piątek, 1 listopada 2024

Święto Wszystkich Super-Żywych Świętych, Wiecznie Żywych Świętych!


Dla spragnionych błyskotliwych refleksji teologicznych związanych z dzisiejszym świętem znakomity tekst homilii wygłoszonej rok temu w Święto Wszystkich Świętych przez arcybiskupa Sydney, Anthony’ego Fishera. Miałem wyjątkowe szczęście słuchać jej na żywo w Londynie podczas konferencji ARC. Ostatnio prasa cytowała jego mądre wypowiedzi z Synodu. Dajcie znać czy Wam też się ten tekst podoba? Cudem to dostałem po angielsku, a polskie tłumaczenie to dzieło Deepla i moje (oczywiście nieautoryzowane, udostępniam, bo szkoda aby takie dobre teksty nie były w czytaniu). Enjoy!

HOMILIA PODCZAS MSZY ŚWIĘTEJ W UROCZYSTOŚĆ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH

KONFERENCJA ARC, KOŚCIÓŁ ŚW. MAŁGORZATY, CANNING TOWN, 2023 R.

abp sydney, anthony fisher

Wszystkich Świętych nie jest tak naprawdę świętem wszystkich świętych. Nie jest to uroczystość tych "żywych świętych", którzy są wśród nas, przejrzystych na Bożą łaską, wykazujących się niezwykłymi cnotami. Nie jest to również święto tych, którzy stają się świętymi, a których św. Paweł odważył się już nazwać "świętymi". Nie, we Wszystkich Świętych nie chodzi o żywych świętych.

Ale byłoby dziwne powiedzieć, że jest to święto wszystkich zmarłych świętych. To dlatego, że chociaż umarli, nie wierzymy, że święci są martwi. W naszych wyznaniach wiary wyznajemy wiarę w świętych obcowanie, przebaczenie grzechów, zmartwychwstanie ciała i życie wieczne. Wierzymy więc, że święci są bardziej żywi w niebie niż kiedykolwiek byli na ziemi. Zamiast Święta Wszystkich Umarłych Świętych, dziś obchodzimy Święto Wszystkich Super-Żywych Świętych, Wiecznie Żywych Świętych!

Chociaż Paweł z radością używał słowa "święty" do opisania każdego chrześcijanina - ponieważ wszyscy jesteśmy, miejmy nadzieję, świętymi w trakcie stawania się nimi - większość z nas czułaby się niekomfortowo, gdyby nazywano nas świętymi. Częściowo taka nieśmiałość odzwierciedla właściwą pokorę: znamy nasze słabości i wady; wciąż mamy wiele do zrobienia, lub Bóg ma, aby przygotować nas na niebo. Ufamy, że większość z tego przygotowania wydarzy się w tym życiu, ale część może być jeszcze wymagana w czyśćcu. Czujemy jednak, że na tym etapie nie jesteśmy jeszcze gotowi na niebo, nie jesteśmy jeszcze udoskonaleni. 

Drugim powodem, dla którego ludzie mogą być powolni w mówieniu lub myśleniu o tych, którzy są w niebie, jest to, że szczerze mówiąc niewiele wiemy o życiu w niebie. Jest ono poza naszym doświadczeniem. Oczywiście, w Biblii jest wiele przebłysków świętych w niebie. Wiemy, że Chrystus powrócił z martwych jako obietnica życia po śmierci (1 Kor. 15 itd.). Ale to, co oznacza dla Niego "zasiadanie po prawicy Ojca w chwale" i jakie będzie dla nas życie pozagrobowe, jest nadal dość tajemnicze. Jak powiedział słynny filozof Ludwig Wittgenstein: "To, o czym nie możemy mówić, musimy pominąć milczeniem".  Niektóre rzeczy są poza naszym obecnym zrozumieniem lub artykulacją. Niebo i życie świętych mogą w dużej mierze należeć do tej kategorii, a wszystko, co o nich powiemy, będzie bardziej rozpraszające niż odkrywcze.


Innym powodem, dla którego ludzie mogą być niechętni świętym, jest to, że uważają, że życie jako święty jest po prostu zbyt trudne. "Uczyń mnie czystym", modlił się młody Augustyn, "ale jeszcze nie teraz". Bycie przeciętną mieszanką dobra i zła może wydawać się na razie wystarczające. Niewielu z nas może być świętymi w pełnym tego słowa znaczeniu przez cały czas. I tak długo jak pokutujemy na tyle, aby dostać się do tylnych rzędów niebiańskiego kina, to wystarczy. (Jeszcze do tego wrócę...).

Rozważmy jednak czwarty powód, dla którego wielu ludzi nie chce myśleć o świętości i być świętymi: uważają, że świętość jest nudna. Popkultura mówi nam, że bycie w niebie oznacza wieczne siedzenie na chmurze, wpatrywanie się w jeden kierunek, granie na harfach i śpiewanie hymnów przez cały dzień - wszystko to jest bardzo nużące. Ale wiara chrześcijańska podkreśla, że w niebie czeka nas doskonały pokój, wieczny odpoczynek, całkowite spełnienie i to nie dlatego, że obniżyliśmy poprzeczkę tego, co nas satysfakcjonuje. Do nieba zabierzemy wszystko, co w nas najlepsze, odnowione i oczyszczone, i wszyscy będziemy kimś więcej, a nie kimś mniej (LG 48-51; KKK 1023-29 itd.). Zamiast być nużącym, życie świętych jest, jak wyjaśnił Benedykt XVI, "najwyższym momentem satysfakcji, w którym całość obejmuje nas, a my obejmujemy całość". To "jak zanurzenie się w oceanie nieskończonej miłości... życie w pełnym tego słowa znaczeniu, zanurzanie się wciąż na nowo w ogrom bytu, w którym po prostu ogarnia nas radość" - powiedział papież. 

 


Po piąte, popkultura często sugeruje, że w życiu pozagrobowym zrzucamy nasze ciała jak stare ubrania i zostawiamy za sobą materialny wszechświat, stając się duchami, aniołami lub częściami jednego wielkiego kosmicznego ducha. Byłoby to jednak wyrządzenie nam krzywdy. Bez ciał nie bylibyśmy już dłużej istotami ludzkimi; życie w niebie byłoby raczej umniejszeniem niż wzbogaceniem. Nie, w zmartwychwstaniu nasze ciała są uwielbione tak jak ciało Chrystusa. Chociaż ściany i drzwi, czas i przestrzeń już Go nie ograniczały, Zmartwychwstały Pan mógł być dotykany i mógł jeść: Był wcielony. Tak więc nie porzucamy świata materialnego dla duchowego ani nie budzimy się na chmurze po tym, jak wszystko inne zostało zniszczone: będzie nowe niebo i nowa ziemia, których częścią będą nasze własne ciała.

Jeśli więc wiele z tego, co popkultura mówi nam o niebie, jest mylące, jak najlepiej wyobrazić sobie ten "błogosławiony" stan? Giovanni di Fiesole, znany potomnym jako Fra Angelico, był XV-wiecznym dominikańskim bratem-teologiem, beatyfikowanym przez św. Jana Pawła II i ogłoszonym patronem artystów chrześcijańskich. Wśród jego obszernego dorobku znajduje się wiele wersji komunii świętych. W niektórych aniołowie i święci rozmawiają, czule się obejmują, a nawet tańczą pośród raju muzyki, kwiatów, śmiechu i czystego piękna.

Dalecy od homogenizacji, święci Angelico niosą ze sobą swoje historie, opowiedziane w ich fizjonomiach i kostiumach, teraz gloryfikowanych, ale wciąż zindywidualizowanych. Wyrażają różne osobowości i patrzą w różnych kierunkach, niektórzy kontemplują, inni są bardziej aktywni, niektórzy pogrążeni w rozmowie, inni skupieni na czymś innym, co ich interesuje. Wszyscy są w domu, ponieważ niebo jest naszym upragnionym powrotem do domu (J 14:2-4; 2Kor 5:1; Flp 3:20). Tutaj ukochani są ponownie zjednoczeni, wszystkie nasze najgłębsze pragnienia są spełnione: nasze pragnienie prawdy, piękna i dobra, miłości i pokoju, w świecie bez alienacji, niezgody lub sfrustrowanych pragnień, bez chorób, cierpienia i śmierci, bez smutku i łez (Iz 25:8; Ap 7:17; 21:4 itd.).

ÍËÔ

Jest tak wiele do powiedzenia na temat tego szczęśliwego miejsca, jakim jest niebo, tego błogosławionego stanu, jakim jest bycie świętym. W "Przewodniku Autostopowicza po Galaktyce" Douglasa Adamsa ogromny superkomputer o nazwie Głęboka Myśl spędza 7,5 miliona lat na obliczaniu "odpowiedzi na ostateczne pytanie dotyczące życia, wszechświata i wszystkiego", a odpowiedzią tą jest, komicznie, 42; niestety do tego czasu nikt już nie pamiętał, jakie pytanie zostało zadane Głębokiej Myśli. Więc pozwól, że ci powiem: ostateczne pytanie brzmi: jak być szczęśliwym na zawsze? Odpowiedź na to: dostać się do nieba.

To jest sens życia. Poznać, kochać i służyć Bogu, bliźniemu, sobie. Zachowywać dziesięć przykazań, które pokazują nam, jak kochać Boga i rzeczy Boże, takie jak kult, rodzina, życie, miłość, prawda, osoby, dary tej ziemi i praca ludzkich rąk. Żyć błogosławieństwami ogłoszonymi przez Jezusa w dzisiejszej Ewangelii (Mt 5, 1-12), które są wymiarami życia w królestwie Bożym. Kochać tak, jak kochał Chrystus. Oddawać cześć w duchu i prawdzie, która w najlepszym wydaniu jest przedsmakiem życia wiecznego, liturgii niebiańskiej, uczty eschatologicznej, komun

ii świętych (por. GS 38). Wszystko, co robi Kościół, ma na celu doprowadzenie nas do nieba. A kiedy zastanawiamy się na naszej Konferencji ARC, co jest potrzebne tutaj na ziemi, więcej świętych jest z pewnością częścią odpowiedzi!

