sobota, 30 października 2010

Nie miał mi kto w pysk przyłożyć

W przedostatnim "Gosciu" interesujący tekst o miejscu, gdzie reaktywują się małżeństwa po przejsciach a nawet po rozwodzie.

Poniżej jedna z przytoczonych historii:
"Tomek i Ula (imiona zmienione) nie zgadzają się na spotkanie. Boją się, że ktoś ich rozpozna, że to zaszkodzi im w pracy. Wreszcie decydują się. Rana jest jeszcze świeża, trauma wraca, ale skoro może to komuś pomóc... Tomek prosi o niezadawanie dodatkowych pytań. Wyrzuci z siebie raz. Tomek: – Rozwód był największym stresem w moim życiu. Minęły trzy lata, a wydaje się, że blizna pozostanie na zawsze. Ich dzieje wydają się kalką niejednej małżeńskiej historii: młodzi, zachłyśnięci sobą, widzą świat w różowych kolorach, biegną do ołtarza. Oboje są lekarzami. On zaczął doktorat. Kiedy rodzi się im dziecko, ona musi wyhamować. Jego ciągle nie ma w domu. Po powrocie z pracy chce mieć święty spokój albo siada przed komputerem. A ona oczekuje, że zajmie się dzieckiem, odciąży ją. Teściowie subtelnie uświadamiają ją, że ona musi zacisnąć zęby „tak jak jego matka, kiedy ojciec walczył o profesurę”, i „zadbać o to, by miał warunki do pracy”. Oferują, że to oni za niego zajmą się dzieckiem, pomogą jej w zakupach. Ona najpierw godzi się na taki scenariusz. Ula powie w czasie rekolekcji: „Układaliśmy nasze życie z jego inicjatywy, według jego planu”.

Ula nie mogła przyjść na obronę Tomka. Ledwo chodziła po porodzie. Zamiast gratulacji, usłyszał od niej, że wreszcie będzie miał więcej czasu dla domu. Tymczasem ona też ma ambicje zawodowe. Znajduje pracę w koncernie farmaceutycznym, musi jeździć na szkolenia. Pnie się coraz wyżej w firmie. Zarabia nagle więcej niż on. Tomek: – Byliśmy pochłonięci pracą. Mieliśmy czas na wymianę informacji, kto zapłaci rachunki, co kupić i kto dzwonił, nic poza tym. W pewnej chwili przestało mnie interesować, co działo się w domu, i nie czułem się szczęśliwy w małżeństwie. Każde z nas było skupione na sobie. Razem jakby przestaliśmy istnieć, żadnej relacji intymnej. W końcu pojawił się ktoś trzeci. Tomek wplątuje się w romans z pielęgniarką. Ta go „gloryfikuje, docenia, jest na każde zawołanie...”. To trwa dwa lata. Przez rok wahają się, czy złożyć pozew o rozwód. Jest przecież dziecko. Mieszkają więc razem, ona gotuje sobie, on sobie. Tomek spotyka się z kochanką. Wreszcie Ula nie wytrzymuje. Składa papiery do sądu. Pamiętają, że w drodze na pierwsze spotkanie z adwokatem czuli obojętność. Kiedy wkroczyły osoby postronne, pojawiła się nienawiść. Przez kolejny rok „szarpali się”. Sami nie wiedzą, czy bardziej nienawidzili siebie, czy adwokatów.

Pewnego dnia Ula spotkała przyjaciół, Izę i Krzyśka, spacerowali z wózkiem. Ula spojrzała na nich z żalem i zazdrością. Rozpłakała się, że nie ma już siły, ale że nie potrafi wybaczyć... Iza wyjęła z torebki kartkę i zapisała numer telefonu: – Mnie też się tak kiedyś wydawało – rzuciła. – Zadzwoń tu i zrób, co ci każą. Zadzwoniła, aby powiedzieć, że przyjadą, żeby udowodnić sobie, że zrobili wszystko, że ten związek nie ma już żadnej szansy. Drugiego dnia rekolekcji zgodnie z tradycją otrzymali list od byłych uczestników. – Nieznajomi, którzy mieszkali w naszym pokoju u jezuitów, napisali, że choć nas nie znają, modlą się za nas przez ten weekend. To mnie jakoś poruszyło. Przez chwilę pomyślałem, że tego nie można zmarnować – mówi Tomek. Potem był ujęty w planie rekolekcji małżeński spacer w parku. Świeciło słońce. Byli zdecydowani: albo wrócą do budynku razem albo wcale. Szli z wbitym w trawę spojrzeniem. Natknęli się na płot. Tomek niemal wywrócił się, w ostatniej chwili podtrzymała go Ula i zapytała, czy nic mu się nie stało. – A ja pomyślałem, że moja kochanka powiedziałaby: „ale jesteś gapa, miśku”. Dotarło do mnie w jednej sekundzie, jak ja w ogóle mogłem te dwie kobiety porównywać!

