wtorek, 15 grudnia 2015

Leszczyński (część II)


Gdy w 1733 r. umiera August II, Stanisław wraca do Polski. Tym razem zostaje wybrany na króla w euforii szlachty, nie na długo jednak bo prawie wprost z elekcji szlachta rzuciła się do ucieczki. Wojska rosyjskie zajęły opustoszałą Warszawę i pod jej bagnetami „garść szlachty, rublochapów” - jak pisze autor - „wystękała na Pradze, że na króla polskiego wybiera Augusta III Sasa”. Leszczyński z prymasem i co gorliwszymi stronnikami schronił się w Gdańsku. Tu gdańszczanie podjęli bohaterską obronę. „Gdyby szlachta ówczesna miała setną część tego animuszu rycerskiego co gdańskie liczykrupy – nie oparłyby się kacapy, zmykając z Polski, aż na Wołdze”, żałuje Zbyszewski.

Gdy oblężenie Gdańska trwało a sytuacja stawała się rozpaczliwa, król ryzykuje ucieczkę. Nocą w przebraniu chłopa, na łódce Wisłą, potem kilka dni przez bagna, następnie furmanką. „Ta dramatyczna ucieczka Leszczyńskiego zadziwiła Europę. Ukazały się książeczki z jej opisem, z życiorysem dwukrotnego króla. Leszczyński stał się najbardziej sensacyjną postacią epoki”. Tego nie powie autor, ale my możemy, że prawdopodobnie Stanisław był wówczas najpopularniejszym celebrytą Europy.

Schroniwszy się w Królewcu, znów obmyślał jak powrócić na tron. Jego zwolennicy zawiązali konfederację dzikowską. Jak pisze emigracyjny publicysta: „Leszczyński zapoczątkował też złudną mrzonkę szukania w Prusach oparcia przeciw Rosji. Sejm czteroletni pół wieku później powtórzył ten błąd z równie zerowym skutkiem co Leszczyński. Prusy w XVIII wieku były parszywym szakalem, który tylko węszył, co by chlapnąć z odpadków pozostawionych przez tygrysa - Rosję.” Zbyszewski pisze jeszcze, że osobistą kompromitacją Leszczyńskiego była laurka jaką wystawił młodemu królewiczowi pruskiemu, późniejszemu Fryderykowi II. „Przyszłego arcyłotra widział jako Bożego baranka.”

Gdy Leszczyński i dzikowianie negocjowali w Wersalu z francuskim premierem odbijanie tronu polskiego, gruchnęła wieść, że Francja zawarła pokój z Austrią, na mocy którego otrzymała księstwo Lotaryngii i Baru, w zamian za uznanie Augusta III Sasa królem polskim. Nie po raz ostatni łatwowierni Polacy dali się zwieść i oszukać, rozegrać jak dzieci.

„Olbrzymia Rzeczpospolita, trzecie pod względem obszaru państwo w Europie, nawet po pijanemu nie roiła, by mogła decydować o swych wewnętrznych sprawach – bez poparcia obcych. Więc pokornie ugięła się przed tłustym Sasem i uznała epizod z Leszczyńskim za skończony. Ludwik XV nakazał teściowi – dla dobra świata – zrzec się korony polskiej. 26 stycznia 1736 potulny Leszczyński, wśród płaczu i przekleństw swych stronników, abdykował oficjalnie po raz trzeci. Opuścił Królewiec i wrócił do Francji”.

Cóż powiedzieć? „Dla dobra świata” Polska jeszcze wielokrotnie później z czegoś rezygnowała, coś dawała z siebie, ten świat broniła biorąc na siebie impet niszczących sił. Świat zwykle nie odpłacał nawet miedziakami. Przykład 1920 rok, potem 1939.



Król Francji dał teściowi na pociechę świeżo zdobyte Księstwo Lotaryngii. Dał de nomine bo Leszczyński miał być figurantem a rządy miał sprawować francuski intendent. „Starego Leszczyńskiego, wiecznego emigranta, uważano za niedołęgę i sądzono, że zadowoli się szczodrą pensją półtora miliona liwrów rocznie, szumnym tytułem i rolą figuranta. Nic nie mogło być błędniejszego. Normalnie w wieku 60 lat Polacy są już rozsypującymi się ramolami. Tymczasem Leszczyński był pełen wodorowej energii, rwał się do prawdziwego - nareszcie - panowania. Przezwyciężył początkową żywą niechęć tubylców do siebie jako do wschodniego przybłędy, ugłaskał surowego La Galaziere’a (intendenta) i pomalutku wycyganił mu lejce z rąk”.