 


Uczyń mnie czystym, Panie, ale jeszcze nie teraz? Nie, Panie, przygotuj mnie do nieba już teraz. Mogę mieć jeszcze tylko jedno stulecie, jeszcze jedną dekadę, jeszcze jeden rok, jeszcze jedną minutę na tej ziemi (por. 1 Tes 4 i 5). Uczyń mnie świętym pilnie, natychmiast, Panie. Zainspiruj mnie i uzdolnij do robienia niezwykłych rzeczy lub robienia zwykłych rzeczy z niezwykłą łaską - w mojej rodzinie, przyjaźniach, studiach, miejscu pracy, biznesie, czasie wolnym, gdziekolwiek - dla bogatszych lub biedniejszych, w chorobie i zdrowiu, aż do śmierci. Również moi bliscy, dalsza rodzina, parafia, koledzy, rodacy i ja: wszyscy jesteśmy niespokojni, Panie, dopóki nie spoczniemy w Tobie. Więc przygotuj nas, słodki Jezu, abyśmy znaleźli nasz odpoczynek w Tobie. A w swoim czasie, Panie, dołącz mnie do komunii Wszystkich Świętych w niebie, gdzie będę najprawdziwszym sobą i będę żył najpełniej - i na wieki wieków! Amen.

sobota, 3 sierpnia 2024

Jeszcze kilka słów o ceremonii otwarcia Olimpiady

 


Całe natężenie uwagi, dyskusji, obrażenia i przeprosin (bardzo trefnych, polecam celny komentarz bp Barrona w tej sprawie) skupiło się na scenie imitującej Ostatnią Wieczerzę. Czy ma znaczenie, że to obraz Leonarda da Vinci, co myślał da Vinci, etc. albo czy to nie inny obraz (niezła wrzutka btw) – nie, nie ma żadnego! Ważne, że była to parodia ważnego, kluczowego wydarzenia dla chrześcijan, kluczowego dla Boga, który dał swoje ciało i swoją krew, uczynił coś najbardziej nieprawdopodobnego i wielkiego, i bez względu na to, czy ktoś w to wierzy, czy wydaje mu się to jedynie śmieszne, powinien to uszanować. I tak w ogóle to mógłby uszanować dla siebie samego, „na wszelki wypadek”, gdyby jednak Bóg istniał i był wszechmogący. Pomijam w tej chwili komentarze różnych zakompleksionych katolików, „może nie to mieli na myśli”, „może jesteśmy przewrażliwieni”, innych „usprawiedliwiających” performance, z pewną nieśmiałością ośmielających się uznać to za kontrowersyjne, skoro pochodzi z Francji, z zachodniej Europy, etc. Co ciekawe, zachodni świat katolicki wydaje mi się bardziej jednoznaczny w ocenach niż polski. My tu, w krainie Wisły i Odry, wydajemy się jacyś tacy zahukani, nieśmiali, przygaszeni, jakbyśmy uwierzyli, że nie mamy prawa zabierać głosu w żadnej sprawie bo przecież w Kościele znaleziono pedofili. Katolicy amerykańscy, francuscy wydają się być lepiej zorganizowani, bardziej jednoznaczni, energiczni. Tak mi się wydaje, ale mogę się mylić.

Ale nie o tym chciałem tak naprawdę. Czy gdyby nie ta scena z Wieczerzą to wszystko było okej? Czy było okej aby podczas uroczystego otwarcia igrzysk, święta sportu, pokoju, radości, gdzie wygrywają najlepsi, wskutek pracy, wysiłku, talentu; gdzie ma królować fair play, gdzie przedstawiciele tylu narodów, państw, o których nie mieliśmy nawet pojęcia, że istnieją, rywalizują ze sobą w atmosferze braterstwa, solidarności - i że podczas otwarcia takiej imprezy, ktoś postanowił zorganizować globalną indoktrynację? Czy jest okej, że w tym performance z udziałem przedstawicieli wszystkich liter znanego już powszechnie skrótu, facetów poprzebieranych za kobiety a może odwrotnie, trudno było się dokładnie zorientować - brały udział dzieci? W związku z tym, że performance miał bardzo seksualną atmosferę, czego miała być to promocja? Co autorzy chcieli pokazać? Jak to się ma do zagrożenia pedofilią? Czy wszyscy wrażliwi na to zagadnienie, uznają, że czymś normalnym dla dziecka jest uczestnictwo w takim występie w osobami, którym ze spodenek wyglądają pewne organy płciowe? Jaki wpływ na te dzieci miało to w czym uczestniczyły? Ile było prób, ile tygodni przygotowań? Dlaczego nikt ze znanych tropicieli pedofilii i nadużyć się nie odezwał, nie zaniepokoił losem tych dzieci, nie zaprotestował? A może tylko ja to przeoczyłem?

I na końcu pytanie: czym jest „nieprawość”, o której mówił Jezus? Która przecież dodatkowo może się „wzmagać”?

Wątki apokaliptyczne rozwijali inni, większość twitterowiczów na pytanie Muska, odpowiedziała, że ceremonia przypominała im spektakl satanistyczny. Jeszcze więc tylko wątek terroru rewolucji francuskiej. Jak można bawić się takim tematem? Robić show, wypuszczać kolorowy dym, aranżować odcięte śpiewające głowy. Jak można „robić sobie śmiechy” z tych przerażających historii, przesyconych okrucieństwem, o jakim nam się nie śniło w najgorszych snach. Inni późniejsi zbrodniarze inspirowali się rewoltą francuską, Goebbels nie szczędził pięknych słów pod jej adresem. Zgilotynowana w efekcie sfingowanego procesu, odarta z godności, prześladowana królowa Maria Antonina, śpiewa z odciętą głową z okien więzienia, w którym spędziła ostatnie 77 dni swojego życia. To jest makabreska, skandal. Ale oni są tak pewni swego, że mogą sobie na to bez problemu pozwolić. Więc sobie pozwalają. Obyśmy nie oglądali jeszcze wielu innych rzeczy gorszych niż to.



niedziela, 28 lipca 2024

Karczemne bachanalia na otwarciu Olimpiady w Paryżu


Karczemne bachanalia na otwarciu Olimpiady w Paryżu

Oglądałem w piątek wieczorem długi fragment ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Wielki show, performance, w którym bierze udział całe miasto ze swoimi monumentalnymi zabytkami. Ekscentrycznie, oryginalnie, kolorowo, z dopracowaniem detali - to mogli wymyślić tylko Francuzi. Gdy operator przedstawiał widok z drona, pomyślałem – „ależ to jest jednak wspaniałe miasto”! I te niezliczone barki, łódki, łodzie, z olimpijczykami różnych nieznanych nam krajów na pokładzie, co za świetny pomysł! Nieco zakłócany przez czasem zbyt intensywny deszcz. Wprzęgnięcie orkiestry gwardyjskiej z mundurach w wykonanie popowej piosenki z tancerkami wijącymi się w sensualnym tańcu, hm, ciekawe, zaskakujące, trochę w stronę Monthy Pytona, ale jeszcze powiedzmy w porządku. Ale scena ze śpiewającą głową Marii Antoniny, z budynkiem spowitym dymem w kolorze purpury, złowrogo przypominającym morze wylanej krwi, podczas gdy postać zgilotynowanej królowej sklonowana, by stać w co drugim oknie, wesoło sobie śpiewa wymachując tą ściętą głową, bardzo teatralne, zaskakujące ale to już raczej niesmak, Monthy Pyton do kwadratu, zabawianie się tematem terroru, okrucieństwa. To wydało mi się powiedzmy co najmniej kontrowersyjne. A scena z trójką studentów, podszyta erotycznym pożądaniem, niesmaczna, wulgarna, coś co nie powinno mieć miejsca w takim miejscu, w takim momencie. Nachalna propaganda agendy LGBTQ etc.

Kiedy rano otworzyłem fejsbuka (cóż, tak właśnie było), wyskoczyła mi natychmiast krótka rolka z bp Barronem mówiącym o „mockery” z chrześcijaństwa podczas ceremonii otwarcia igrzysk, zerknąłem na twittera – i dopiero dowiedziałem się, co się wydarzyło. Nie musiałem tym razem sam mierzyć się ze swoimi absmakami i niesmakami, jak co do części, którą obejrzałem wcześniej, inni dokonali interpretacji i wyciągnęli wnioski za mnie. Nie mylili się.

To wszystko co mogłoby uchodzić za drapieżną wizję artysty, reżysera, było niewątpliwie zamierzone. Dlatego został przecież wybrany do tego zadania. Nie mogło być inaczej. Miało być transgresyjnie, i było, miało być danie prztyczka w nos i gnębienie tych niedobitków chrześcijan, i było, jednak przede wszystkich miała to być chwała dla rewolucyjnej i post-rewolucyjnej Francji. Francji opanowanej przez spiskowców i ich potomków, uczestników różnych tajnych stowarzyszeń, którzy doprowadzili do rewolucji, ścięcia swojego króla, królowej, i jeszcze kilkudziesięciu tysięcy osób. Którzy utopili Francję w morzu krwi, splądrowali, zniszczyli i rozkradli tysiące kościołów, zakonów, zniszczyli co się tylko dało zniszczyć aby budować nowe. Już bez Boga. I pilnie tego strzegą. Nie ma wolności dla wrogów wolności, i to my określamy, kto tym wrogiem jest. Czyż nie tak jest?

Dla największych niedowiarków chyba stało się zupełnie jasne, że duch rewolucji francuskiej, jest cały czas obecny we współczesnej Francji, ba, w całym świecie, uosabiany m.in. przez rządzących, Macrona i innych. Co oni proponują? Widzieliśmy sami: transgresję, wielkie bunga-bunga i brutalność wobec opornych. Nie taniec na Titanicu, ale orgię na Titanicu.

