Eurojam Viterbo 1994, po lewo Maurice Ollier, mini-szkolenie dla delegacji polskiej
Dzisiaj nad ranem zmarł Maurice
Ollier. Wielki, mądry a przy tym skromny człowiek, przyjaciel Polski i Polaków,
osoba, która położyła wielkie zasługi dla powstania Skautów Europy w Polsce. Miał
osiemdziesiąt lat, dobre życie i piękną śmierć. Odchodził powoli przez kilka
dni, podczas których u jego „łoża śmierci” zgromadziła się cała jego rodzina,
dzieci i wnuki, które towarzyszyły mu w przejściu do lepszego świata.
O tym wszystkim informował nas
Zbyszek Minda, który z Maurice’m był najbliżej i na początku, i w ostatnich
latach, a teraz w bieżącym kontakcie z jego dziećmi. Zamieścił już piękne wspomnienie
na swoim blogu, do którego odsyłam Tutaj.
Pozwolę sobie na kilka refleksji
i wspomnień z mojej strony, a na końcu zamieszczam fragment większej całości, nad
którą od jakiegoś czasu pracuję.
Maurice’a poznaliśmy w styczniu
1994 roku w Warszawie. Przyjechał z delegacją na negocjacje dotyczące naszego ewentualnego
wstępowania do Federacji Skautingu Europejskiego. Cytował jak z rękawa przykłady
z historii Polski, od Królowej Jadwigi po Jana III Sobieskiego, wyznał, że
przed przyjazdem przeczytał dużo książek o Polsce. Dwa lata później będąc u
niego w domu zobaczyłem ten stos, miał jakieś 70 centymetrów wysokości.
Potem był Eurojam w Viterbo i w
Le Puy, gdzie Maurice cały czas nas edukował. Mieliśmy mini-szkolenie na
obozowisku w Viterbo, najlepsze jednak były wieczorne rozmowy albo rajd do obozowiska
dziewczyn, gdy Maurice tłumaczył nam różnice w wychowaniu dziewczyn i
chłopaków. Mam wiele scen przed oczami, ciągle żywych. Wieczór, zachodzące nad
koronami drzew słońce, odgłos cykad i dziesiątki ognisk harcerskich, przy
których rozbrzmiewa radosny, młodzieńczy śpiew, okrzyki, entuzjazm tak jak
tylko Skauci Europy potrafią. Idziemy w kilku z Maurice’m, który nagle
przystaje i jakby nasłuchuje, po czym odwraca twarz w naszą stronę:
- Widzicie? Słyszycie to? Jeśli
chcecie coś zrobić dla Polski, opowiedzieć ją młodym ludziom z innych krajów, podzielić
się piękną historią, uświadomić, bo oni przecież nic, ale to nic o niej nie
wiedzą, możecie to zrobić przy takich ogniskach.
Wycieczka do obozu przewodniczek, Viterbo 1994
Kolejna scena, jakże profetyczna,
gdybyśmy mieli jakiegoś poetę w naszym gronie, powinien powstać o niej przejmujący
wiersz. Jest 1996 rok, wielka pielgrzymka Skautów Europy z okazji 1500-lecia
chrztu Francji. Jesteśmy tam całym autokarem z Polski. Czekam z Maurice’m na
wielkiej łące pod lasem, gdzie ma powstać obozowisko. Nagle podjeżdżają
autokary, może dwadzieścia, może trzydzieści, dużo. Wysypują się z nich wędrownicy
i przewodniczki, a z każdego z autokarów dodatkowo kapłan. Jeden w szarym
habicie, drugi w białym, trzeci w brązowym, a z czwartego ksiądz w czarnej
sutannie. Jest ich kilkudziesięciu, tyle ile autokarów. Ten widok jest
niesamooowity! Robi na mnie wrażenie, Maurice to widzi i oczywiście natychmiast
wykorzystuje aby wygłosić krótką pogadankę. Że służymy Kościołowi, dając marynarzy,
którzy zaciągają się pod różne bandery, że skauting nie buduje swojego okrętu,
płynącego przez życie pod swoją, odrębną banderą. Nie. Wychowujemy ludzi dla
ruchów, dla różnych miejsc w Kościele i w społeczeństwie, którzy idą w życie w te
różne miejsca i mają je zmieniać. I ta różnorodność duchowości, powołań, jest
oznaką zdrowego ducha, tego że dobrze pełnimy służbę, realizujemy naszą misję.
