasem, miejscem i wyzwaniem tworzy się niezwykła więź, nie do odtworzenia w innych warunkach, nie do opowiedzenia w całości, zrozumiała tylko dla tych, którzy to coś razem przeżyli. Jak bowiem oddać dramaturgię wydarzeń, atmosferę, pewien kod znaczeń, tym, którzy w tych wydarzeniach nie uczestniczyli? Niewinne słowo „bagietka” dla wtajemniczonych będzie teraz wywoływało ciągi skojarzeń i wspomnień. Wielu Powstańców Warszawskich opowiada, że atmosfera tamtych dni była tak unikalna, iż nigdy więcej nie odczuli już takiego klimatu wolności, solidarności i podniosłego bohaterstwa. Znając proporcje oczywiście, przyszło mi na myśl jakoś to skojarzenie naszych w Normandii, w obcej krainie, połączonych solidarnością. Oni wszyscy sobie pomagali na ile byli w stanie, dziewczyny podzieliły się tymi nadwyżkami bagietek i innych produktów z chłopakami, a ci pomogli im przenieść ciężkie żerdki przez kilkaset metrów błota, choć wcześniej się nie znali, Lublin niósł ciężary Warszawie a Warszawa pomagała Radomiowi, itd.

Jak już jesteśmy przy tym skojarzeniu: o godz. 17.00 1 sierpnia nasi zorganizowali apel, wiele jednostek założyło biało-czerwone opaski. W gazecie obozowej, którą każdy z uczestników dostawał do ręki, ukazał się artykuł Ignacego z Lublina o Powstaniu. Dzięki temu wielu młodych ludzi po raz pierwszy usłyszało, że w historii miało miejsce takie wydarzenie. Wiele zastępów bardzo dobrze się przygotowało aby być ambasadorami Polski i polskości i podczas zajęć z zastępami z innych krajów to realizowało. To jest wymiar europejski, wzajemne ubogacenie i jednocześnie lepsze zrozumienie tego, kim jesteśmy, że jesteśmy nieco różni, każdy naród, z własną historią, kulturą, zwyczajami, także kulinarnymi, i to jest wspaniałe, jedni od drugich możemy się uczyć. I niech mi nikt nie mówi, że niezręcznie się stało, że Eurojam akurat wypadał podczas obchodów 70-lecia wybuchu Powstania Warszawskiego. Nasi ludzie, w polskich strojach ludowych albo z opaskami, prezentujący polską kulturę i historię wobec ponad dziesięciu tysięcy młodych z dwudziestu krajów, którzy za chwilę zostaną nauczycielami, rodzicami swoich dzieci, urzędnikami swoich państw albo tylko i aż świadomymi obywatelami, zrobili więcej dla sprawy polskiej niż gdyby byli w Polsce i uczestniczyli w oficjalnych uroczystościach. Oczywiście nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby w Polsce w tym czasie byli, uczestniczyliby w nich, i to uczestniczyliby z przejęciem i przekonaniem. Ta sytuacja jednak pokazuje nam jak wielką okazją do pracy dla Polski jest skauting europejski. To jest nasz problem w Polsce, że prawda historyczna zagranicą jest nieznana i fałszowana. Polskie służby, które z naszych podatków powinny bronić dobrego imienia Polski, wszczynać sprawy przeciwko kłamstwu, oszczerstwom, nic nie robią w tej sprawie. Wykształceni Niemcy przyjeżdżają do Warszawy w interesach i dziwią się, jak to miasto jest chaotycznie zabudowane i dosyć brzydkie, nawet przez myśl im nie przejdzie, że przecież to ich przodkowie je zburzyli, aby kamień nie ostał się na kamieniu. A my siebie klepiemy po plecach, że nastroje patriotyczne w kraju wzrastają. Tylko co z tego wynika? Czy nie za mało czynów? No więc, dla nas Eurojam to konkret, także jeśli chodzi o obowiązki wobec ojczyzny.

Przy okazji warto zauważyć, że Polacy uświadomili sobie, że dobrze mówią po angielsku. Średnio dużo lepiej od wszystkich innych narodowości, może z wyjątkiem Szwajcarów, chociaż Niemcy też trzymają tutaj fason. Myślę, że nasze harcerki i harcerze mówią też dużo lepiej po angielsku niż ich poprzednicy, będąc w ich wieku na Eurojamie w Żelazku w 2003 r. To faktycznie było widać, czy może raczej słychać. Wielu z nich bardzo było zadowolonych z siebie z tego powdu. I bardzo dobrze.

Kolejna ciekawostka - po polskiej stronie w przygotowaniach i organizacji tego Eurojamu wzięło czynny udział pokolenie poprzedniego, wtedy byli w zastępach, teraz odpowiedzialni za komunikację, książeczkę, program, w końcu harcerka z Żelazka teraz została nową naczelniczką, o czym sama opowiedziała podczas apelu polskiego po ceremonii zakończenia.

Ten apel to w ogóle jest osobna historia. Takiego jeszcze nie było i pewnie się nie powtórzy. Mianowanie nowej naczelniczki w strugach deszczu, który jednak nie podciął nastrojów. Okrzyki, entuzjazm i na końcu oświadczyny Sławka z Garwolina Kasi z Radomia wobec całych obu nurtów harcerek i harcerzy, tam na środku placu, przez mikrofon, w strugach deszczu – to było zaskakujące i unikalne.