Dalekie od komunizmu? (To nasz wątek polski, żenujące zawieszenie legendy sportowego dziennikarstwa Przemysława Babiarza, bo czyżby jakiś nadgorliwy pryszczaty adept panującej ideologii chciał się podlizać?) To przecież dokładnie te same podstawy, piękne słowa, idee, o świecie bez granic, pokoju, wolności, równości, braterstwie a potem są równi i równiejsi, jest terror i morze krwi. Komunizm kojarzy się z wersją wschodnią, siermiężną, w gumofilcach i kufajkach z Syberii. Dlatego to marzenie na Zachodzie wciąż jest żywe, nie o tym komunizmie zrealizowanym już na Wschodzie na sposób wschodni, przaśny, ale o takim bardziej nowoczesnym, ładniej opakowanym, sterylnym, jak o tym można posłuchać w piosence „Imagine” albo poczytać u tych, którzy pouczają nas z pokładów prywatnych odrzutowców, że „nie będziemy mieć nic i będziemy szczęśliwi” a sztuczne mięso będzie smakować prawie tak jak prawdziwe.

Światem kierują albo chcą nim kierować szaleńcy. Kiedyś oglądaliśmy takich szaleńców w starych filmach z Jamesem Bondem: facet ze złotym zębem, szalony miliarder z siedzibą w jakiejś skalnej grocie na bezludnej wyspie…. Teraz stoją na czele rządów, korporacji, operują miliardami i chcą urządzać dla nas świat na nowo.

To co widzieliśmy w Paryżu nie jest żadnym przełomem. To dzieje się na co dzień, ta wizja jest wdrażana od lat. Mieliśmy niedawno wprost satanistyczny performance na Eurowizji i wiele innych przegięć, których nie powinno być z sferze publicznej. Po prostu tym razem była wielka widownia, i o to oczywiście też chodziło. Może dzięki temu zrozumiemy wszyscy, że to nie jest myzianie, że to jest wojna ideowa. Że po tamtej stronie są ludzie nie mający nic sensownego do zaproponowania, z wizją z piekła rodem, której realizacja powoduje, że Europa powoli ale konsekwentnie umiera. Ten rak toczy Francję ale i cały stary kontynent (już w dosłownym tego słowa znaczeniu stary) od lat i pokoleń. Ostatnie wybory koalicja Macrona i skrajnej lewicy wygrała we Francji już tylko dzięki głosom muzułmanów. Macron i odważni twórcy ceremonii otwarcia igrzysk wiedzą, że ich świętości szargać nie wolno.

Co my na to wszystko? Teraz trwa wielka imba w mediach społecznościowych. Wzmożenie: komentujemy, lajkujemy, udostępniamy. Marion Marechal, siostrzenica Marine le Pen wrzuciła w media społecznościowe twit, że to nie jest Francja, że to szaleństwo skrajnej lewicy. Fajnie, wiele milionów wyświetleń. Rod Dreher skomentował to z kolei tak, że i co z tego, skoro ta prawdziwa Francja nie zrobi z tym nic. I ona ma rację, i on - najpewniej - ma rację,

Czy my coś możemy zrobić? Dzisiaj natrafiłem w Piśmie na fragment Mateusza rozdział 24, gdzie uderzyły mnie słowa: „ponieważ wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu”. Jeśli wzmoże się nieprawość, nieprzyzwoitość, szarganie świętości, deptanie uczuć innych - osłabnie miłość wielu. A wtedy bez miłości świat będzie gorszym miejscem, bardziej brutalnym, bezlitosnym. Cały czas takim jest w krainach, gdzie chrześcijaństwo wcale nie zawitało lub jest jeszcze bardzo słabe. Takim świat będzie się stawał w miejscach, gdzie chrześcijańska kultura, szacunek dla człowieka, postrzeganie dziesięciu przykazań jako wyznacznika akceptowalnych działań - dramatycznie słabnie. A zatem musimy coś robić!

Czy coś konkretnego możemy zrobić aby powstrzymać to szaleństwo? Jeśli każdy przekonałby pięć osób, dostarczył im faktów, wiedzy, zmuszających do myślenia, wyciągania wniosków? A te pięć osób nigdy więcej nie zagłosowałoby na szarlatanów, trefnisiów za cały swój program mających tylko nagrywanie rolek na instagrama…..

Marzenie.


piątek, 5 lipca 2024

Maurice Ollier R.I.P.

 

Eurojam Viterbo 1994, po lewo Maurice Ollier, mini-szkolenie dla delegacji polskiej

Dzisiaj nad ranem zmarł Maurice Ollier. Wielki, mądry a przy tym skromny człowiek, przyjaciel Polski i Polaków, osoba, która położyła wielkie zasługi dla powstania Skautów Europy w Polsce. Miał osiemdziesiąt lat, dobre życie i piękną śmierć. Odchodził powoli przez kilka dni, podczas których u jego „łoża śmierci” zgromadziła się cała jego rodzina, dzieci i wnuki, które towarzyszyły mu w przejściu do lepszego świata.

O tym wszystkim informował nas Zbyszek Minda, który z Maurice’m był najbliżej i na początku, i w ostatnich latach, a teraz w bieżącym kontakcie z jego dziećmi. Zamieścił już piękne wspomnienie na swoim blogu, do którego odsyłam Tutaj.

Pozwolę sobie na kilka refleksji i wspomnień z mojej strony, a na końcu zamieszczam fragment większej całości, nad którą od jakiegoś czasu pracuję.

Maurice’a poznaliśmy w styczniu 1994 roku w Warszawie. Przyjechał z delegacją na negocjacje dotyczące naszego ewentualnego wstępowania do Federacji Skautingu Europejskiego. Cytował jak z rękawa przykłady z historii Polski, od Królowej Jadwigi po Jana III Sobieskiego, wyznał, że przed przyjazdem przeczytał dużo książek o Polsce. Dwa lata później będąc u niego w domu zobaczyłem ten stos, miał jakieś 70 centymetrów wysokości.

Potem był Eurojam w Viterbo i w Le Puy, gdzie Maurice cały czas nas edukował. Mieliśmy mini-szkolenie na obozowisku w Viterbo, najlepsze jednak były wieczorne rozmowy albo rajd do obozowiska dziewczyn, gdy Maurice tłumaczył nam różnice w wychowaniu dziewczyn i chłopaków. Mam wiele scen przed oczami, ciągle żywych. Wieczór, zachodzące nad koronami drzew słońce, odgłos cykad i dziesiątki ognisk harcerskich, przy których rozbrzmiewa radosny, młodzieńczy śpiew, okrzyki, entuzjazm tak jak tylko Skauci Europy potrafią. Idziemy w kilku z Maurice’m, który nagle przystaje i jakby nasłuchuje, po czym odwraca twarz w naszą stronę:

- Widzicie? Słyszycie to? Jeśli chcecie coś zrobić dla Polski, opowiedzieć ją młodym ludziom z innych krajów, podzielić się piękną historią, uświadomić, bo oni przecież nic, ale to nic o niej nie wiedzą, możecie to zrobić przy takich ogniskach.

Wycieczka do obozu przewodniczek, Viterbo 1994

Kolejna scena, jakże profetyczna, gdybyśmy mieli jakiegoś poetę w naszym gronie, powinien powstać o niej przejmujący wiersz. Jest 1996 rok, wielka pielgrzymka Skautów Europy z okazji 1500-lecia chrztu Francji. Jesteśmy tam całym autokarem z Polski. Czekam z Maurice’m na wielkiej łące pod lasem, gdzie ma powstać obozowisko. Nagle podjeżdżają autokary, może dwadzieścia, może trzydzieści, dużo. Wysypują się z nich wędrownicy i przewodniczki, a z każdego z autokarów dodatkowo kapłan. Jeden w szarym habicie, drugi w białym, trzeci w brązowym, a z czwartego ksiądz w czarnej sutannie. Jest ich kilkudziesięciu, tyle ile autokarów. Ten widok jest niesamooowity! Robi na mnie wrażenie, Maurice to widzi i oczywiście natychmiast wykorzystuje aby wygłosić krótką pogadankę. Że służymy Kościołowi, dając marynarzy, którzy zaciągają się pod różne bandery, że skauting nie buduje swojego okrętu, płynącego przez życie pod swoją, odrębną banderą. Nie. Wychowujemy ludzi dla ruchów, dla różnych miejsc w Kościele i w społeczeństwie, którzy idą w życie w te różne miejsca i mają je zmieniać. I ta różnorodność duchowości, powołań, jest oznaką zdrowego ducha, tego że dobrze pełnimy służbę, realizujemy naszą misję. On mówi to o organizacji francuskiej, ale dobrze wiem, że mówi to dydaktycznie, z zamysłem, w dobrej wierze, przekazuje wszystko co wie, dzieli się doświadczeniem, esencją, że może Polska pójdzie tym tropem, że coś w tych głowach słowiańskich może zostanie. Szkoda że tak słabo znam francuski, szkoda, że nie mogę wszystkiego, w detalach wyłapać z jego wypowiedzi, które są uprzejme, dostosowane do słuchacza, powtarza najważniejsze tezy, gestykuluje, upewnia się, że przekaz dociera. Wiele razy potem jeszcze o tym usłyszymy: nie statek, lecz marynarze pod różne bandery. Ten widok autokarów i wielkiej różnorodności kapłanów, najpewniej w większości byłych szefów skautów Europy, jest tak ilustracyjny, tak mocny!