On mówi to o organizacji francuskiej, ale dobrze wiem, że mówi to dydaktycznie,
z zamysłem, w dobrej wierze, przekazuje wszystko co wie, dzieli się
doświadczeniem, esencją, że może Polska pójdzie tym tropem, że coś w tych
głowach słowiańskich może zostanie. Szkoda że tak słabo znam francuski, szkoda,
że nie mogę wszystkiego, w detalach wyłapać z jego wypowiedzi, które są
uprzejme, dostosowane do słuchacza, powtarza najważniejsze tezy, gestykuluje,
upewnia się, że przekaz dociera. Wiele razy potem jeszcze o tym usłyszymy: nie
statek, lecz marynarze pod różne bandery. Ten widok autokarów i wielkiej
różnorodności kapłanów, najpewniej w większości byłych szefów skautów Europy,
jest tak ilustracyjny, tak mocny!
Pielgrzymka do Reims, 1996, fajne zdjęcie Maurice'a z moją przyszłą żoną
(szkoda, że ja nie mam takiego-;))
„ (…)
Pierwszy wyjazd na obóz
szkoleniowy Charlemagne do Francji, kwiecień 1995
Wyjechaliśmy we dwóch Zbyszek
Minda i ja. Mieliśmy wziąć udział w międzynarodowym: francusko-niemieckim
obozie szkoleniowym Charlemagne, Karol Wielki. W miejscu szczególnym go wiosce
gdzie urodziła się Joanna d’Arc. Cali Francuzi, za to ich od początku
polubiliśmy. Symbole, genius loci, detale, w których kryje się sens, nazwane
detalami jedynie dla niepoznaki. Najpierw jednak Święta Wielkiej Nocy z rodziną
Maurice’a Ollier’a. Zapowiadało się świetnie, i tak też było. Dojechaliśmy w
Wielki Piątek. Jeszcze w Wielki Czwartek byliśmy wieczorem na liturgii u
Dominikanów na Freta w Warszawie. Wspaniała liturgia, ale to „tylko” Wielki
Czwartek, wiadomo najbardziej normalna msza w porównaniu do liturgii kolejnych
dni. W piątek Maurice zabrał nas w centrum Paryża do kościoła blisko jego
biura, w którym zostawiliśmy plecaki. Na liturgii średnia wieku grubo po
rozpoczęciu wieku emerytalnego, wszyscy siedzą, cały czas siedzą. Na koniec
Komunia Św. Kapłan szybko usiadł a rozdawały ją dwie kobiety, jedna ubrana w
dżinsy i długi, wełniany, rozwleczony sweter. Druga, nie lepiej. Byliśmy w
ciężkim szoku. Po opuszczeniu kościoła musieliśmy mieć nietęgie miny, bo
Maurice zaraz powiedział, żebyśmy się nie martwili, jutro zabierze nas na
liturię w swojej parafii, gdzie jest normalniej, prawie tak jak w Polsce. To
„prawie” trochę nas zaniepokoiło, ale byliśmy i tak pełni ogólnego
podekscytowania.
Maurice odbiera nas od Laurent'a Wallut'a, Paryż 1995
Następnego dnia faktycznie
udaliśmy się do parafialnego kościoła w Elancourt, miejscowości na
przedmieściach Paryża, zbudowanego wśród wielkich bloków z płyty. Trochę nas
zdziwiło, że we Francji, którą dotąd znaliśmy z domków i domów istnieje osiedle
przypominające Ursynów. Okazało się, że we Francji też rządzili socjaliści,
wprowadzając na swoją modłę podobne pomysły jak w krajach bloku
komunistycznego. Tu było ładniej, więcej zieleni, czysto ale jednak duża
gęstość zaludnienia i wiele pięter.
Kościół był szerszy niż dłuższy i
właściwie nie miał prezbiterium. Na liturgii Wielkiej Soboty było wielu ludzi,
dużo młodzieży, normalna służba liturgiczna, śpiewy. Na koniec uderzyło nas
tylko to, że zaraz po zakończeniu liturgii, zanim jeszcze kapłan i asysta
liturgiczna doszli do zakrystii, tłum zaczął niesamowicie głośno gadać. Piszę „gadać”,
ponieważ zgiełk zrobił się niesamowity, wszyscy w jednym momencie zaczęli ze
sobą rozmawiać. To był zgrzyt. Maurice znowu kątem oka zauważył, że my to tak
odebraliśmy, jako zgrzyt właśnie. Jakimż on był bacznym, wrażliwym obserwatorem
i wspaniałym gospodarzem zainteresowanym samopoczuciem nawet tak młodych gości!
Maurice zagadnął do nas od razu jak wyszliśmy na zewnątrz.
- Wiem, wiem. Poczekajcie, jutro
zabiorę was w jeszcze inne miejsce. Jestem pewien, że tam wam się spodoba.