Jest jeszcze wiele ważnych aspektów, które można było dojrzeć w ciągu tych dni. Wychowanie obywatelskie w leśnej szkole. Kiedy czekałem na nocleg u Kuby w Kraalu, odbywała się tam rada drużyny: drużynowy z zastępowymi podsumowywali dzień, wyciągali wnioski i radzili na temat olimpiady sportowej następnego dnia. Nie chciałem przeszkadzać więc spacerowałem po tych chaszczach i błotach, ale chcąc nie chcąc od czasu do czasu dochodziły mnie jakieś strzępy tych narad. Czy Państwo wiecie, że wasze dzieci nie są jakimiś tam bezwolnymi, pasywnymi uczestnikami. Oni są aktorami i współtwórcami wszystkiego co się dzieje. Chłopak choćby był najmłodszy, jeśli ma coś sensownego do powiedzenia, powinno być to wzięte pod uwagę. Dlatego na radzie drużyny czy sądzie honorowym najmłodszy mówi pierwszy aby nie krępował się, nie wstydził mówić po starszych a ci, zanim przywiążą się do swoich fantastycznych pomysłów i „nieomylnego zdania na każdy temat” umieli słuchać, byli otwarci, gotowi zmienić swoje zdanie pod wpływem innych. To jest wspaniała szkoła życia w społeczeństwie, potem w pracy, w firmie, w organizacjach społecznych. O gdybyż wiele spółek miało szefów, którzy zasięgają opinii podwładnych, umieją słuchać, są otwarci na dobre pomysły szeregowych pracowników? Nie bylibyśmy w ogonie najmniej innowacyjnych krajów.


Jednak rada zastępu, drużyny, sąd honorowy to przede wszystkich szkoła odpowiedzialności, bo chodzi o rzetelną ocenę nas i naszych zachowań, w świetle prawa harcerskiego, postanowień z poprzedniego dnia. To wymaga obiektywizmu, szczerości, stawania w prawdzie, co czasami kosztuje, wymaga męstwa, pokory.

A obozowanie, życie, gotowanie w zastępach. To było wielkie obozowisko składające się z wielu małych obozowisk poszczególnych zastępów, prawdziwa metropolia. Tu nikt nie ginął w masie, nie był cząstką tłumu, był osobą, ze swoją funkcją w zastępie, swoimi talentami był niezastępowalny. Miło było nasycać tym wzrok.

A ekspresja? Nie, nie była genialna na naszych ogniskach, ale spełniała swoją rolę. Drużyny dobrze się bawiły w swoim gronie, z akceptacją witając kolejne mniej lub bardziej udane występy zastępów. Wielu chłopaków dzięki temu, że ośmieliło się, intonowało piosenki, przedstawiało scenki, twórczo proponowało swoje pomysły podczas wymyślania scenek, lepiej panuje teraz nad sobą, bardziej wierzy w siebie, nie da się zbić z tropu, jest bardziej ofiarnych, hojnych, wspaniałomyślnych. Nie nadużywam tych słów. Szefowie, rodzice obserwujcie.

A ceremonia, gdzie wszyscy zastępowi i zastępowe z trzymanymi wysoko w górze proporcami przeciskali się aby oddać honor sztandarom. Cóż to był za przepiękny widok? W niejednym sercu wtedy pojawiło się pragnienie: „Ja też zostanę zastępowym/ą”.

Przyrzeczeń w Paryżu nie widziałem, ale wiem, że były wielkim przeżyciem dla składających je. Wiele drużyn krążąc po Polach Elizejskich spotykało się z oznakami sympatii, zaczepiali ich ludzie, mówiąc, że ich dzieci też były na Eurojamie albo że znają Skautów Europy i super, że ich tu widzą.

Nie sposób wszystkich aspektów tu poruszyć. Nie chcę się rozwodzić za długo. Wspomnę jeszcze tylko, co zeznali mi niektórzy rodzice? Ktoś ma teraz remont rur z ciepłą wodą, pyta córki, zagrzać ci wody do mycia?, nie, nie trzeba i córka wchodzi do łazienki, słychać odkręcany zimny, lodowaty prysznic i śpiew a wszystkim domownikom opadają szczęki. Ktoś inny opowiada, że syn teraz modli się, taki pogłębiony jakiś, nawet różaniec raz wyciągnął i poszedł przed dom odmawiać. Cuda, panie. Ta drużyna po raz pierwszy na obozie cały czas miała księdza i codzienną mszę, i rozmowy, i przyjacielski klimat stwarzany przez kapłana, który lubi po prostu rozmawiać z młodymi. Ktoś jeszcze inny nie może się nadziwić temu, że jego córka teraz cały czas coś nuci, śpiewa, a młodsze siostry chociaż tam przecież nie były, wtórują „Venite et videte”. Trzeba przyznać, że Francuzi mają talent do komponowania świetnych pieśni.

Dziękujmy zatem za ten Eurojam, który przeszedł już do historii ale będzie jeszcze długo żył w ludziach, w ich pragnieniach i czynach.