Pielgrzymka do Reims, 1996, fajne zdjęcie Maurice'a z moją przyszłą żoną 
(szkoda, że ja nie mam takiego-;))

„ (…)

Pierwszy wyjazd na obóz szkoleniowy Charlemagne do Francji, kwiecień 1995

Wyjechaliśmy we dwóch Zbyszek Minda i ja. Mieliśmy wziąć udział w międzynarodowym: francusko-niemieckim obozie szkoleniowym Charlemagne, Karol Wielki. W miejscu szczególnym go wiosce gdzie urodziła się Joanna d’Arc. Cali Francuzi, za to ich od początku polubiliśmy. Symbole, genius loci, detale, w których kryje się sens, nazwane detalami jedynie dla niepoznaki. Najpierw jednak Święta Wielkiej Nocy z rodziną Maurice’a Ollier’a. Zapowiadało się świetnie, i tak też było. Dojechaliśmy w Wielki Piątek. Jeszcze w Wielki Czwartek byliśmy wieczorem na liturgii u Dominikanów na Freta w Warszawie. Wspaniała liturgia, ale to „tylko” Wielki Czwartek, wiadomo najbardziej normalna msza w porównaniu do liturgii kolejnych dni. W piątek Maurice zabrał nas w centrum Paryża do kościoła blisko jego biura, w którym zostawiliśmy plecaki. Na liturgii średnia wieku grubo po rozpoczęciu wieku emerytalnego, wszyscy siedzą, cały czas siedzą. Na koniec Komunia Św. Kapłan szybko usiadł a rozdawały ją dwie kobiety, jedna ubrana w dżinsy i długi, wełniany, rozwleczony sweter. Druga, nie lepiej. Byliśmy w ciężkim szoku. Po opuszczeniu kościoła musieliśmy mieć nietęgie miny, bo Maurice zaraz powiedział, żebyśmy się nie martwili, jutro zabierze nas na liturię w swojej parafii, gdzie jest normalniej, prawie tak jak w Polsce. To „prawie” trochę nas zaniepokoiło, ale byliśmy i tak pełni ogólnego podekscytowania.

Maurice odbiera nas od Laurent'a Wallut'a, Paryż 1995

Następnego dnia faktycznie udaliśmy się do parafialnego kościoła w Elancourt, miejscowości na przedmieściach Paryża, zbudowanego wśród wielkich bloków z płyty. Trochę nas zdziwiło, że we Francji, którą dotąd znaliśmy z domków i domów istnieje osiedle przypominające Ursynów. Okazało się, że we Francji też rządzili socjaliści, wprowadzając na swoją modłę podobne pomysły jak w krajach bloku komunistycznego. Tu było ładniej, więcej zieleni, czysto ale jednak duża gęstość zaludnienia i wiele pięter.

Kościół był szerszy niż dłuższy i właściwie nie miał prezbiterium. Na liturgii Wielkiej Soboty było wielu ludzi, dużo młodzieży, normalna służba liturgiczna, śpiewy. Na koniec uderzyło nas tylko to, że zaraz po zakończeniu liturgii, zanim jeszcze kapłan i asysta liturgiczna doszli do zakrystii, tłum zaczął niesamowicie głośno gadać. Piszę „gadać”, ponieważ zgiełk zrobił się niesamowity, wszyscy w jednym momencie zaczęli ze sobą rozmawiać. To był zgrzyt. Maurice znowu kątem oka zauważył, że my to tak odebraliśmy, jako zgrzyt właśnie. Jakimż on był bacznym, wrażliwym obserwatorem i wspaniałym gospodarzem zainteresowanym samopoczuciem nawet tak młodych gości! Maurice zagadnął do nas od razu jak wyszliśmy na zewnątrz.

- Wiem, wiem. Poczekajcie, jutro zabiorę was w jeszcze inne miejsce. Jestem pewien, że tam wam się spodoba.

Następnego dnia, w niedzielę wielkanocną, ruszyliśmy samochodem poza miasto. Jechaliśmy dłuższą chwilę wśród pól, lasów i łąk, by dotrzeć do małej miejscowości na jeszcze dalszych obrzeżach Paryża. Dotarliśmy do kościoła, otoczonego niezliczoną ilością zaparkowanych samochodów.

Wchodzimy do środka, a tam pełen kościół, mnóstwo młodych ludzi, młodych małżeństw, granatowe kurtki i płaszcze, malcy w krótkich spodenkach, Francja elegancja. Ktoś rozdaje teksty pieśni. Po chwili zaczyna się Msza Św. Piękna asysta, kilkunastu ministrantów w białych albach, świece, kadzielnica, i skupiony młody kapłan, dyskretnie pozdrawiający uśmiechem zgromadzonych. Msza była wspaniała, Paryż wart był Mszy, to znaczy przyjazd tutaj był tego wart, pomijając wszystko, nawet ze względu na tę jedną Mszę. Była to zwyczajna Msza, taką jaką znamy z naszych kościołów, ale odprawiana bardzo nabożnie, na której wszystko było jak należy od początku do końca. Uroczysta, okadzenie, świece krążące od ołtarza do ambony. I kazanie, płomienne. Ksiądz miał małe karteczki, kilka, na których najwidoczniej miał wynotowane punkty, które rozwijał. Ludzie zasłuchani. On precyzyjny, tłumaczący starannie aby być dobrze zrozumianym. Krótko, mimo niedzieli. Śpiew – znakomity! Wychodzimy poruszeni, w megapozytywnym nastroju, na pewno widać to po nas. Maurice uśmiecha się, chce zadać „rozstrzygające pchnięcie szpadą”.

- Chodźcie ze mną, jeszcze jedna rzecz.

Idziemy do zakrystii. Ksiądz już rozebrany z ornatu i alby, podchodzi od razu do Maurice’a. Witają się serdecznie, zagadują, po czym Maurice odwraca się od razu w naszą stronę i przedstawia nam kapłana.

- To ksiądz Pierre. Był skautem i drużynowym w naszym hufcu.

Tak! Wiedział jak nas podejść, jak rozłożyć na łopatki, jak totalnie zdobyć. Przybijamy piątkę, wymieniamy jakieś krótkie uwagi i pozdrowienia. Wychodzimy.

Jesteśmy pod wrażeniem. Znowu, trochę więcej rozumiemy o co tu chodzi. O co chodzi z tymi Skautami Europy, jakich ludzi ten ruch wychowuje i ma wychowywać. Jaki jest jego cel. Jesteśmy zmotywowani do działania.

Pielgrzymka do Reims, 1996, posiłek, 
jak widać Maurice wykorzystuje każdą chwilę na przekazywanie swojej wiedzy

Maurice jest człowiekiem, który położył wielkie zasługi dla powstania skautingu europejskiego w Polsce. Chciałem napisać „może i największe”, ale po namyśle nie chcę oceniać, wydawać sądów, itd. każdy ma swojej zasługi, niechaj policzone zostaną tam po drugiej stronie. Chciałem tak napisać bo oczywiście były osoby bardziej zaangażowane, czasowo na pewno, decyzyjne, ówcześni komisarze federalni: Gildas Dyevre, potem Pierrette Givelet, sekretarz federalny Jeanne Taillefer, niestrudzony Laurent Wallut, Jacques Mougenot i wielu innych. Jednak osobą, która najbardziej rozumiała, że Polska to nie Francja, najumiejętniej tłumaczyła i najgłębiej rozumiała i mówiła o niuansach był Maurice Ollier. Wtedy jako doradca właściwie, poproszony o tę misję, rewitalizowany ze skautowej emerytury. Jak mieliśmy się dowiedzieć później, człowiek który „zęby zjadł na skautingu”, był Komisarzem Federalnym, potem czy wcześniej ale pierwszym etatowym pracownikiem stowarzyszenia francuskiego, który wiele rzeczy „postawił”, „uruchomił”. Prywatnie mąż sympatycznej żony i ojciec czwórki dzieci. Mieliśmy je wszystkie poznać. Przy okazji okazało się, że jedną z dwóch przewodniczek o imieniu Cecile, które po cichu adorowało wielu wędrowników podczas wędrówki euromootowej do Le Puy, jest jedna z córek Maurice’a😉  (…)”

 

środa, 3 lipca 2024

KILKA HISTORII, KTÓRYMI CHCIAŁEM SIĘ PODZIELIĆ Z WAMI


Taką przyjemność nam tu zrobiliście, Dobrzy Ludzie, dobrym słowem i życzeniami pod zdjęciem upamiętniającym dwudziestą siódmą (nie do wiary!) rocznicę naszego ślubu, że w ramach jakiejś wzajemności i wdzięczności chciałbym coś tu dla Was umieścić. Napisać coś niebanalnego albo chociaż przepisać skądś. Coś dającego wartość, może inspirację, może zadziwienie, może choć uniesienie brwi. Jedna myśl, jedno zdanie, jedno słowo. Tak lapidarnie mi się nie uda, jeśli w ogóle, ale postaram się jak najkrócej. Mimo wszystko jednak zanim zaczniecie dalej czytać lepiej zaparzcie sobie herbatę, wyjmijcie z lodówki zimny napój, zerwijcie kapsel, zapalcie cygaro, zarzućcie nogi na stół, a może rozeprzyjcie się na leżaku, w fotelu, nie wiem co jeszcze tylko chcecie, by było Wam wygodniej. Może wciągniecie się w kolejny mecz jak ja wczoraj w mecz Portugalii ze Słowenią. Lubię tego Cristiano Ronaldo, jest taki szczery w swoich emocjach, nie udaje, że nic się nie stało, nie zgrywa Greka, gdy schrzani karnego. To jest takie autentyczne, duży chłop a płacze jak dziecko. Jego mam siedzi na trybunach, a mogła go przecież nie urodzić. Znamy tą historię. Jednak nie maże się ale nadrabia, walczy, biega, jest w całości zaangażowany, ze swoimi mięśniami, siłą, męskością, ale i emocjami.

Ostatnio w artykule z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy urodzin Chestertona wyczytałem, że właściwie był gotowy na konwersję do Kościoła katolickiego już w momencie napisania „Ortodoksji”. Jednak formalnie zrobił to dopiero 14 lat później. Przyczyną była delikatność wobec żony, niejako czekanie na nią, nie chciał sprawić jej przykrości, a ona opierała się temu. I tak nie obyło się bez niezrozumienia, Frances przystąpiła do Kościoła dopiero kilka lat później. Wzruszył mnie tą swoją czułością ten wielki umysł ale i ogromny fizycznie człowiek, błyskotliwy, jowialny Anglik.