Następnego dnia, w niedzielę
wielkanocną, ruszyliśmy samochodem poza miasto. Jechaliśmy dłuższą chwilę wśród
pól, lasów i łąk, by dotrzeć do małej miejscowości na jeszcze dalszych
obrzeżach Paryża. Dotarliśmy do kościoła, otoczonego niezliczoną ilością
zaparkowanych samochodów.
Wchodzimy do środka, a tam pełen
kościół, mnóstwo młodych ludzi, młodych małżeństw, granatowe kurtki i płaszcze,
malcy w krótkich spodenkach, Francja elegancja. Ktoś rozdaje teksty pieśni. Po
chwili zaczyna się Msza Św. Piękna asysta, kilkunastu ministrantów w białych
albach, świece, kadzielnica, i skupiony młody kapłan, dyskretnie pozdrawiający
uśmiechem zgromadzonych. Msza była wspaniała, Paryż wart był Mszy, to znaczy
przyjazd tutaj był tego wart, pomijając wszystko, nawet ze względu na tę jedną
Mszę. Była to zwyczajna Msza, taką jaką znamy z naszych kościołów, ale odprawiana
bardzo nabożnie, na której wszystko było jak należy od początku do końca.
Uroczysta, okadzenie, świece krążące od ołtarza do ambony. I kazanie,
płomienne. Ksiądz miał małe karteczki, kilka, na których najwidoczniej miał
wynotowane punkty, które rozwijał. Ludzie zasłuchani. On precyzyjny, tłumaczący
starannie aby być dobrze zrozumianym. Krótko, mimo niedzieli. Śpiew – znakomity! Wychodzimy
poruszeni, w megapozytywnym nastroju, na pewno widać to po nas. Maurice
uśmiecha się, chce zadać „rozstrzygające pchnięcie szpadą”.
- Chodźcie ze mną, jeszcze jedna
rzecz.
Idziemy do zakrystii. Ksiądz już
rozebrany z ornatu i alby, podchodzi od razu do Maurice’a. Witają się serdecznie,
zagadują, po czym Maurice odwraca się od razu w naszą stronę i przedstawia nam
kapłana.
- To ksiądz Pierre. Był skautem i
drużynowym w naszym hufcu.
Tak! Wiedział jak nas podejść,
jak rozłożyć na łopatki, jak totalnie zdobyć. Przybijamy piątkę, wymieniamy
jakieś krótkie uwagi i pozdrowienia. Wychodzimy.
Jesteśmy pod wrażeniem. Znowu, trochę
więcej rozumiemy o co tu chodzi. O co chodzi z tymi Skautami Europy, jakich
ludzi ten ruch wychowuje i ma wychowywać. Jaki jest jego cel. Jesteśmy
zmotywowani do działania.
Pielgrzymka do Reims, 1996, posiłek,
jak widać Maurice wykorzystuje każdą chwilę na przekazywanie swojej wiedzy
Maurice jest człowiekiem, który
położył wielkie zasługi dla powstania skautingu europejskiego w Polsce.
Chciałem napisać „może i największe”, ale po namyśle nie chcę oceniać, wydawać
sądów, itd. każdy ma swojej zasługi, niechaj policzone zostaną tam po drugiej
stronie. Chciałem tak napisać bo oczywiście były osoby bardziej zaangażowane,
czasowo na pewno, decyzyjne, ówcześni komisarze federalni: Gildas Dyevre, potem
Pierrette Givelet, sekretarz federalny Jeanne Taillefer, niestrudzony Laurent
Wallut, Jacques Mougenot i wielu innych. Jednak osobą, która najbardziej
rozumiała, że Polska to nie Francja, najumiejętniej tłumaczyła i najgłębiej
rozumiała i mówiła o niuansach był Maurice Ollier. Wtedy jako doradca
właściwie, poproszony o tę misję, rewitalizowany ze skautowej emerytury. Jak
mieliśmy się dowiedzieć później, człowiek który „zęby zjadł na skautingu”, był
Komisarzem Federalnym, potem czy wcześniej ale pierwszym etatowym pracownikiem stowarzyszenia
francuskiego, który wiele rzeczy „postawił”, „uruchomił”. Prywatnie mąż sympatycznej
żony i ojciec czwórki dzieci. Mieliśmy je wszystkie poznać. Przy okazji okazało
się, że jedną z dwóch przewodniczek o imieniu Cecile, które po cichu adorowało
wielu wędrowników podczas wędrówki euromootowej do Le Puy, jest jedna z córek
Maurice’a😉 (…)”