Tomek zawiesza głos, dusi emocje: – Z romansu nie potrafiłem się wyplątać, to był rodzaj omotania. Nie miał mi kto w pysk przyłożyć. Ale w tamtej chwili poczułem, że Pan Bóg na nas patrzy, na mnie, który nie narzucał Mu się nigdy. Tak samo jak w kaplicy, kiedy wyjmowałem z kieszeni obrączki, właściwie zabrałem je wbrew rozumowi. Dobiega druga w nocy. Rozmowę przerywa płacz niemowlaka. Tomek kończy: – Żałuję, że przed ślubem mieszkaliśmy razem w akademiku. Wpadliśmy w rutynę. Posmakowaliśmy, że bez zobowiązań można przekraczać bariery. Ślub był formalnością, szopką dla rodziny, sąsiadów... Ale dziś wiem jedno, że gdyby nie sakrament, nie dalibyśmy rady. Nie poczułbym tego zobowiązującego spojrzenia z góry."LINK do calosci
<
<

poniedziałek, 25 października 2010

Podłoże klęski stanowi potężna miłość

„Pozwól tylko dodać, że obecnie przyczyną katastrofalnego kryzysu instytucji małżeństwa (w metropoliach dochodzi już do tego, że połowa par kończy u adwokata, a potem w sądzie) jest coś, co jak często się zdarza, wydaje się bardzo piękne. Właśnie tak. Podłoże klęski stanowi potężna miłość. Nie chrześcijańska jednak, ale romantyczna, rodem z salonów dziewiętnastowiecznej burżuazji: miłość jako namiętność, pociąg fizyczny, uczuciowy, jako narzeczeńskie ckliwości z kupidynami i inicjałami wycinanymi na korze drzew, słodkimi słówkami, przesyłanymi sobie wiadomościami. Dziś trzeba by może dorzucić do tego kłódki zawieszane na latarniach Ponte Milvio. Kiedy zaczyna brakować tego wszystkiego – a jest tak zawsze w każdym przypadku, zawsze przychodzi moment, gdy znika magia „początkowego stadium” – dochodzi się do wniosku, że miłość się skończyła. A ponieważ tylko ten rodzaj „miłości” jest powodem, by być razem, czas zacząć na nowo z inną osobą, by na nowo odnaleźć romantyczne bicie serca; by na nowo coś poczuć.

Jak każda para również Rosanna i ja przeżyliśmy (dzięki Ci za to, Panie Boże), zachwycające „stadium początkowe”. Towarzyszyła mu jednak świadomość, że w chrześcijańskiej perspektywie zawsze obowiązuje prawo jedności rożnych rzeczywistości: a więc małżeństwo jako uczucie, ale także zobowiązanie do bycia razem na dobre i na złe; małżeństwo jako związek osobisty, a jednocześnie społeczny; jako przyjemność, ale także jako obowiązek, nieraz trudny; jako uczucie, ale także wola wytrwania, nawet jeśli „nie czuje się” więcej pierwotnego oczarowania; jako powab, ale także jako zniecierpliwienie, nawet uciążliwe; jako wymiar seksualny, ale także jako braterska solidarność. I tak dalej. Poczucie rzeczywistości kogoś, kto wierzy w Ewangelię i kto jest świadomy, że znalezienie miłości jako solidnego fundamentu tej wiecznej tragikomedii, jaką jest spotkanie-starcie między mężczyzną i kobietą, wymaga wyleczenia się z sentymentu (termin ten nieprzypadkowo pochodzi od łacińskiego słowa sentire ‘czuć’); co więcej, nierzadko z sentymentalizmu, który w zbyt wielu piosenkach, powieściach, filmach ukazywany jest jako miłość. Jednym słowem: wszystko to buble w stylu nieprawdziwego święta biednego, Bogu ducha winnego Świętego Walentego.”

Vittorio Messori w rozmawie z Andreą Torniellim – Dlaczego wierzę. Życie jako dowód wiary. Chrześcijanin, a nie kretyn.

poniedziałek, 18 października 2010

Nauczyciel z pasją

W Rzeczpospolitej sprzed kliku dni wywiad z nauczycielem roku, fizykiem z mojego liceum, panem Markiem Golką. Uderzające, zwłaszcza końcówka. Niestety nie uczył mnie ale ja nie pasjonowałem się fizyką. Link