Jakiś czas temu obejrzałem wreszcie film o Zofii Kossak ”Mulier fortis”, dzielna kobieta. Oczywiście tylko dokumentalny, zrobiony przez TVP (czy jeszcze znajduje się na platformie tvp.vod? czy też został stamtąd usunięty przez karnych najemników, którzy z ptaków nie orła lecz wybierają wronę?). Jest tam informacja, o której wcześniej nie słyszałem, iż Zofia Kossak otrzymała zaraz po II Wojnie Światowej nieformalną propozycję napisania czegoś „pod nagrodę Nobla”. Pasowało ją jej przyznać: uciekinierka z bloku wschodniego, emigrantka, wybitna pisarka polska i katolicka, znana już na świecie dzięki „Krzyżowcom” i innym książkom, „Sienkiewicz w spódnicy” ale o nieco bardziej uniwersalnym stylu i tematyce. Propozycja była kusząca, jednak nie podjęła jej, w zamian wyjeżdżając z mężem do Kornwalii, by tam pracować ciężko fizycznie w gospodarstwie rolnym. Oboje mieli grubo ponad pięćdziesiąt lat i nie byli przyzwyczajeni do takiego trybu życia. Trudny, wietrzny, melancholijny klimat, obcy ludzie wokół, codzienne oporządzanie zwierząt, uprawienie pola, itd. Gdy odwiedził ich miejscowy ksiądz, dziwił się, jak dają radę nie paląc w kominku bo „tu ludziom inaczej nie idzie wytrzymać niż patrzeć wieczorami z ogień”. Dlaczego to zrobiła? Jej mąż przesiedział całą wojnę w oflagu czyli obozie internowania dla oficerów i był w głębokiej depresji. Lekarze orzekli, że jedynym ratunkiem dla niego jest praca fizyczna na łonie natury, kontakt z przyrodą. Nie zastanawiała się długo, wyjechała z nim. Na kilka lat pisarka umilkła zupełnie, zaprzestała pisania czegokolwiek. Tylko drobne zapiski, z których potem powstały bardzo oszczędne „Wspomnienia z Kornwalii”.

Zmarły niedawno wybitny tłumacz języka angielskiego ale i pisarz, myśliciel, judoka, Lech Jęczmyk. Chciał studiować anglistykę, może polonistykę, w czasach głębokiej komuny dostał wilczy bilet, mógł studiować tylko filologię… rosyjską. Postudiował, i tak ostatecznie został tłumaczem literatury angielskojęzycznej, i to wybitnym. Różne są drogi, może za często przywiązujemy zbyt dużą wagę do z perspektywy czasu mało znaczących spraw.

I harcmistrz RP Stanisław Sedlaczek, wróciłem do jego biografii, chciałbym ukończyć jej czytanie. Aresztowany w 1941 roku w swoim warszawskim mieszkaniu, więziony w Oświęcimiu, tam zginął. Nie uczestniczył w konspiracji zbrojnej, nie było procesu, nie było zarzutów. Prawdopodobnie padł po prostu ofiarą akcji eksterminacji polskiej inteligencji. „Po prostu”. To brzmi jak koszmarny sen, ale to nie był sen. Okupacja Polski w czasie II Wojny Światowej to był koszmar, hekatomba, którą trudno nam sobie nawet wyobrazić a której pamięć jest teraz zacierana. Pytanie do czytających to historyków: czy są jakieś archiwa, do których można by mieć dostęp, niemieckie oczywiście, gdzie można by znaleźć informacje o tym aresztowaniu, jakieś protokoły itd.? Jestem przekonany, że dokumentacja była sporządzana jak należy. W każdym razie: gdy gestapo pojawiło się na dole w kamienicy, dozorca dobiegł do mieszkania Sedlaczka i ostrzegł go, aby uciekał. Z mieszkania było drugie, tylne wyjście. Bez problemu mógł zbiec. Nie zrobił tego. Nie wahał się ani chwili. W żadnym razie nie chciał narażać żony i dzieci. Takie jest świadectwo dozorcy.

I jeszcze Czesław Miłosz. Nie dlatego ten cytat poniżej, aby znalazł się w kontrapunkcie, te słowa świadczą po prostu o tym, że miał sumienie, refleksję nad sobą, krytycyzm. Daleki jestem od osądów, od osądzania kogokolwiek, szczególnie jego na podstawie tego cytatu, ale cytat ten jest cenny, jest wymowny. Niejednemu może dać do myślenia.

„– I zmagał się z pytaniem: może byłoby lepiej, gdybym tego wszystkiego nie osiągnął, a był zwyczajnie lepszym człowiekiem? I może czułość do człowieka jest ważniejsza niż sztuka?

Nie wierzę, że tak myślał naprawdę?

W każdym razie stawiał takie pytanie. Pytał nawet mnie, czy moim zdaniem to się „opłacało”, ponieważ bardzo się obwiniał o nieszczęścia swojej rodziny. Że był złym ojcem, nie dość oddanym mężem.”

To powiedział Andrzej Franaszek, autor biografii Czesława Miłosza o dylematach tegoż, w wywiadzie dla pisma „Bluszcz”.

Czy cena sławy zawsze jest wysoka? Czy musimy ja płacić w taki sposób? Nie tylko sławy, ale i cena władzy, pieniędzy, dobrobytu, pozycji zawodowej, wygodnego życia oddającego się podróżom i wyszukanym przyjemnościom?

Często tak jest, coś za coś!

Piszę też o tym wszystkim, mając w pamięci trzy śluby ostatnio, w których dane nam było uczestniczyć, budujące, pełne nadziei na szczęście każdego z tych dwojga, i na więcej szczęścia wokół nich, na roztaczanie się dobra, dzielenie się nim, promieniowanie.

I jeszcze dwa pamiętne wydarzenia tej wiosny. Wszystko tej wiosny, dacie wiarę? Świętowanie, huczne, dwudziestopięciolecia małżeństwa dwóch par przyjaciół. Och, co to były za wieczory! Najpierw ten w kwietniu: spod kościoła państwo młodzi odjechali kabrioletem. Tak, spełniają się niektóre nasze marzenia, realizowane przez innych😉 Potem taniec, teledysk, piosenka zaśpiewana przez niespodziewającego się tego nawet po sobie rocznicowego pana młodego. Potem w czerwcu, znowu program artystyczny, piosenka skomponowana specjalnie na tę okazję. Czad. Wesoło, spontanicznie, jednocześnie na luzie, w dobrym stylu. I dzieci, dobrze wychowane dzieci, dające sobą świadectwo o swoich rodzicach, o ich wysiłku i trosce przez te wszystkie lata. O tym, że nie tylko przewijali, karmili, prowadzali do szkół, ale i cierpliwie upominali, zwracali uwagę, szlifowali powierzone im diamenty aby stawały się brylantami.

Dziękuję za uwagę. I jeszcze raz za życzliwe życzenia!


wtorek, 2 kwietnia 2024

Godzina 21.37


Godzina 21.37 - dziewiętnaście lat temu zmarł Jan Paweł II.

Pamiętam jak świeżo poznani w latach 90-tych Francuzi, Skauci Europy, mówili, że ich zdaniem JP II uratował chrześcijaństwo we Francji. Pamiętam jak na obozie Charle Magne poznałem kleryków z USA, twierdzili, że swoje powołanie zawdzięczają JP II, byli bardzo zadowoleni, że mogą poznać innego Polaka, nawet tak nieznaczącego jak ja, „bo Polska musi być niesamowitym krajem skoro wydała takiego papieża”. Wielu katolików na całym świecie odnalazło Kościół, wiarę, powołanie, sens życia, inspirując się pielgrzymowaniem, przepowiadaniem, osobowością Wojtyły.

Pamiętam, że gdy informacja o śmierci papieża przetoczyła się przez media wsiadłem w samochód z Marcinem Krukiem i pojechaliśmy na Krakowskie Przedmieście, pod Świętą Annę. Nie mogliśmy się przebić przez skupiony, zastygły w podniosłej chwili tłum. To było niesamowite, to co działo się wtedy na ulicach polskich miast. Warszawa świeciła tysiącami zniczy ustawianych wzdłuż ulic i placów. Nie pojechałem jednak na pogrzeb, pomyślałem, że nie ma co robić tłoku. Teraz żałuję.

Pamiętam, że zamykałem w tych dniach dużą transakcję. Siedzieliśmy w biurze amerykańskiej kancelarii prawnej spoglądając przez wielkie okna w dół, gdzie pochód ludzi wciąż i wciąż ustawiał świece. Główny prawnik dużego funduszu, Nowojorski Żyd dzielił się tym co przeczytał w amerykańskich gazetach o Wojtyle. Nie mógł się nadziwić, że była to tak niesamowita postać, że był robotnikiem i aktorem, że tyle krajów odwiedził, nie wiedział o tym wcześniej.

Czy należę do pokolenia JP II, jeśli takie kiedykolwiek istniało? Pierwszy bardzo świadomy kontakt to pielgrzymka w 1991 roku. On był już starcem, ja świeżo upieczonym studentem prawa. Dobrze pamiętam zimną, przeraźliwie zimną atmosferę w mediach. Nie był tu wtedy chciany, słuchano z powątpiewaniem jego nauk. Dobrze wryły mi się w pamięć jego dramatyczne słowa wykrzyczane w Masłowie pod Kielcami oraz na lotnisku w Radomiu. Nie było oklasków, a jeśli, to bardzo marne. Nie minęły nawet dwa lata od częściowo wolnych wyborów, za to tygodnik „Nie” rozchodził się w 750 tysiącach egzemplarzy a Gazeta Wyborcza w milionie. Połowicznie odzyskaliśmy wolność, błędy tamtego czasu ciągną się za nami do dzisiaj.