„Człowiek zabiera z sobą na tamten świat tylko to, co rozdał za życia. Ukochany przez poddanych Leszczyński przeszedł do historii Lotaryngii jako najlepszy władca, jakiego kiedykolwiek miała.”

Jak widzicie, cytuję obficie Zbyszewskiego miast silić się na swoje parafrazy czy komentarze, jego teksty są tak celne, że bodaj ich autor przemówił bezpośrednio za pośrednictwem tego bloga. W tym miejscu jednak nie mogę się powstrzymać. To, że Stanisław dopiero w wieku sześćdziesięciu lat rozwinął skrzydła i zrealizował swoje marzenia o sprawowaniu władzy, i to z tak doskonałym skutkiem, zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Bo przecież wcześniej tylko szamotał się, wstępował na tron, abdykował, uciekał, tułał się po emigracji, trwonił doskonałe przygotowanie do sprawowania funkcji. Jakże musiał być tym zirytowany, może zgorzkniały nawet, z poczuciem niespełnienia, patrzył z oddali na to, co dzieje się z Rzeczpospolitą i rwał włosy z głowy (lub z peruki). Mówiąc po obecnemu: „looser”. I nagły uśmiech losu, który wykorzystał na 200%. Tak moi mili, trzeba być długodystansowcem. Myślę, że taka nauka z tego płynie, aby nigdy nie rezygnować, nie grzebać marzeń, talentów, umiejętności, ale mieć je gdzieś na podorędziu, bo jeszcze nie wiadomo, gdzie nas Opatrzność postawi, do jakich zadań powoła. I nie czekać na to bezczynnie ale podejmować próby, nie załamywać rąk, tylko wchodzić oknem gdy nas wyrzucają drzwiami.

Oddajmy znowu głos panu Karolowi:
„Aktywność i dobre pisanie rzadko idą w parze. Leszczyński do ruchliwości we wszystkich dziedzinach dorzucił i ruchliwość pióra”.

„Był urodzonym felietonistą. Pisał zwięzłe, żywe rozprawki na różne tematy. Wdał się w publiczną przed całą Europą dyskusję z samym J.J. Rousseau na temat wychowywania dzieci. Wyższość w praktyce ojca, który wychował córkę na królową Francji, nad ojcem, którego dzieci, poprzez przytułek, wyrosły na rzezimieszków, nie ulegała kwestii. Ale i w swadzie pisarskiej, i w zręczności argumentacji filozof z Nancy nie dał się pobić mędrkowi z Genewy.”

I tu proszę Państwa, kolejny epizod, który mnie niezwykle ujął w życiorysie władcy Lotaryngii. Nie tylko dlatego, że gdyby Stanisław żył w naszych czasach, pisałby pewnie najpoczytniejszego bloga. Wiecie kim był Jan Jakub Rousseau? Jednym z największych szarlatanów intelektualnych nowożytności, facetem którego tezy z „Umowy społecznej” muszą do dzisiaj zakuwać biedni studenci prawa, a tezy z „Emila” studenci pedagogiki. Chcecie pokłócić się z nauczycielem, który poucza, że Rousseau wielkim myślicielem oświeceniowym był, chcecie zakwestionować paradygmat i zaimponować koleżankom? Przeczytajcie któreś z tych dziełek Jana Jakuba, to wystarczy, jeśli macie trochę oleju w głowie. Albo rozprawkę, której tezy zmiażdżył nasz dzisiejszy bohater, czyli „Czy odrodzenie się nauk i sztuk przyczyniło się do naprawy obyczajów?” Zdaniem Rousseau, nie. Był to wyraz zwątpienia w cywilizację ludzką, mówiąc delikatnie, a dosadniej - Rousseau opiewał nieuctwo i na piedestał stawiał człowieka dzikiego, nieskażonego kulturą. Leszczyński dał temu odpór, pisząc m.in. że nauka służy ludziom do poznania prawdy, ale też dobra. Jego zdaniem samo poznawanie natury uszlachetnia poznającego i „ład wnosi w postępowanie”.