Eurojam 1994 roku, Viterbo i słynna audiencja w Bazylice Św. Piotra. Dopchałem się, pokazałem album ze zdjęciami z Harców Majowych. Pokiwał głową, „Studzianna, bardzo dobrze”. Kontakt z nim, tak, był elektryzujący! To był gość nad goście. Słusznie krzyczała młodzież: „Nie ma większego nad Jana Pawła Drugiego”.

Nie ma co, wiele jego słów, pamiętne „Każdy z was młodzi przyjaciele ma swoje Westerplatte”, „Musicie od siebie wymagać nawet gdyby inni od was nie wymagali”, wryło się w pamięć, było mocnymi drogowskazami dla wielu. Umiał przemówić, umiał wypowiedzieć, to była poezja.

Był herosem, który spowodował, że Kościół odzyskał inicjatywę, przeszedł do kontrofensywy, nie mając przecież żadnych dywizji poza słowem Bożym i wiarą. Wiara w potęgę, w moc słowa. To dało się zauważyć. Kreował fakty dokonane. Mówił nad głowami struktur, rządzących zwracając się bezpośrednio do każdego człowieka, pewnie z nadzieją, że może ten człowiek podejmie to słowo i przekuje je w czyn. I tak się działo! Pielgrzymki – fenomen. Światowe Dni Młodzieży – fenomen. Nauczanie – mocne i konsekwentne. Osobowość – czarująca. Ileż anegdot, ile spotkań, sytuacji. Każdy posiłek – goście z całego świata. Nieustanna rewolucja ducha, póki sił starczało. Umacniał, przerzucał mosty, podtrzymywał, rozniecał ogień.

Tyle rzeczy zaniechanych. Gdzie błyskotliwie ujęty podział na cywilizację życia i cywilizację śmierci? Czy ktoś używa jeszcze tych sformułowań?

Nie, odwoływanie się do Jana Pawła II nic teraz nie da. Trzeba czytać teksty, rozumieć je, a potem opowiadać swoimi słowami. Tak myślę.


wtorek, 29 sierpnia 2023

Kultura Poświęcona

W ostatnią sobotę podczas FSE Fest czyli ogólnopolskiego spotkania szefów Skautów Europy wystąpienie miało trzech przedstawicieli Klubu Jagiellońskiego: Bartosz Brzyski, Konstanty Pilawa i Piotr Kaszczyszyn. Nazwijmy ich, mam nadzieję, że się nie obrażą, Trzema Muszkieterami. Dlaczego tak? Dlatego, że podejmują się najtrudniejszych zadań intelektualnych, biorąc na publicystyczny warsztat najbardziej odjechane zjawiska współczesnej kultury, starając się za każdym razem dźgać wyszukanymi argumentami jak szpadą. Otóż Trzej Muszkieterowie prowadzą podcast m.in. na Spotify pt. Kultura Poświęcona, poważną rozmowę w lekkiej formie na naprawdę ciekawe tematy. Tytuł może być, choć nie jestem tego wcale pewien, nawiązaniem do słynnego pisma „poświęconego” pt. Fronda. Mam na myśli tzw. pierwszą Frondę, która ponad dwadzieścia pięć lat temu narobiła sporego zamieszania na rynku idei, skupiając młodych (wtedy), inteligentnych i zadziornych publicystów, będąc prawdziwym rozsadnikiem kontrrewolucyjnych treści na najwyższym poziomie. W każdym razie: 140 odcinków przez ostatnie dwa lata to duża praca i chwała Muszkieterom za to! Panowie ambitnie podejmują próbę oceny różnych zjawisk i wydarzeń w kulturze, w życiu społecznym, w otaczającym nas świecie z perspektywy chrześcijańskiej czy też konserwatywnej a może po prostu zdroworozsądkowej. Podoba mi się bardzo ta inicjatywa, szczególnie że jest realizowana przez młodych ludzi. Jest to świeże, jest to zaczepne, niebanalne. Panowie używają młodzieżowego języka a jednocześnie (zazwyczaj) jest to kulturalne (pamiętajmy Klub wywodzi się z Krakowa😉).


Wystąpienie na FSE Fest było ciekawe, świeże, inspirujące. Było wiele odniesień do kultury, do Władcy Pierścieni, młodości i życia. Dlaczego tym razem to Piotr Kaszczyszyn skradł show, rozbił bank czy mówiąc prościej najbardziej wbił mi się w pamięć? Otóż zaproponował kierowane się w życiu zasadą czterech „nie”. Dlaczego? Dlatego aby właśnie lepiej żyć, rozumiejąc i smakując bardziej życie a nie rozmieniać się na drobne, konsumując je jak fast-food.

Pierwsze „nie” to „nie gromadź”! Nie oddam tu na pewno w pełni myśli autora. Raczej kilka haseł, które odtwarzam z pamięci i właściwie trochę interpretuję. Gromadzenie rzeczy w sumie nadmiarowych, niekoniecznych powoduje naszą ospałość duchową. Przywiązanie do rzeczy materialnych przypomina nam nieodmiennie bogatego młodzieńca z Ewangelii, który jak pamiętamy „odszedł zasmucony bo miał wiele posiadłości”. Co to oznacza? Prawdopodobnie był tymi posiadłościami bardzo, za bardzo zaprzątnięty. Jego myśli i pragnienia krążyły wokół spraw związanych z nimi, to wypełniało, wiązało jego głowę, zabierało czas i energię. Oczywiście nie jesteśmy pustelnikami, trzeba zarabiać na życie a i wiele fajnych gadżetów można mieć za pieniądze, ale coś w tym jest. Nie zabierajmy za dużo balastu na drogę, jeśli chcemy dojść do celu.

Po drugie – „nie słuchaj”! Jesteśmy wszyscy przebodźcowani, im młodsi, tym bardziej. Jak śpiewał Muniek Staszczyk: „Może wszystkiego jest za dużo wokół ciebie i mnie”. Wszystkie możliwe opcje życiowe, kierunki na wakacje, wszystko możesz mieć, wszystko robić, być każdym. Dwadzieścia komunikatorów na minutę, trzydzieści otworzonych aplikacji i nos w telefonie. To jest paradoks bo w efekcie mamy ludzi rozedrganych, którzy w nic na serio się nie angażują, nie są w stanie skupić uwagi. Nie angażują w rozmowę, bo cały czas skrolują, nie angażują w relacje, bo to trudniejsze niż fikcja w virtualu. A zatem: selektywność, mniej znaczy bardziej.

Po trzecie – „nie mów”! Nie wszystko musisz skomentować, na każdy temat mieć zdanie, do wszystkiego się odnieść, wszystkim zajmować. Nie musisz wdawać się w każda pyskówkę w mediach społecznościowych.

Po czwarte – „bądź nie na czasie”. 

piątek, 7 lipca 2023

Niezwykle niewygodny człowiek


Niezwykle niewygodny człowiek

Ileż szczęścia miałem, że w przeddzień spotkania poświęconego promocji książki o Stanisławie Sedlaczku, natrafiłem na to wydarzenie na fejsbuku i następnego dnia stawiłem się prawie punktualnie w Domu Spotkań z Historią przy ul. Karowej w Warszawie. Przeżyłem coś podobnego jak ładnych parę lat temu gdy niespodziewanie znalazłem się na spotkaniu poświęconym promocji żółtej, papieskiej teki krakowskich Pressji. Miłe zaskoczenie, niedowierzanie, bezbrzeżną radość, że są ludzie których wcześniej nie znałem, którzy robią kawał dobrej roboty albo których znałem, ale nie wiedziałem, że takie rzeczy robią! Gratuluję i dziękuję zatem Fundacji Jacobstaf!, Wydawnictwu ZHR, Jarkowi Błoniarzowi, Markowi Wojdanowi, śp. autorowi książki Marianowi Miszczukowi, prowadzącemu spotkanie Tomaszowi Kozłowskiemu i historykowi Tomaszowi Sikorskiemu.

Za co?

Za przywołanie i przybliżenie postaci tak niezwykle ważnej dla historii polskiego harcerstwa, dla historii Polski, postaci emblematycznej dla naszych trudnych losów polskich, to znaczy osoby wybitnej, o wielkich zasługach, która miała być jednak wymazana z pamięci, anihilowana a jej wpływ ograniczony do zera. Tą postacią jest harcmistrz RP Stanisław Sedlaczek.

Książka o nim z 1991 roku, starannie gromadzone strzępki historii Hufców Polskich, kontakt z jego synem ks. Marianem Sedlaczkiem a także z ostatnimi żyjącymi harcerzami Hufców Polskich jak Krzysztof Eychler, w którego domu bywaliśmy i który bywał na pierwszych Harcach Majowych tworzącego się ruchu Skautów Europy w Polsce – wszystko to było niesamowicie ważne przy decyzjach związanych ze wstąpieniem SHK „Zawisza” do Federacji Skautingu Europejskiego.

Były to jednak tylko drobne puzzle zbierane pieczołowicie aby ułożyć z nich jakiś spójny obraz, ale wielu tych puzzli brakowało. Jakaż była moja radość, gdy wziąłem do ręki, pięknie wydaną, przebogato ilustrowaną, grubą i ciężką jak cegła biografię Sedlaczka pt. Lord Cotbury. Zanim jednak o książce, to o samym spotkaniu.

Przede wszystkim niezwykłe opowieści Marka Wojdana, który zaprzyjaźnił się z dziećmi Stanisława Sedlaczka i swoją przygodę z tą postacią rozpoczął w roku 1988. Podczas jednej z manifestacji został zgarnięty przez SB z ulotką, na której wspominany był Sedlaczek. Wojdan kompletnie nie wiedział kto i jak mu ją wręczył, ani kim był człowiek na ulotce, ale postanowił się nim zainteresować. I tak rozwinęła się pasja i więź zupełnie nadzwyczajna, dziedziczona przez kolejne pokolenia harcerzy ze Świebodzina. Opowieść Marka Wojdana o Sedlaczku i ilość zgromadzonych pamiątek są naprawdę zdumiewające. Począwszy od plecaka, z którym Sedlaczek uciekał z Kijowa podczas wojny polsko-bolszewickiej a w którym potem jego dzieci wynosiły osobiste drobiazgi z Powstania Warszawskiego, po indeks z ocenami ze studiów, notesy, pierwsze wydania książek, kamień, który używał do przyciskania papierów na swoim biurku.

Teraz kilka słów o samej postaci. Jak najkrócej ująć to kim był Stanisław Sedlaczek?

Był człowiekiem, który z tworzącym się ruchem skautowym związał się jako już osoba dorosła, miał wtedy 21 lat, i pozostał mu wierny aż do końca swoich dni. Był jedną z osób, które najwięcej przyczyniły się do powstania i rozwoju harcerstwa na ziemiach polskich. A być może nawet najważniejszą z tych osób, jeśli chodzi o odciśnięty ślad, wpływ na innych, ilość publikacji, przeprowadzonych szkoleń, głębokość i długość swojego zaangażowania. Zaskoczenie? Wszyscy słyszeli o Małkowskim, prawda? A potem od razu Szare Szeregi i Kamienie na Szaniec. Taka jest wiedza potoczna. Małkowski przetłumaczył książkę Baden-Powella (nie on jeden ale historia tego tłumaczenia jest faktycznie epicką historią), jednak zmarł tragicznie już w 1919 r. A Sedlaczek, o którym mało kto słyszał? Sedlaczek do 1931 roku był na przemian naczelnikiem albo przewodniczącym ZHP, napisał kilkadziesiąt książek skautowych, przetłumaczył kilkanaście, napisał setki artykułów, przeszkolił setki instruktorów harcerskich, itp., itd. Zainteresowanych odsyłam do książki.

Był, można powiedzieć, integralnym wychowawcą, człowiekiem głębokim, niezwykle pracowitym. Uderzyła mnie informacja o tym, że mimo wielu obowiązków, jakie miał, które wymagały podróży, przebywania poza domem - w pamięci jego dzieci przeważało wspomnienie o tym, że był oddany rodzinie, że bawił się z nimi, że był po prostu obecny. Dopiero późnym wieczorem gdy one już kładły się spać, on siadał do biurka i długo w noc pisał, pracował.

Był człowiekiem głębokiej wiary, intelektualnie ukształtowanym w tradycji myśli narodowej. Niewątpliwie był autorytetem, wokół którego gromadzili się jego współpracownicy i wychowankowie.

Zginął w Oświęcimiu w 1941 roku. Z jego transportu 350 polskich inteligentów nikt już żywy nie wyszedł z Auschwitz. Został aresztowany w nocy przez Gestapo. Miał możliwość ucieczki bo z dołu zadzwonił stróż, aby go przestrzec, że po niego właśnie idą a w mieszkaniu było tylne drugie wyjście, którym mógł zbiec. Jednak nie zrobił tego z obawy o rodzinę. Nie był przesłuchiwany, nie wiadomo pod jakim zarzutem został w ogóle aresztowany. Prawdopodobnie pod żadnym, w ramach akcji unicestwiania polskiej inteligencji, począwszy od najwybitniejszych jej przedstawicieli, mających największy wpływ na innych. Już we wrześniu 1939 roku Niemcy pojawili się aby go aresztować w ówczesnym miejscu zamieszkania w Poznaniu, jednak rodzina już szczęśliwie opuściła to miasto. Jak bolesna jest ta historia, jak przeraźliwie wstrząsająca. Ciekawy jestem, czy ktoś wie czy otwarte są albo kiedy będą otwarte jakiekolwiek archiwa niemieckie z czasów II Wojny Światowej? Zgadywać można, że zgodnie z niemiecką skrupulatnością, powinny być tam dokumenty np. związane z aresztowaniem Sedlaczka. Czy kiedykolwiek dowiemy się całej prawdy?

Książka jest wynikiem ogromnej pracy jej autora. Na koniec jednak mała łyżka dziegciu. Autor jakby z zawstydzeniem opisuje niektóre sytuacje czy poglądy Sedlaczka, szczególnie w części dotyczącej lat trzydziestych, gdy Sedlaczek i całe środowisko, które tworzyło i budowało organizację przez kilkanaście wcześniejszych lat było stopniowo odsuwane od wpływu i marginalizowane w ZHP. Przedstawia np. jakiś pogląd Sedlaczka, a potem często zaraz w kolejnym zdaniu go kontruje, pisząc, że były jakieś inne głosy, których jednak nie przytacza, albo że coś musiało wywoływać sprzeciw ówczesnych ale takiego sprzeciwu też nijak nie udowadnia. Dziwnie mi się takie fragmenty czytało, zgaduję, że śp. autorowi bliżej było do szkoły szaroszeregowej i tej, która umasowiła harcerstwo, upaństwowiła je w latach trzydziestych. Pisze on na przykład tak: „dopiero wsparcie, jakiego udzielił harcerstwu śląskiemu wojewoda Michał Grażyński, unaoczniło potężne możliwości istniejące w ruchu harcerskim w sytuacji, gdy mógł on liczyć na przemyślaną i konsekwentną pomoc państwa”. Podnoszone są aspekty finansowe, że wcześniej Związek borykał się z problemami, nie domykał się budżet itp. a później przeciwnie, finanse były znakomite. W którymś momencie autor cytuje krytyków tych zmian, którzy w latach trzydziestych pisali, że działo się tak wyłącznie dzięki wielkim subwencjom, które wynosiły ponad osiemdziesiąt procent całego budżetu ZHP.

Trzeba oddać sprawiedliwość śp. autorowi, że zaraz na początku w przedmowie książki zaznacza, że z niektórymi poglądami Sedlaczka „fundamentalnie się nie zgadza”. Widać to potem w wielu miejscach, czasami trochę nazbyt. Niepotrzebnie.

Tym nie mniej chwała śp. druhowi Marianowi Miszczukowi za uczciwość intelektualną i kawał wykonanej dobrej roboty. Fakty mówią zwykle same za siebie, tak jest i tym razem, w tej historii o pięknej postaci. 

sobota, 24 czerwca 2023

Dzień Ojca! Subiektywny ranking filmów ojcowskich


Dzień Ojca!

Dzisiaj podobno jest, w pakiecie z ostatnim dniem szkoły.

Piękna sprawa być ojcem. Zgadzasz się? Ojcostwo to wspaniała misja, nadająca sens życiu, tak bardzo odpowiedzialna, czyniąca z chłopca mężczyznę. Dałeś życie, zostałeś współpracownikiem Najwyższego w powołaniu do życia już na zawsze innej istoty ludzkiej. Czy to nie sprawia, że robisz wielkie oczy, że odbiera ci mowę, że stajesz w jakiejś postawie respektu do rzeczywistości, która nas przerasta? Czy to nie zaskakujące, że widzisz swoje cechy, pragnienia, upodobania albo uprzedzenia w tym młodym człowieku? Bo po kim on to ma?

Czy nie kręci cię to, że dla swojej córeczki księżniczki jesteś królem, a dla synka idolem? Oczywiście tylko do pewnego momentu, za chwilę zaczną dorastać i podważać wszystko co mówisz i robisz. Ty powiesz „A”, to oni „B”, tak to już jest na tym najdoskonalszym z niedoskonałych światów.

Usłyszałem kiedyś, że ojcostwo jest największą karierą mężczyzny. Bardzo mi się spodobało to sformułowanie. Nie jest to kariera łatwa, czasami a może nawet często trudna, o wiele trudniejsza niż sukcesy w wielu korporacjach. Czy jednak jest to najważniejsza misja dla nas, ojców XXI wieku, w kraju nad Wisłą? Czy wielu pnących się po szczeblach awansu menadżerów, zdolnych profesjonalistów, lekarzy, prawników jest jednocześnie tak dobrymi ojcami, jakimi mogliby być? Ilu ojców nie ma czasu dla swoich dzieci, rzuca zwitkami banknotów aby się od nich odczepiły? Aby pozwoliły na spokojne realizowanie ich męskich pasji. Piwo z kolegami, rower z kolegami, pobiegane, siłownia, poimprezowane. Może przesadzam, wszystko da się pogodzić. Ależ oczywiście, jeśli stawia się priorytety.

Rośnie nam pokolenie ludzi okaleczonych, poobijanych, pozbawionych ojcowskiej uwagi i troski. W kraju nad Wisłą. Tu nie przesadzam, niestety. Zerknijcie na korytarze szpitali psychiatrycznych, statystyki policyjne odtruć alkoholowych wśród młodzieży albo w smartfony waszych pociech.

I nie chodzi tylko o uwagę wobec swoich dzieci, ale bycie ojcem, postawa ojcowska implikuje przecież troskę o innych też, o inne dzieci, o świat, o przyszłość, o ciągłość, o kontynuację. O wielki świat i mały świat wokół nas.

Myślę sobie, że gdyby ojcowie byli trochę bardziej ojcami, trochę bardziej się poczuwali do swojej wielkiej misji, świat byłby lepszy.

A na osłodę tej nieco gorzkiej refleksji 

poniżej mój subiektywny ranking filmów ojcowskich:

Życie jest piękne – reż. Roberto Benigni, ojciec i syn w obozie koncentracyjnym a wcześniej piękno życia rodzinnego i miłości, śmiech i łzy, poruszające.

Droga – Cormac McCarthy autor. Ojciec ucieka z synem przez apokaliptyczny świat pełen złych ludzi. Ja czytałem książkę, jest też film ale nie oglądałem, może być straszny, bo książka jest straszna ale warto na pewno przeczytać książkę i wytrwać do jej końca. Zwieńczenie tej opowieści wskaże ci, czym jest powołanie ojcowskie, po co jesteś ojcem!

Iniemamocni – genialna kreskówka, rodzina superbohaterów, świetny scenariusz, cięte dialogi, przesłanie i klisze z Bondów, Mission Impossible itp. Wyśmienita zabawa dla całej rodziny!

Iniemamocni 2 – to samo co jedynka ale trochę inaczej. Praca jest ale dla Elastyny, pan Iniemamocny musi zostać w domu i ogarniać dzieci. Wiele autentyzmu psychologicznego postaci, naprawdę utalentowane głowy pracowały nad tym filmem.

W pogoni za szczęściem – w roli głównej Will Smith, klasyk i hit, czułość i opiekuńczość ojcowska a jednocześnie opowieść o tym jak trzeba walczyć, jak można pracować, jak dążyć do celów, nie zrażać się, mając w głowie wielką motywację.

Ukryte piękno – jeszcze raz Will Smith, tym razem wypalony, cały w kawałkach po śmierci dziecka. Dobrze zrobione, ciekawy pomysł, wzruszające. Will gra fenomenalnie, pozostała obsada też zjawiskowa.

Gran Torino – Clint Eastwood, wielki film, o postawie ojcowskiej nawet gdy spartoliło się wychowanie swoich dzieci, o czymś więcej też, o odpowiedzialności, ofierze, relacjach, no i charyzmatyczny, plwający Clint ze spluwą i o polsko brzmiącym nazwisku Kowalsky.

Przemytnik – znowu Eastwood, stary człowiek i pojednanie z najbliższymi, sporo przekleństw i męskiej szorstkości, od nastolatków wzwyż.

Czego pragną kobiety – Mel Gibson w komedii, nie pamiętam za dobrze już treści ale dobrze pamiętam jak główny bohater, typowy rozwodnik po przejściach, nie interesujący się swoimi dziećmi tylko kobietami, walczy jakoś tam o swoją córkę. Wyglądało na to jakby Mel dołożył niektóre sceny i dialogi do scenariusza, ale dobre i to.

Patriota – Mel Gibson tym razem chcąc ocalić rodzinę musi zaangażować się w ocalanie świata. Przesłanie wciąż aktualne. Sporo krwi. Fajne sceny: Mel śpi z dziećmi, syn Mela je jabłko tak samo jak ojciec, itd.

Okup - znowu Gibson jako ojciec walczący z porywaczem syna, dobra sensacja.


Uprowadzona – tym razem Liam Neeson nie ma litości dla porywaczy córki. Dla ludzi o mocnych nerwach. Brutalne.

Family Man – rzecz o rodzinie, o tym, że decyzja rodzi decyzje, że mając dzieci ma się mniej garniturów i są one tańsze. Nicolas Cage rozśmiesza do łez, wiele kultowych już scen.

To wspaniałe życie – film Franka Capry z 1946 roku. Klasyk. Genialny. Scenarzyści Family Mana zerżnęli pomysł na fabułę ale a rebours. To nic, oba filmy są świetne. Ten też właściwie o wyborach ale bycie ojcem jest wyborem, czyż nie?

Poznaj mojego tatę - Robert de Niro contra Ben Stiller, teść obcinający kandydata na zięcia, pouczające dla ojców córek na wydaniu. Wiele dobrych gagów, kilka rubasznych, jak to w amerykańskiej komedii.

 

Father Stu - Mark Wahlberg jako szalony bokser a Gibson w roli jego zapuszczonego ojca. Nie jest to przykład ojcostwa do naśladowania choć w końcowych scenach Mel staje na wysokości zadania. Walczymy do samej śmierci, pamiętajcie. Opowiedziana historia natomiast świetna.


Tak to się robi teraz – z początku może nawet niesmaczna komedia, potem poruszający melodramat, o tym, że swoje dziecko najlepiej zrozumie rodzic, że w imię dobra dziecka, trzeba odważyć się oświadczyć, wreszcie do jasnej cholery, jego matce. Do tego Jenifer Aniston i Jason Bateman. Więcej tutaj: https://zbigniewkorba.blogspot.com/2013/12/moj-maz-nie-jest-moze-idealny-ale.html


czwartek, 6 kwietnia 2023

NAJPIĘKNIEJSZY ZAWÓD ŚWIATA





 


NAJPIĘKNIEJSZY ZAWÓD ŚWIATA

Oczywiście bycie księdzem nie jest zawodem. Jest powołaniem.

Jakże piękne jest to powołanie. Powołanie zaszczytne. Kapłan Kościoła Rzymskokatolickiego wyznający Credo, wiarę w obecność Jezusa Chrystusa w Eucharystii, w ofiarny i zbawczy sens Mszy Św., we współuczestniczenie w ofierze Chrystusa na krzyżu. Oddanie swojego życia w całości temu aby ułatwiać ludziom zbawienie, być dla nich, być szafarzem sakramentów, pośrednikiem poprzez którego działa sam Bóg - jest czymś niebywałym. Niebywale wielkim i wymagającym niebywałej pokory i powagi koniecznej do wykonywania tych zadań. Rozgrzeszanie, wysłuchiwanie najgorszych przewin, udzielanie ostatniego namaszczenia, obcowanie ze śmiercią, rozpaczą i brakiem nadziei. Z drugiej strony piękno i radość przygotowania do pierwszej komunii Św. albo do sakramentu małżeństwa, udzielanie chrztu świętego małym dzieciom. Piękna, niesamowita misja.

Jak pisał Bousset, którego cytuje Mauriac w swoich pamiętnikach, ksiądz to najbardziej wszechstronny zawód świata, bo będąc księdzem można być jednocześnie: aktorem, nauczycielem, retorem, psychologiem, lekarzem dusz, przedsiębiorcą, zarządzającym, trzeba też opanować mnóstwo umiejętności praktycznych. Gdy sprawuje się opiekę nad ministrantami, dodajmy od siebie, warto być też piłkarzem, rowerzystą, programistą, informatykiem, a gdy ma się pod opieką harcerzy to można wykazać się również jako kucharz, survivalowiec, śpiewak, gitarzysta, ratownik, pielęgniarz.

Bousset nie przewidział jednak, że można też być bokserem albo szefem hospicjum dla śmiertelnie chorych.

Chodzi mi mianowicie w tym momencie o zareklamowanie trzech filmów, które są absolutnymi „must see”. Jako że pogoda na Wielkanoc nas nie rozpieszcza, jestem prawie pewien, że zamiast spacerów rodzinnych, zasiądziecie w niedzielę albo lany poniedziałek przed telewizorem albo rzutnikiem aby coś obejrzeć. Dlaczego zatem nie któryś z niżej wymienionych filmów?

Pierwszy to „Father Stu”, w tej chwili jest na różnych platformach streamingowych np. HBO. Prawdziwa historia boksera łobuziaka, który został księdzem, lecz wcześniej zapadł na ciężką chorobę, w wyniku starć na ringu. Nieprawdopodobna historia gdyby nie była prawdziwa. W roli głównej Mark Wahlberg, który jest jednocześnie reżyserem a do współpracy zaprosił innego znanego, przy czym wielce grzesznego jak sam o sobie mówi, katolika z Hollywood, Mela Gibsona. Wahlberga nie trzeba przedstawiać, porządna firma. A i film jest przyzwoicie zrobiony.

Drugim filmem, który już wszyscy chyba obejrzeliście, ale może jednak nie wszyscy, jest „Johnny”. Opowieść o ks. Janie Kaczkowskim, założycielu hospicjum w Pucku. Śmiertelnie chory na glejaka mózgu, nie zaprzestał pracy ale walczył do końca. O ludzi, o dusze, o godne umieranie i przechodzenie stąd do tam. Niektóre sceny są naprawdę wstrząsające. A postać tego kapłana, żyjącego na „pełnej petardzie” może porywać, może inspirować. Jego nieporozumienia z hierarchią, owszem wiemy, że takie były, w filmie ukazane są jednak w karykaturalny sposób a aktor dobrany do roli biskupa, cóż, szkoda gadać. To już kolejny film, w którym postać biskupa jest pokazana niczym z pisemek antyklerykalnych w okresie stalinizmu. Czyż konflikt nie zyskałby kolorów, gdyby twórcy, jeśli już koniecznie chcieli ten wątek wyeksponować, wierniej odwzorowali pierwowzór? Dobrze, nie ma się co czepiać, młody kapłan, pozytywny bohater, robiący coś dobrego wbrew hierarchii. Super w dzisiejszych czasach, a mając na uwadze to, że film znalazł się ostatnio na Netfliksie, czyż można chcieć więcej?

Uprzedzę jeszcze pytanie, ze względu na intensywność emocjonalną niektórych scen, moim zdaniem, raczej nie do oglądania z dziećmi młodszymi niż starsze nastolatki.

I last but not least – “Ostatni szczyt”, film Juana Manuela Cotelo. Szalony hiszpański reżyser jedzie aby zrobić wywiad ze znanym księdzem. Niestety nie udaje mu się to, bo ksiądz ginie w górach. Wstrząśnięty tą nagłą, tragiczną śmiercią, reżyser nie daje za wygraną, rozmawia z przyjaciółmi i rodziną zmarłego i decyduje się zrobić film. I jest to film genialny. Dokument, który ogląda się lepiej niż wiele filmów fabularnych. Historia jednego z tysięcy kapłanów oddanych swojej pracy. Przejętego wiarą, idealisty stąpającego twardo po ziemi, miłośnika gór, człowieka wesołego, o szerokich horyzontach. Film wciąga wszystkich, małych i dużych. Widziałem czterdziesto- a nawet pięćdziesięcioletnich chłopów jak dęby, którzy podczas projekcji ryczeli jak bobry.

Film do obejrzenia na katoflix i cda.

Mam nadzieję, że Was trochę zachęciłem.

Z okazji Wielkiego Czwartku przekazuję najlepsze życzenia dla wszystkich kapłanów! Macie wspaniałą misję, nie zrażajcie się niczym, róbcie swoje najlepiej jak umiecie, każdego dnia!