Leszczyński uczynił ze swego dworu w Luneville ośrodek intelektualny. Założył teatr, akademię literatury, wybudował wiele pałaców i gmachów.

„Główne zainteresowanie Leszczyńskiego stanowiła jednak wciąż Polska. Założył akademię rycerską, (…) pierwowzór późniejszych Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego i Korpusu Kadetów Stanisława Augusta”

„Leszczyński był pierwszym, który zdał sobie jasno sprawę z katastrofalnego ustroju Rzeczpospolitej. Jego kapitalne dzieło „Głos wolny, wolność ubezpieczający” jest prekursorem wszystkich reform, łącznie z Konstytucją 3 Maja, przeprowadzonych z takim mozołem przez Sejm Czteroletni 60 lat później. Zmianę wolnej elekcji, ukrócenie liberum veto, podniesienie wojska do 100 tysięcy, przyśrubowanie podatkowe, ład w obsadzie urzędów – wszystko to zalecał już Leszczyński.

Są ludzie, co świadomie plotą bzdury – aby tylko być oryginalnymi, zadziwić słuchaczy. Odwrotnie Leszczyński. Głosił rzeczy mądre i rewelacyjne, owijając je w bawełnę banału, starając się je przemycić jako konserwatywne i naturalne. Ambitny pisarz pragnie sensacji, ambitny polityk jej unika. A Leszczyński był zawsze przede wszystkim politykiem. Wiedział, że radykalne reformy trzeba przeprowadzić, lecz nie trzeba nigdy z góry straszyć.

Dlatego też „Głos wolny…” tak rewolucyjny, tak odmienny w poglądach od ogólnie przyjętych wówczas w Polsce, choć napisany w roku 1733, wydał Leszczyński dopiero w roku 1749 w chwili gdy (na krótko) zwątpił o możności odzyskania korony.”

„W ciągu 30 lat w Lotaryngii Leszczyński nigdy nie przestał myśleć o powrocie na tron polski”.

„Opasły August III umarł w roku 1763. Młody stolnik Poniatowski był głównym kandydatem na króla. Aż skoczył Leszczyński z podniecenia. Przed wyblakłymi oczami zamajaczyła mu znów korona.

Co za brednia, że emigrant polityczny przyzwyczaja się do swego domku z ogródkiem, do nocnych pantofli, że zapomina o kraju, że popada w rezygnację.
Nigdy!

Szatański Leszczyński, mając 86 lat, gotów był rzucić swój pałac, dostatki, kochanki, córkę, wnuków, świetną pozycję w Europie, całą Lotaryngię do diabła i pognać do Warszawy, zaryzykować nową awanturę. Ze szwungiem, z zapałem chłopca, co rusza pierwszy raz w życiu polować na kaczki, rzucił się raz jeszcze do kampanii elekcyjnej.”

Nie udało się tym razem. Zbyszewski opowieść o królu Stanisławie kończy tak: „23 lutego 1766 zmarł Leszczyński, człowiek, który był dwa razy królem i trzy razy abdykował, który kochał Polskę, a uszczęśliwił Lotaryngię, który może by zdołał zatrzymać Rzeczpospolitą przed runięciem w przepaść, gdyby te 60 lat panował, a nie błąkał się na przymusowej emigracji.”

I jeszcze rozprawia się z właściwą sobie swadą z innymi kontrowersjami dotyczącymi tej malowniczej postaci.
„Naiwni historycy urobili sobie pogląd, że Leszczyński tak kochał Polskę, że aby do niej wrócić, gotów był ją uszczuplić. Bzdura!” Zbyszewski twierdzi, że tak wtedy było, takie czasy, ja ci dam to księstwo, ty mi tamto. Bagatelizuje to, choć w nas może to budzić niesmak, bo wiemy, co było dalej.


„Leszczyński byłby sto razy lepszym królem od Augusta II. Ale – skoro utracił koronę – byłoby sto razy lepiej dla Polski, by zrezygnował z niej naprawdę i nie wprowadzał wieloletniego zamętu.” Zbyszewski zapewne ma rację. Dwieście lat później inny Polak wyciągnął z tego lekcję i ustąpił, w imię dobra Rzeczpospolitej, nie chciał rozlewu bratniej krwi, chociaż legalnie, prawnie racja była po jego stronie. Postąpił tak Roman Dmowski po zamachu majowym w 1926 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz